Jak przystało na fantastyczną fabułę luźno osadzoną w realiach X-wiecznej Skandynawii, opowieść jest nasączona krwią, magią i mitologią oraz przepojona piwnymi ekshalacjami gęsto bekających i womitujących po świętym napitku Wikingów. Okrasza ją rubaszny eros – i ten doczesny, smakujący szczególnie w trakcie uwodzenia córek urżniętych przykładnie tatusiów, i ten pośmiertny. Drugi jest dostępny tylko dla einherjów, poległych z bronią w ręku drengów. Drengowie służą najczęściej jako drottmadowie w drottach, są drużynnikami w drużynach rywalizujących w rzeźniczym fachu drottinów. Drottinowie, szefowie drottów, to potężni jarlowie – książęta lub zwykli hersirowie – możni panowie. W zaświatowym domu boga Valfuda, władcy Gmaszyska Zarżniętych, zgasłych hoc modo Wikingów czekają w nagrodę seksualne uciechy z jego damską załogą i wieczyste pijaństwo. Bohaterowie są dziarscy, krzepcy i okrutni, dla jeszcze większej chwały Göllnira – Bitewnego Krzyku, brata Valfuda – i nie zawsze honorowi, zwłaszcza gdy idzie o skarby.
Tak jest i z tytułowym karmicielem kruków, skaldem Ainarem z Östlandu – dziś to południe Norwegii, regularnie dostarczającym ludzkiego ścierwa wygłodniałym ptaszyskom. Jest rok mniej więcej 940 naszej ery. Nasz poeta układa visy, kunsztowne strofy, i drapy, bohaterskie eposy o wyczynach innych Ostmadów. Oczywiście wyłącznie drengów i drottmadów, nigdy zaś pracowitych karlmadów, zwykłych mieszkańców Östlandu, niegodnych uwiecznienia w poezji. Tworząc przy stole swe sagi, ucztuje i pije na umór, bez ceregieli konsumując wdzięki chętnych niewiast, zwłaszcza nadobnych córek jarlów i hersirów.
Łukasz Malinowski zastosował sprawdzoną receptę, po którą sięgnęło pokaźne już grono polskich autorów, często zawodowych historyków, zabawiających się na poletku beletrystycznym. Kiedyś grząskim dla „prawdziwych" naukowców, dziś uprawianym równolegle lub zamiast archiwalnego mozołu. Nie trzeba mnożyć nazwisk, skala zjawiska jest już spora, choć jeszcze przed dekadą odważnych było dosłownie paru. Połączenie wiedzy historycznej z talentem powieściowym, wymieszanie faktów, miejsc i postaci historycznych z alternatywą fantasy czy najzwyklejszą bujdą, garść archaizmów odesłanych do przypisów, quasi-kryminalna intryga (konieczność rozwiązania zagadki, wyjaśnienia zbrodni itp.). Oto składniki dania, czasem okraszonego klasycznym już, jakkolwiek śmiesznie by to brzmiało, postmodernistycznym sosem. Tego akurat – gry konwencjami, cytatami kulturowymi, intertekstualizmu – u Malinowskiego może brak, ale nikt nie powiedział, że drugie, trzecie i ente dno w powieści fantastyczno-historycznej być musi i basta. Nie musi, wystarczy dobra, czysto rozrywkowa zabawa, przy minimum nasycenia wiedzą i magicznie brzmiącymi terminami. Otrzymaliśmy tego i tak pod dostatkiem.
Prawdy historycznej w tej wikińskiej fantasy z pewnością niewiele, może prawie wcale. Brak jednak fałszywych tropów i utrudniających zrozumienie epoki zniekształceń, co oczywiste u historyka profesjonalisty. Ważne, że autor znakomicie buduje klimat średniowiecznej Skandynawii, jeszcze sprzed chrystianizacji, pokazując, iż bogaty świat magii i mitologii nie był zaludniony wyłącznie bóstwami rangi Odyna, Thora i Frei. Raczej demonami, trollami, draugami i upiorami w rodzaju Göllnira czy Valfuda – na ludzką, ułomną miarę hulaszczych wikingów. Wypijmy zatem kufel świętego piwa za wieczne rozkosze poległych einherjów! Skol!
Łukasz Malinowski
Skald, karmiciel kruków
Instytut Wydawniczy ERICA, Warszawa 2013
Skomentuj