Historia docierała do małej Juzukowizny (po litewsku Juskakaimis) powoli. Józef Markuza zapamiętał, że dopiero latem 1918 r. na płotach i przed kościołem ktoś rozlepił plakaty: „Powstało niepodległe państwo – Litwa". A przecież Rada Litewska, Taryba, ogłosiła tę wielką nowinę 16 lutego.
Niemcy nie spieszyli się z oddawaniem władzy, gospodarowali w okolicy do 1919 roku. Powoli zmiany stawały się jednak widoczne również nad graniczną rzeką Szeszupą. Pewnego dnia 17-letni Józef przeczytał na słupie ogłoszenie, że nowe państwo potrzebuje pracowników poczty, kolejarzy, buchalterów, urzędników i innych specjalistów. Na rodzinnej naradzie postanowiono, że chłopak pojedzie na kursy do Kowna.
W Kłajpedzie zlituanizował niemiecki klub sportowy, zapisując doń żołnierzy litewskiego pułku piechoty
Józef zabrał ze sobą worek z jedną zmianą bielizny, bochen chleba, kawałek słoniny, szarego mydła i parę banknotów. Nigdy nie był w mieście, biedne 20-tysięczne Kowno wydało mu się metropolią, w której nie znał nikogo. Postanowił iść prosto, nigdzie nie skręcać i – jak się później okazało – dzięki temu przypadkowemu wyborowi dopisało mu szczęście. Intuicja, inteligencja, a potem i życiowe doświadczenie podpowiadały mu niejeden raz, jak wybrnąć z trudnych, niebezpiecznych sytuacji.
Józef Markuza był świadkiem rodzenia się niepodległej Litwy, upadku jej państwowości, w 1944 r. uciekł przed bolszewikami na Zachód, a po wojnie osiadł w Polsce, i tu spędził 50 lat życia. Mimo że nauczył się języka polskiego, swoje pamiętniki spisał po litewsku. Przetłumaczyła je córka, Biruta, uzupełniając własnymi wspomnieniami z dzieciństwa i młodości. I tak oto powstała interesująca książka o burzliwych losach bohaterów z wielką historią w tle.
Z bronią na fotografii
Największą zaletą wspomnień Markuzów jest to, że nie są koloryzowane. Autorzy nie popełniają częstego grzechu pamiętnikarzy, którzy, pisząc o sobie sprzed lat, zdają się zapominać o młodzieńczej naiwności czy błędach. Józef, poruszając np. temat uznania Litwy przez inne państwa, wyznaje szczerze: nie bardzo ja i moi koledzy z poczty rozumieliśmy znaczenie tego, co się działo. Skromnie też relacjonuje, że kiedy po trzech latach pracy w Kownie został powołany do wojska, najpierw czas wypełniała mu musztra, potem był protokolantem i bibliotekarzem. Ale na pamiątkowym zdjęciu z tamtego okresu – w pełnym bojowym rynsztunku – ma groźną minę starego wiarusa...
W 1926 r. Markuza przeniósł się do Kłajpedy; w jego wspomnieniach z tego okresu poznajemy atmosferę ulicy, gdzie się słyszało prawie wyłącznie język niemiecki, a przejawy litewskości sprowadzały się do szyldów, np. „Litewski Zetung". A przecież rejon ten już od trzech lat należał do Litwy.
Dużo miejsca autor poświęca swojej – jak to ocenił – patriotycznej aktywności, polegającej na odbijaniu z rąk Niemców organizacji Sportbund. Tuż przed wyborami do zarządu zastosował stary fortel, mobilizując do gremialnego zapisania się do niej litewskich żołnierzy 7. Pułku Piechoty. Tylu „sportowców" musiało mieć wpływ na wyniki głosowania.
O zajęciu Kłajpedy przez Rzeszę Józef dowiedział się z radia. „Wiadomość była porażająca – wspomina. – Mimo to trzeba było się ubrać i iść do pracy. Dzień toczył się normalnie". 23 marca 1939 Hitler przypłynął krążownikiem „Deutschland", by przemówić na placu targowym. Co na to Markuza? „Wśród radosnych wiwatów wycofałem się, wynosząc niezatarte wrażenie wrzaskliwego, nieokrzesanego mówcy".
Wkrótce potem postanowił wrócić do Kowna. Niemieccy koledzy z poczty pomogli mu załadować dobytek na ciężarówkę.
