Keith Lowe,
Dziki kontynent. Europa
po II wojnie światowej,
tłumaczył Mirosław P.
Jabłoński,
Rebis 2013
W tym słowie mieści się nie tylko materialne ubóstwo, lecz także upadek ducha. Zniszczone miasta, spalone wioski, ograbione mieszkania i miliony, miliony nędzarzy w łachmanach, ciągnących w te i z powrotem zapchanymi drogami na wschód i na zachód – to dla tamtych czasów typowy krajobraz większości krajów kontynentu.
Praca brytyjskiego historyka Keitha Lowe zatytułowana „Dziki kontynent" pokazuje, jak wielką klęską w wymiarze cywilizacyjnym była II wojna światowa. Analizuje jej rozmiary krok po kroku, opisując powojenne wysiedlenia, głód i chaos. Były one tłem niezliczonych aktów agresji. To zrozumiałe, skoro po spustoszeniu całych regionów; po krwawej łaźni dla ponad 35 milionów ludzi; po niezliczonych masakrach w imię narodowości, religii, klasy społecznej lub osobistych uprzedzeń prawdziwie każdy człowiek na kontynencie doznał straty lub doświadczył niesprawiedliwości.
Autor opisuje przejawy owej agresji, począwszy od terytoriów okupowanych przez aliantów, gdzie doszło do fali ślepego odwetu na niemieckiej ludności cywilnej ze strony świeżo wyzwolonych więźniów i niewolników. Ich liczba w Niemczech i Austrii szła wtedy w setki tysięcy, jeśli nie w miliony: już to obrazować może apokaliptyczną atmosferę owych dni.
Order za morderstwo
Mścili się nie tylko osobiście pokrzywdzeni. W maju 1945 r. Ray Hunting, brytyjski oficer łączności, w pobliżu miasta Wesel nad dolnym Renem widział, jak do idącego o lasce staruszka podszedł sowiecki żołnierz, pytając o godzinę. Zapytany wyjął z kamizelki zegarek z dewizką, a wtedy „płynnym ruchem Rosjanin porwał zegarek i zatopił nóż w piersi Niemca". Wstrząśnięty tym Brytyjczyk aresztował zabójcę i odwiózł go do najbliższej sowieckiej misji wojskowej. Jednak tam czekał Huntinga kolejny szok. „Mówisz, że ten człowiek zabił Niemca?", zapytał z uśmiechem [dowódca]. Pokazałem mu narzędzie zbrodni. Tamten podszedł do kolegi, odpiął z jego czapki czerwoną gwiazdę, przypiął ją do piersi mordercy i pocałował go w policzek! W tym samym czasie w Pradze doszło do masowego mordowania Niemców. Schwytani niemieccy żołnierze byli bici, oblewani benzyną i paleni żywcem. Dziesiątki powieszono na latarniach, ze swastykami wyciętymi na ciałach. Partyzanci wdarli się do piwnic, w których ukrywali się niemieccy cywile, mężczyźni, kobiety i dzieci, i bili, gwałcili, a niekiedy zarzynali. Świadkowie opisują ówczesną stolicę Czechosłowacji jako miasto „rozwścieczonych ludzi, przeklinających tłumów i krzyczących kobiet". Oficjalnie zabito ponad tysiąc osób, ale według autora szacunki te są z całą pewnością zaniżone. Praski mord jest największą zbrodnią na ludności cywilnej dokonaną po wojnie w Czechosłowacji, mimo to nadal pozostaje on tematem tabu.
Myliłby się ten, kto by sądził, że owa agresja skierowana była wyłącznie przeciw Niemcom. Osiemnastoletni polski Żyd Roman Halter, ukrywający się niedaleko Drezna, tak opisuje swoje „wyzwolenie", czyli moment spotkania z sowieckim żołnierzem: „Ruski, ja cię lublu", powiedziałem, a potem dodałem: „Zdrawstwujtie, towariszcz". [...] Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Potem popatrzył na rower i powiedział: „Dawaj czasy". Zrozumiałem. Sołdat, szukając ukrytych precjozów, rozkazał chłopakowi spuścić spodnie. Gdy dowiedział się, że tamten jest Żydem, wyjął rewolwer, wymierzył w głowę ofiary i pociągnął za spust. Broń na szczęście nie wypaliła.
