Cokolwiek powie się o tej książce, nie sposób nie docenić odwagi jej autora. Piotr Zychowicz w swoim, drugim już po „Pakcie Ribbentrop-Beck" dziele konsekwentnie potrząsa umysłami i sumieniami tych, dla których pojęcia patriotyzmu i narodowej historii sprowadzają się do bezkrytycznego powielania utrwalonych mitów. A takich, jak wiadomo, jest wśród nas większość – przynajmniej jeśli chodzi o prawą stronę politycznej widowni.
Drugą wojnę światową Zychowicz uważa za katastrofę dla Polski i trudno się z jego tezą nie zgodzić. Sedno problemu leży w tym, że za katastrofę uważa on również sam sposób naszego w niej udziału. „Już od szkolnej ławy wbija nam się do głów, że z klęski tej musimy być dumni – pisze na samym początku książki. – Że nasi ówcześni przywódcy polityczni i wojskowi byli nieomylnymi mężami stanu, którzy podejmowali jedynie słuszne działania. Że nie popełnili ani jednego błędu, nie zrobili żadnego fałszywego kroku, a całe zło, które na nas spadło, jest winą naszych zbrodniczych sąsiadów i wiarołomnych sojuszników." Tymczasem jest to nieprawda od początku do końca. Cała polska polityka, prowadzona w latach 1939-45 zarówno na uchodźstwie, jak i w kraju, w podziemiu, była jednym wielkim pasmem błędów i fałszywych kroków.
Czemu walczyliśmy tylko z Niemcami?
Polska polityka tego okresu – twierdzi Zychowicz – szła wbrew polskiemu interesowi narodowemu. Walczyliśmy tylko z jednym spośród śmiertelnych wrogów, naprzeciw których postawiła nas historia. Z drugim, Związkiem Sowieckim, kolaborowaliśmy, uparcie trzymając się zawartego tuż przed wybuchem wojny sojuszu z Anglią, od 1941 r. sojusznikiem Stalina. Naczelną racją tego sojuszu – w przekonaniu jego zwolenników – było utrzymanie Polski w obozie zwycięzców, a zarazem nieoddanie jej, jak państw, które w ten czy inny sposób poszły na współpracę z Hitlerem, na pastwę sowieckiego dyktatora. Dla tej to racji warto było poświęcić życie całego pokolenia młodzieży, a także wystawić na kompletne zniszczenie polską stolicę. A przecież była to gra obłędna, co wyraźnie ujawnił przebieg wypadków, jakie nastąpiły po 1 sierpnia 1944. Nasza wierność i nasze poświęcenie nic nam nie dały, bo w łapy Stalina wpadliśmy i tak, nasi zachodni sojusznicy zaś nie byli w stanie albo też nie chcieli nas przed tym wybronić.
W tej sytuacji – twierdzi z doprowadzoną do bólu konsekwencją autor „Obłędu '44" – trzeba było zaniechać walki z Niemcami, stać z bronią u nogi, „trzymając kciuki" za powodzenie Wehrmachtu na froncie wschodnim. Bo w naszym interesie, podobnie jak w czasie
I wojny światowej, było doprowadzenie do maksymalnego wykrwawienia dwóch naszych wrogów. Naciski angielskie na walkę podziemną z hitlerowskim okupantem (szczególnie gdy zaczął przegrywać) należało po prostu zlekceważyć. W ewentualnym odwecie Anglicy i tak nie zrobiliby nam niczego gorszego niż to, co i tak w rzeczywistości nam uczynili.
Rewizjoniści
Zychowicz nie mówi tu niczego nowego. Rewizjonizm, jaki reprezentuje, ma długą i bogatą przeszłość. Jako pierwsi uprawiali go... sami nasi wrogowie, propagandyści hitlerowskiej okupacji (pamiętny plakat „Anglio – to twoje dzieło!") i sowieckiej dominacji. Pamiętamy szczególnie tych ostatnich, co do dziś bardzo utrudnia nam chociażby trzeźwe spojrzenie na kwestię Powstania Warszawskiego. Obok nich (słowa „obok" nie traktuję tu w kategoriach oceny moralnej) umieścić trzeba cały szereg autorów dalekich od komunistycznych zapatrywań, którzy wszelako doszli do wniosku, że polska wojenna polityka, na czele z Powstaniem, była klęską. Należą do nich zarówno autorzy emigracyjni (Janusz Bokszczanin, Jan Ciechanowski, Zbigniew Siemaszko), jak i krajowi (Jerzy Kirchmayer, Jan Matłachowski). Na ich dorobku opiera swoje rozważania Zychowicz. Wymienić tutaj należy jeszcze nazwiska dwóch osób, które wywarły najsilniejszy wpływ na poglądy autora „Obłędu": to Józef Mackiewicz i prof. Paweł Wieczorkiewicz, którego Zychowicz jest uczniem.
Nie jest to więc, powtarzam, nowatorskie postawienie kwestii. Ranga książki Zychowicza polega jednak na czymś innym. Do tej pory spór „rewizjonistów" z „konformistami" toczył się w niszy salonowych debat. Zychowicz wyciąga go na światło dzienne, w czym walnie pomaga mu uznane wydawnictwo Rebis, które – skądinąd w bezpardonowy sposób – rzuciło na rynek książkę w samą rocznicę Powstania.