Bal u prezydentowej
Sprawy osobiste pojawiają się we wspomnieniach Józefa na drugim planie. Opis niezwykłej historii poznania i poślubienia Walerii przypomina nieco relację z podpisania umowy handlowej. A przecież ich związek był najpewniej wzorcowym przykładem miłości od pierwszego wejrzenia. Znajomość zaczęła się w modnej letniskowej Połądze, gdzie w latach 30. żona prezydenta Smetony patronowała balom charytatywnym. Na jeden z nich wybrał się Józef z dwoma kompanami. Cały wieczór tańczyli na zmianę z wysoką, atrakcyjną dziewczyną pod czujnym okiem jej brata. A potem wręczyli miłej towarzyszce... swoje dane wypisane na kartonikach od piwa, by wybrała któregoś z nich na męża. Nieoczekiwanie po dwóch tygodniach dziewczyna zaproponowała Józefowi spotkanie i zapytała, czy propozycja jest aktualna.
Pobrali się trzy miesiące później. Niestety, Waleria była chorowita, zmarła, osierocając czteroletnią Birutę. Odtąd życie Józefa podporządkowane było jednemu celowi: wychowaniu córki, zapewnieniu jej bezpieczeństwa. Czasy nie były spokojne: w czerwcu 1940 r. zaczęła się sowiecka okupacja.
Jak najdalej od bolszewików
Rok później Stalin postanowił „oczyścić" obszary inkorporowane przez ZSRS. W połowie czerwca rozpoczęła się wielka akcja deportacyjna na Litwie, Łotwie i Estonii. Markuza cudem uniknął wywózki. Znów wiedziony szóstym zmysłem zdążył uciec do Szawli. Zdołali się też ukryć jego siostra i szwagier opiekujący się Birutą oraz swoją córką. Słusznie się obawiali wywiezienia na Syberię – byli szaulisami i członkami organizacji „Młoda Litwa".
Deportacje to moment przełomowy w życiu Józefa – odtąd będzie się kierował generalną zasadą: jak najdalej od Armii Czerwonej i bolszewików. Cały rozdział pamiętnika poświęcił tym, którzy przepadli bez wieści.
Kiedy na Litwę wkroczyły wojska niemieckie latem 1941 r., uznał je – jak większość mieszkańców – za wyzwolicieli od radzieckiego okupanta. „Co prawda o Hitlerze też słyszeliśmy co nieco, dochodziły do nas wieści o jego okrutnych poczynaniach wobec Żydów, lecz uważaliśmy je za mocno przesadzone".
Szefem Markuzy w Kasie Oszczędności został Niemiec. Nie zrobiło to na Józefie większego wrażenia: „W bardzo krótkim czasie zmieniłem kilku pracodawców: byłem państwowym pracownikiem Litwy, potem państwa radzieckiego, a teraz przeszedłem na służbę niemieckiego Reichu jako zastępca dyrektora Sparkasse in Schaulen. Nie bardzo wiedziałem, jak ocenić swoje poczynania".
To niezdecydowanie wyraźnie minęło, kiedy w lipcu 1944 r. coraz częściej zaczęli się pojawiać niemieccy dezerterzy uciekający z frontu pod naporem Armii Czerwonej. Józef nie miał wątpliwości, że trzeba się pakować i ruszać na zachód. Rozpoczął z rodziną długą wędrówkę, nie podejrzewając, że minie kilkadziesiąt lat, zanim zobaczy ojczyste strony.
Kolejne karty wspomnień wypełnione są dramatycznymi opisami zdarzeń, jakich nie szczędzi żadna wojna. Głód, brud, zabici, ranni, grabieże, gwałty żołnierzy Armii Czerwonej, ciągła tułaczka. A przy tym galeria ludzi, których Markuza ocenia z wielkodusznym dystansem („Rosjanin, prawdziwy komunista, a porządny człowiek").
Nie ma powrotu na Litwę
Po skończonej wojnie Markuzowie dość szybko stracili złudzenia: nie ma powrotu na Litwę. Nie ma wolnej ojczyzny. Józefowi i jego rodzinie, obywatelom państwa radzieckiego, którzy się znaleźli na Ziemiach Odzyskanych, znów groziła deportacja. To przesądziło o szybkim wystąpieniu o polskie obywatelstwo.
Na pewno nie była to łatwa decyzja. Józef nie znał języka, nie mógł liczyć na lepszą pracę, brał pod uwagę kłopoty córki z adaptacją w nowym środowisku. A przede wszystkim Polacy nie kojarzyli mu się najlepiej. Kilku, z którymi się zetknął, okazało się złodziejami i krętaczami. Zostały mu też w pamięci echa atmosfery po zajęciu Wilna przez gen. Lucjana Żeligowskiego w 1920 r.
A jednak rodzina Markuzów została w Polsce. Na zawsze. Józef ożenił się w latach 60. z Polką. Biruta ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, została scenografką, cenioną autorką książek kulinarnych i podróżniczych.
Józef Markuza,
Biruta Markuza
"Skąd Litwini wracali"
Wydawnictwo Iskry
Skomentuj