Wszechobecnej atmosfery gwałtu nie da się wytłumaczyć nawet tak prymitywnymi pobudkami, jak zemsta lub chciwość. W czerwcu 1945 r. Leonard Mosley, brytyjski korespondent wojenny w Hanowerze, był świadkiem plądrowania sklepu. Wśród rabujących znaleźli się zarówno cudzoziemscy robotnicy, jak i sami Niemcy. Tłum wdarł się przed rozbite drzwi i okna, po chwili zaś zaczęli wybiegać na zewnątrz pojedynczy zdobywcy unoszący w garści... naręcza gałek do drzwi. Na co były potrzebne mieszkańcom miasta, „w którym połowa drzwi już nie istniała"? – przytomne pytanie Mosleya można pozostawić bez odpowiedzi. Sam dziennikarz opisuje dalej scenę, której sens można wyjaśnić jedynie ponurym, irracjonalnym rytuałem „gorączki plądrowania": Widziałem, jak cudzoziemski robotnik przewrócił dziewczynę, wyrwał jej gałki z rąk, a potem kopał ją wielokrotnie w twarz i całe ciało, aż zalała się krwią. Po czym pognał ulicą. W połowie drogi zdawało się, że wraca mu rozum; spojrzał na niesione przedmioty i z wyraźnym niesmakiem odrzucił je precz. Dodajmy tylko, że w trakcie opisywanej sceny Hanower już od dziesięciu tygodni znajdował się pod kontrolą aliantów.
Wnuki gwałcicieli
Nie bójmy się tego słowa: to było ogólne zdziczenie. Tytuł książki Keitha Lowe nie jest przesadą. W maju 1945 r. – przekonuje autor – zakończył się tylko rozdział europejskiej tragedii. Zbrojne konflikty trwały tu nadal, niekiedy ciągnąc się latami. Tu jednak chodzi nie tylko o jawne akty przemocy, lecz o całość fizycznej i duchowej kondycji Europy. Zjawisko takie jak wojna światowa daje efekt długiego trwania. Jego następstwa odczuwamy do dzisiaj. Lowe przeczuwa ten problem, pisząc, że gwałciciele kobiet – a w latach następujących po 1945 r. były ich w Europie miliony! – w końcu powrócili do domów i w większości założyli rodziny. Ich potomkowie żyją wśród nas. Jednak Brytyjczyk nie rozwija tej kwestii. Pozostaje ona brakującym, nienapisanym rozdziałem jego dzieła.
Gdy czytałem pracę Keitha Lowe, przypomniała mi się inna zapomniana dziś książka. Jej autor Jerzy Zagórski objechał jesienią 1945 południowe Niemcy. W następnym roku odwiedził Czechy, zajrzał też na świeżo przejęty przez Polskę Śląsk. Efektem tych podróży stał się zbiór reportaży pod znamiennym tytułem „Indie w środku Europy".
Pięć kast Bawarii
Zagórski pisze : Środkowa Europa w oczach obcego widza, nawet przyjaźnie usposobionego, nie jest już lądem pchającym naprzód cywilizację materialną globu. Jest lądem, który spoczywa w cywilizacyjnym półśnie, ma oczy półprzymknięte; po ciosach, jakie nań sprowadziła samobójcza dla tego lądu wojna.
Na przykładzie Bawarii opisuje Zagórski, jak to ludzie obecnie zamieszkujący Niemcy pogrupowali się w pięć kast. „Jest ich właśnie tyle co w Indiach". Najwyżej stali wojownicy: amerykańscy wojskowi oraz członkowie oddziałów pomocniczych. Drugą kastą byli miejscowi, czyli Bawarczycy, którzy właśnie wtedy – z konieczności – masowo przestawiali się z zajęć przemysłowych na rolnicze. Trzecią stanowili dipisi (displaced persons), byli robotnicy przymusowi lub uwolnieni więźniowie kacetów pozostający pod opieką UNRRA. Odgrywali rolę kasty kupieckiej: zwłaszcza Polacy i Żydzi mają pieniędzy więcej niż przedstawiciele pierwszej i drugiej kasty razem wzięci, ale też i muszą, w odróżnieniu od tamtych, za wszystko płacić dość drogo. Czwartą – robotnicy usuwający gruz i rąbiący drzewo: to niedawni władcy, członkowie NSDAP i esesmani. Wreszcie kasta piąta: Niemcy, którzy przez Bawarię powracali do rodzinnych stron. To byli dopiero prawdziwi pariasi – wędrowali „o suchym pysku", pozbawieni pomocy ze strony rodaków.
Zagórski, w odróżnieniu od Keitha Lowe, nie oburza się na ten stan rzeczy, nie moralizuje: on po prostu – jak dwudziestowieczny Herodot – opisuje to, co widzi.
Atutem „Dzikiego kontynentu" są zdjęcia, które wymowniej od pisanego tekstu ukazują obraz upadku i zdziczenia powojennej Europy. Jedno z nich, przedstawiające w tle chmury dymu chłopską rodzinę, ciągnącą w panice drabiniasty wóz z resztkami dobytku, podpisano: „Maj 1946 r.: Polacy uciekają z Wąwolnicy po podpaleniu wioski przez ukraińskich partyzantów." W rzeczywistości miasteczko Wąwolnica na Lubelszczyźnie spalił oddział UB, w odwecie za pomoc mieszkańców udzielaną oddziałowi niepodległościowego podziemia. Brytyjskiemu autorowi, mimo że nieźle poznał skalę moralnej degrengolady dotkniętych wojną Europejczyków, widać nie mieściło się w głowie, by w czasach pokoju polska osada mogłaby być do cna zniszczona przez samych Polaków.
Skomentuj