Nową jakością jest też nadanie historycznemu rewizjonizmowi oblicza jaskrawo antykomunistycznego i antysowieckiego. Zychowicz nie tylko stanowczo odrzuca tezę o jednym, hitlerowskim wrogu (dogmat komunistów i lewicy), lecz kwestionuje też piłsudczykowską teorię dwóch równoważnych wrogów, hitlerowskich Niemiec i ZSRS. To właśnie Sowiety były jego zadaniem głównym wrogiem polskiej niezależności. W swoim antysowietyzmie autor „Obłędu" posuwa się jednak zbyt daleko. Kolaborację ze Stalinem nazywa – i słusznie! – paktowaniem z diabłem, zapomina jednak, że „diabłem" był również Ribbentrop, do paktowania z którym namawiał nas czynnie Zychowicz w swojej poprzedniej książce. Zychowicz twierdzi – równie słusznie! – że władze Polski Podziemnej, zamiast tracić swoich żołnierzy w akcji „Wachlarz", powinny były bronić przed UPA Polaków na Wołyniu, potępia jednak w czambuł pakt Sikorski-Majski, chociaż jego efektem było właśnie uratowanie życia ponad stu tysiącom Polaków wyciągniętych z sowieckich łagrów. I wreszcie: zgoda, dowództwo warszawskiego AK miało moralne prawo posunąć się nawet do prewencyjnej akcji zlikwidowania stołecznych AL-owców, skoro jednak walczyli oni już razem z nami, ramię w ramię, w Powstaniu, nie wolno było nawet pomyśleć o tym, by wydać ich Niemcom po zakończeniu walk. Nie pozwalał na to honor oficerski.
Rozprawa z mitami
Jednym z cenniejszych fragmentów książki jest bezlitosna rozprawa z narodowymi mitami, a raczej narodowymi złudzeniami, jakimi do dziś otoczona jest pamięć o Powstaniu Warszawskim. Pierwszy z nich i najbardziej chyba rozpowszechniony głosi, iż Powstanie było koniecznością, gdyż nie mogło nie wybuchnąć – tak wielka była determinacja do walki z niemieckim okupantem. To nieprawda – odpowiada Zychowicz: na kilka dni przed 1 sierpnia warszawska AK dostała już przecież rozkaz koncentracji przed uderzeniem; rozkaz w ostatniej chwili odwołano, a żołnierze Podziemia w poczuciu dyscypliny rozeszli się do domów. Sugerowanie że mogliby się zbuntować przeciw rozkazom dowódców i samowolnie uderzyć na Niemców, jest niegodziwe. Podobnie bezzasadna była obawa, że wobec biernej postawy AK powstanie w stolicy wywołają komuniści: warszawska AL nie miała ani takiego zamiaru, ani też możliwości.
Drugim mitem jest wiara w to, że Powstanie, choć przegrało militarnie, odniosło zwycięstwo na polu politycznym. Chodzi o to, że Stalin na skutek warszawskiego zrywu zrezygnował z zamiaru uczynienia z Polski 17. republiki sowieckiej. To bzdura – replikuje znowu Zychowicz – kwestia 17. republiki i sprawa Powstania Warszawskiego nie miały ze sobą nic wspólnego. Można nawet domniemywać (choć to już wniosek nie Zychowicza, lecz autora recenzji), że zniszczenie stolicy znacznie przybliżyłoby groźbę bezpośredniego wcielenia Polski do ZSRS. Stalin rękami Hitlera pozbył się przecież miasta, w którym – przy niekorzystnym z sowieckiego punktu widzenia rozwoju wypadków – osiadłyby po wojnie naczelne władze niepodległego państwa! Logikę argumentacji Zychowicza sprowadzić można do pytania, które Stefan Kisielewski zwykł był zadawać obrońcom słuszności decyzji o wybuchu Powstania: czy gdyby zależała ona od ciebie, podjąłbyś ją – już wiedząc, co stało się potem?
Autor „Obłędu" nie jest przy tym przeciwnikiem pozytywnej legendy o warszawskim zrywie. Jak sam twierdzi, wychował się w kulcie bohaterstwa szeregowych żołnierzy oraz ich bezpośrednich dowódców. Nie znaczy to jednak, by obowiązany był podzielać bezkrytyczną wiarę w tych, którzy podjęli decyzję o wybuchu Powstania.
Wydaje się, że coraz więcej Polaków myśli dzisiaj podobnie jak Zychowicz. Zarówno z militarnego, jak i politycznego punktu widzenia Powstanie było błędem. Ale ten błąd już się dokonał. A skoro się dokonał, czerpmy z pamięci o nim to, co pozytywne: krzepiącą legendę o odwadze i bohaterstwie. Pamiętajmy o Powstaniu, chociażby po to, by w przyszłości nie powtarzać błędu jego przywódców. W tym punkcie dotykamy już nie kwestii chłodnej historycznej oceny, lecz przekonań i tożsamości. Wyborów, wobec których można być tylko „za" albo „przeciw". Przy takim postawieniu sprawy zmuszony jestem zadeklarować wprost: popieram Zychowicza. Ale tylko do tego miejsca. Dalej nasze drogi się rozchodzą. Autor „Obłędu" przytacza bowiem słowa znanej piosenki o czerwonych makach, by zaprzeczyć strofie „wolność krzyżami się mierzy". Owszem, mówi Zychowicz, wolność mierzy się krzyżami, lecz nie własnych żołnierzy, lecz żołnierzy przeciwnika. Nieprawda, wolność mierzona być może tylko miarą własnej krwi. Ważne, by nie przelewać jej w obcej sprawie.
"Piotr Zychowicz"
Obłęd '44
Rebis 2013
Skomentuj