Uświadomił mi to Edward N. Luttwak, autor „Turbokapitalizmu", człowiek departamentów obrony i stanu, jeden z najlepiej zorientowanych analityków waszyngtońskich. W czasie spotkania w Georgetown opowiadał, że dopóki nie poznał osobiście prezydenta Reagana, wierzył w większość wizerunkowych klisz, jakie stworzyły wojujące z nim liberalne media. W łagodnej wersji Reagan miał być „miłym facetem z sianem w głowie", nieco zakłopotanym starszym panem, który nie do końca kojarzył co ma robić w Gabinecie Owalnym. W wersji hardcore'owej był „nieprzeciętnym ignorantem", „kompletnym zerem", manipulowanym przez otoczenie, aż do wizerunku „ludobójcy", „mordercy" i maniaka atomowej zagłady, które to okrzyki witały go, kiedy lądował w Europie.
Po latach Luttwak napisze tekst o „Dziennikach" prezydenta i przeżyje kolejne zdumienie. Choćby kiedy odkryje, że Reagan „oświadczył swoim oniemiałym dowódcom wojskowym, że nigdy nie zgodzi się na użycie broni jądrowej, nawet jeśli to USA zostaną zaatakowane". Albo inne znalezisko – jak wiele czasu i wysiłku kosztowało prezydenta doprowadzenie do zmiany panującej w Departamencie Stanu filozofii traktowania ZSRR, jakby miał on trwać w niezmienionym kształcie przez kolejne stulecia. Stwierdzenie, że może lepiej będzie dla Rosjan „pozwolić systemowi się rozpaść, zamiast stale go holować", spowodowało panikę zarówno w waszyngtońskim establishmencie, jak i wśród szefów europejskich państw.
Nikt z tych ludzi nigdy nie przyznał publicznie, jak głęboko mylili się nie tylko w ocenach Reagana, ale także samej natury ZSRR. I to jest właśnie ów horror. Przecież wszyscy już znamy prawdę o totalitarnej naturze Sowietów i stosunek do niej nie różni już prawie nikogo. Ale stosunek do Reagana owszem. W ten sposób oddzielane są najprostsze prawdy. Upadek Sowietów od działań tego, kto w USA najbardziej się do tego wiekopomnego faktu przyczynił. Jak już to zrobimy, każdemu będzie można wmówić, że Sowieci rozwiązali się sami. Ot tak, znudziło się władcom Kremla uprawianie dalszej drogi ku świetlanej przyszłości komunizmu.
Podobnie zrobiono w Polsce, kiedy wysiłek „Solidarności" przestał być komukolwiek potrzebny, aby uzasadniać upadek totalitarnej władzy. Przecież coraz częściej można wyczytać, jak to ekipa z Jaruzelskim na czele postanowiła sama z siebie podzielić się władzą z opozycją. A co owa opozycja robiła wcześniej? Jak przetrwała stan wojenny? Jak zmieniała świat gazetami i książkami? Jakim przełomem było wykształcenie tysięcy antykomunistów?
Podobny proces widzę teraz, kiedy na kijowskim Majdanie próbuje się odebrać tym wspaniałym ludziom pierwszeństwo, że to oni tworzą nowy typ społeczeństwa obywatelskiego. Ktoś napisał pięknie, że będąc wśród nich, widzi, jak się rodzi nowy ukraiński naród – pełen poświęcenia, walki o wartości, nadziei, że związek z wymarzoną Europą da im impuls do budowania lepszej przyszłości.
Z tych przeróżnych kwestii widzę to, przed czym ostrzegał Luttwak: nie chodzi tylko o to, aby walczyć o prawdę, trzeba też walczyć o jej wizerunek. W dzisiejszym medialnym świecie to dwie zrośnięte ze sobą strony tego samego medalu. Wizerunek jest tym, co trafia do przeróżnej publiczności. Ba, czasami zamiast prawdy trafia tylko sam wizerunek.
W historii mamy z tym coraz częściej do czynienia. Wizerunki tych, którzy nigdy nie mieli racji, nie dostrzegając w komunizmie imperium zła, są przedstawiane na równi z tymi, którzy potrafili wyegzekwować od historii własną rację. Zarządcy totalitarnej rzeczywistości są dziś traktowani podobnie jak masakrowani przez nich bohaterowie walki o wolność. Bo przecież oni też bronili jakichś racji, a być może nawet „wartości"?
Jeżeli pozwolimy, aby zatarły się wszystkie takie granice, to nagle obudzimy się na ruinie świata bez wartości. Jaki może być sens bohaterstwa, przenikliwości, uporu w dążeniu do lepszego świata, jeżeli wizerunki kata i ofiary są tyle samo warte?
Opowieść o prawdziwym Ronaldzie Reaganie nie przypomina historii o herosie i jego bohaterskich czynach, ale mówi o tym, jak polityczna wola potrafi zmienić świat. Wola, która nie ugina się przed oportunizmem establishmentu, naciskami mediów albo atakami celebrytów. Kiedy bowiem przyjrzeć się z bliska, to nikt inny poza liberalnymi kręgami w Ameryce nie był groźniejszym przeciwnikiem zwycięstwa wolnego świata nad zniewoloną sowiecką rzeczywistością.
Skomentuj