Bohdan Cywiński co pewien czas prezentuje czytającej publiczności naprawdę bardzo ważne książki dotyczące dziedziny swoich aktualnych zainteresowań badawczych. Są to zawsze sprawy z gatunku najważniejszych. Najpierw wydał „Rodowody niepokornych" – o tym jak w końcu XIX wieku Polacy zaczęli się stawać narodem politycznym, później „Ogniem próbowane" – o Kościele katolickim w naszej części świata w czasie XX-wiecznej próby. Teraz otrzymujemy „Szańce kultur".
To fascynująca, wielowątkowa opowieść o wojskowo-politycznej ekspansji Imperium Rosyjskiego i o jej duchowych skutkach dla pokonanych. A ściśle o tym, jak podbite narody odnajdowały się w rosyjskim imperialnym tyglu religijno-kulturalnym, jak się broniły – bądź nie broniły – przed rusyfikacją i jak wykorzystywały szanse na skok cywilizacyjny, który był udziałem ich jako poddanych wielkiego imperium, przeżywającego od pewnego czasu okres prosperity. Kresem narracji jest rok 1917, czyli upadek carskiej Rosji – dziejowy epilog będący jednocześnie prologiem czasów nowych i, dodajmy, wcale nie lepszych.
Rzecz nie dotyczy jedynie rosyjskiego Drang nach Westen, tzn. zaczętego jeszcze w XVI wieku wyrąbywania przez Moskwę drogi do Europy kosztem Szwecji, Turcji i w końcu unicestwionej Rzeczpospolitej, ale także innych terenów – Kaukazu i Zakaukazia, Krymu i Mołdawii. Cywiński wychodzi od tego, czym była Rosja, a więc krajem-światem prawosławnym, samodzierżawnym i imperialnym. Poddane naciskowi tego olbrzyma kultury narodowe krajów podbitych radziły sobie różnie.
Pouczające są przykłady z sąsiedniego podwórka – z krajów, współtworzących niegdyś wielką Rzeczpospolitą. Źle reagujący na europejskość w wersji łacińskiej i polskiej (osobliwie na unię brzeską) Ukraińcy sami, jak wiemy, zaprosili prawosławnego cara do siebie. Efekt tej polityki Bogdana Chmielnickiego jest znany – stopniowa aneksja kraju, likwidacja hetmanatu, przejęcie przez Moskwę cerkiewnego zwierzchnictwa nad Kijowem od Konstantynopola i urzędowa rusyfikacja kraju. Mimo to ukraińska kultura, choć rozwodniona, zaczęła się w XIX wieku odradzać. Niemałą rolę odegrały tu dwa, i dziś w tym kraju żywe, mity historyczne: Rusi Kijowskiej jako pierwszego państwa wschodnich Słowian i postrzeganej jako ukraińskie wojsko Kozaczyzny. Z Białorusinami było inaczej. Oni byli w Wielkim Księstwie Litewskim u siebie, mieli swoje prawa – statuty litewskie i swoją wiarę, czyli właśnie unię. Jedno i drugie Rosja administracyjnie zlikwidowała w XIX stuleciu, przy okazji przesiedlając sporo szlachty zaściankowej na Kaukaz. Tu represje, zwłaszcza po obu powstaniach, były bardzo surowe, a cele władz dwojakie; najpierw eliminacja wpływów polskich, potem rusyfikacja kraju poprzez Cerkiew, administrację i szkołę. Jakkolwiek w końcu XIX wieku możemy mówić i o białoruskim odrodzeniu narodowym, to było to zjawisko słabsze niż na Ukrainie.
I kolejna rzecz dotycząca zarówno Białorusinów, jak i Ukraińców. Cywiński pisze o specyfice prawosławnej duchowości i moralności religijnej. Jak twierdzi, prawosławie „uczy cierpliwości, odporności na zły los i nie domaga się aktywnego przeciwdziałania złu. (...) W wymiarze społecznym i państwowotwórczym jest wielką siłą stabilizującą zbiorowość i państwo, nie pobudza jednak energii i dynamiki rozbudowy".
Gdy razem z Moniką Plutecką nagrywaliśmy z Bohdanem Cywińskim rozmowę pt. „1918: dlaczego niektórym się udało?" (opublikowaną w „Więzi", nr 11–12, 2008), zwrócił on uwagę na niesłychanie ważną kwestię. W 1918 r. „udało się" katolikom i protestantom. Tę niesłychaną okazję, jaką było osłabienie Rosji, zdołali wykorzystać Finowie, Bałtowie i Polacy. Białorusini i Ukraińcy już nie. Dlaczego? Bo granica konfesyjna była jednocześnie granicą aktywności politycznej, kultura prawosławna niesłychanie tę aktywność utrudniała.
To prawda, że w sąsiedniej, katolickiej w większości Kongresówce było zrazu dość podobnie – Polacy byli wyraźnie zmęczeni powstaniami. Gdy w 1897 r. stolicę Priwislinskiego Kraju odwiedzał car Mikołaj II, to przez tutejsze gazety przetoczyła się niesłychana orgia lizusostwa i narodowego zaprzaństwa. W 1915 r. warszawianki mdlały z rozpaczy, że „nasi" Kozacy uciekają przed Niemcami na wschód. A jednak parę lat później – gdy pojawiły się ku temu możliwości – powstało i polskie państwo, i przede wszystkim armia, która w 1920 r. obroniła kraj przed bolszewikami.
Niesłychanie ciekawie autor opisuje litewskie odrodzenie narodowe i jego XVI-wieczne źródła. Wiemy, że w II połowie XIX wieku polska dominacja kulturalna i ekonomiczna na Litwie zaczęła niesłychanie uwierać pierwsze pokolenie litewskich narodowców, patriotów, budzicieli czy Lietuvisów – obojętnie jak ich nazwiemy. Wiemy też, że przez pewien czas nie mogli się zdecydować, który wróg jest dla nich groźniejszy: wielka Rosja ze swoim aparatem rusyfikacyjnym czy polska bądź spolonizowana szlachta i inteligencja. W końcu uznali, że głównym wrogiem są Polacy. Dla wyrugowania polskich wpływów kulturalnych zaczęli drukować po litewsku gazety i książki. Drukowali je na Litwie pruskiej, a następnie masowo przemycali na Żmudź i Kowieńszczyznę, w mniejszym stopniu na Wileńszczyznę.
Jeśliby oddalić się od krajów terytorialnie nam bliskich, to mamy do czynienia z niesłychaną różnorodnością polityki rosyjskiej i reakcji na nią krajów takim czy innym sposobem wcielonych do imperium. Nieraz rosyjska dominacja wydawała się nowym czy potencjalnym poddanym cara rzeczą lepszą od status quo – tak było w połowie XVII wieku na Ukrainie, ale przecież nie tylko. 150 lat później niezgoda na dominację szwedzką popchnęła Finów w stronę Rosji. Podobnie było z Gruzinami i Ormianami, tym bardziej że te dwa kraje – continua starożytnego chrześcijańskiego Bliskiego Wschodu – były nieustannie zagrożone przez świat islamu. Tak więc z punktu widzenia biurokracji petersburskiej niekiedy istniało coś takiego jak potencjalna, czy może lepiej powiedzieć: domniemana, zgoda niektórych mniejszości na rusyfikację.
Ta ostatnia nieraz zresztą dokonywała się poniekąd samoistnie. W końcu XIX wieku Rosja zaczyna się szybko rozwijać gospodarczo, następują industrializacja i urbanizacja, a co za tym idzie migracje do miast. W tym także migracje chłopskiej ludności ziem nierosyjskich do na ogół rosyjskojęzycznych miast. Przybysze stawali się rosyjskimi mieszczanami, zazwyczaj robotnikami. Rusyfikację ułatwiała też oświata, do 1905 r. wyłącznie rosyjska. Na całym Zakaukaziu nie było uniwersytetu, a więc Gruzini, Ormianie i Azerowie jeździli na studia do Rosji. Światowa literatura była przekładana na rosyjski, słownictwo naukowe i techniczne też było tylko rosyjskie, co też bez wątpienia ułatwiało rusyfikację inteligentów inorodców.
Ciekawe, że i rosyjski ruch rewolucyjny też był w jakiejś mierze rusyfikatorski. Uznawał, że każdy naród – także ten uciskany przez carat – jest wspólnotą pozorną i zaciera podział na wyzyskiwanych i wyzyskujących, a zatem rewolucja powinna znieść wszelkie narody. Dlatego przed I wojną światową ruch socjalistyczny w wielu krajach imperium dzielił się „po linii" stosunku do kwestii narodowej – tak jak zresztą i u nas. Później, gdy po 1917 r. bolszewicy mogli bez większych przeszkód realizować swoje projekty, okazało się, jak to wygląda w praktyce: proletariusz jako taki nie ma ojczyzny, niemniej jednak ojczyzną rewolucji jest... Rosja.
Bohdan Cywiński
Szańce kultur. Szkice z dziejów narodów Europy Wschodniej, Centrum Europejskie Natolin
Wydawnictwo Trio, Warszawa 2013.
Skomentuj