W 1917 r. amerykański dziennikarz H. L. Mencken opublikował artykuł „The Sahara of the Bozart", w którym opisał amerykańskie Południe jako olbrzymi obszar wielkości Europy pozbawiony muzeów, galerii, oper i jakiegokolwiek życia intelektualnego. Amerykańskie Południe było według Menckena kulturalną pustynią, na której nie można znaleźć orkiestry zdolnej do odegrania IX Symfonii Beethovena. Opinia ta była dosyć powszechna. Jeden z prezydentów Uniwersytetu Harvarda głosił, że zadaniem Północy powinno być niesienie „wiedzy i kultury dla regionu pogrążonego w ciemności".
Mencken, w odróżnieniu od innych krytyków, był wielkim admiratorem Starego Południa, sprzed wojny domowej, które stworzyło prawdziwą arystokrację, wyróżniając się w ten sposób na tle wulgarnej i egalitarnej kultury amerykańskiej. Kilkanaście lat po ukazaniu się artykułu Menckena sytuacja zmieniła się znacząco – zaczęto mówić o renesansie kultury Południa. Na scenie literackiej pojawiło się grono znakomitych pisarzy, poetów, myślicieli i historyków. Wszyscy znają Williama Faulknera, który otrzymał literacką Nagrodę Nobla, ale oprócz niego tworzyli tej rangi pisarze co Robert Penn Warren, Thomas Wolfe czy Caroline Gordon. Trochę później – Walker Percy, Flannery O'Connor i Eudora Welty. Warto wspomnieć poetów takich jak Allen Tate, John Crowe Ransom czy Donald Davidson; historyków i pisarzy politycznych takich jak C. van Woodward, Shelby Foote czy Richard Weaver. Listę można znacząco wydłużyć. Autorzy ci przedstawili swego rodzaju reinterpretację nie tylko doświadczenia historycznego Południa, ale w pewnym sensie alternatywną historię Ameryki i przenikliwą ocenę amerykańskiej cywilizacji.
Początki amerykańskiej republiki
Wielu obserwatorów ciekawiła odpowiedź na następujące pytanie: jak to się stało, że na najbardziej zacofanym pod względem gospodarczym i każdym innym obszarze zrodziła się tak wielka literatura? Tak tłumaczył to Allen Tate: „Ubóstwo oraz ignorancja, która jej towarzyszy, odizolowanie zwykłych ludzi (...) w rezultacie ich język zachował „niepiśmienną" czystość, pozostał nieskorumpowany przez „poprawną" angielszczyznę niedouczonych nauczycieli szkolnych, ani przez socjologiczny żargon, ani nie odzwierciedlił języka reklamy; jednocześnie niewielka mniejszość mieszkańców Missisipi (i innych południowych stanów) zachowała wysoki poziom wyrafinowania, „piśmienną" czystość dykcji opartą na dawnej tradycji klasycznego humanizmu". Można to nazwać przywilejem zacofania.
Południowcy odrzucają mit rozpowszechniony w amerykańskiej historiografii głoszący, że kolonie w Ameryce Północnej, z których wyłoniła się amerykańska państwowość, zostały założone przez purytańskich pielgrzymów przybyłych do Massachusetts na statku Mayflower. Wszakże wcześniej przybyli osadnicy do Wirginii – tam więc należy szukać korzeni Stanów Zjednoczonych.
Wśród pierwszych prezydentów większość stanowili plantatorzy z Południa – George Washington, Thomas Jefferson, James Madison i James Monroe. Wyjątkiem był tylko drugi prezydent USA – John Adams – pochodzący właśnie z Nowej Anglii. Przez pierwsze dziesięciolecia istnienia republiki to Południowcy nadawali ton życiu politycznemu Ameryki. Oprócz wielkich przywódców epoki założycielskiej jak Patrick Henry czy George Mason, z Południa wywodzili się tak znaczący politycy i myśliciele polityczni jak John Randolph z Roanoke, John Taylor czy John C. Calhoun. Teorie polityczne tych ostatnich do dziś są studiowane przez studentów chcących zgłębić meandry amerykańskiego ustroju. W ich dziełach i przemówieniach można odnaleźć przenikliwą analizę zagrożeń dla wolności płynących ze strony rządów większości czy związanych z ekspansją władzy federalnej. To John Randolph był pierwszym politykiem przestrzegającym przed rosnącymi w siłę „armią legislatorów" i „armią sędziów". Wtedy zostały też sformułowane pierwsze przestrogi przed terytorialną ekspansją. Obawiano się (jak dziś widzimy – słusznie), że imperium będzie zagrożeniem dla republikańskiej formy rządów i cnót republikańskich.
Stare Południe
Po wojnie domowej Stare Południe zostało potępione. Głównym zarzutem było oczywiście niewolnictwo, ale poza tym odmówiono mu jakiejkolwiek wartości kulturalnej.
Południowcy w wielu książkach – zarówno historycznych, jak i powieściach – przedstawili obraz zupełnie odmienny. Dzięki książce „Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell i filmowi, który powstał na jej podstawie, nostalgiczny obraz krainy magnolii stał się znany na całym świecie. Warto dodać, że „Przeminęło z wiatrem" przez długi czas było drugą po Biblii książką, jeśli chodzi o liczbę sprzedanych egzemplarzy.
Na czym polegała wartość Starego Południa? Wspomniany Allen Tate uważał, że był to wytwór średniowiecznej cywilizacji europejskiej. Południe było wcieleniem tradycyjnego społeczeństwa w burżuazyjnym XIX wieku. W zwulgaryzowanym świecie pędzącym za pieniędzmi życie południowców było regulowane przez stare rytuały, obyczaje i maniery. W odróżnieniu od reszty Ameryki, która w szalonym tempie rozwijała handel i przemysł, Południowcy cenili czas wolny, poświęcony konwersacji, życiu towarzyskiemu, kultywowaniu manier, polowaniom i innym zajęciom, które składały się na leisure. Jak to określił jeden z autorów: południowcy stali się „mistrzami sztuk życia", a nie „ucieczki od życia", co czynili zajęci frenetyczną pracą ich rodacy z Północy. Richard Weaver doszedł do wniosku, że Południe było ostatnią „niematerialistyczną cywilizacją w świecie zachodnim". W odróżnieniu od reszty Ameryki zdominowanej przez pragmatyczne wartości cywilizacji kapitalistycznej na Południu zasadniczą rolę odgrywały rycerski kod zachowania, idea dżentelmena i oczywiście religia. Koncepcja rycerskości pokazywała zdolność południowców do narzucania przez kulturę ograniczeń na ludzkie namiętności. Kod rycerski określał nie tylko reguły obowiązujące w czasie walki, ale kształtował codzienne zachowanie człowieka, wyznaczając granice dla ludzkiej agresywności.
Generał Robert E. Lee mówiący, że „obowiązek" to najpiękniejsze słowo w języku angielskim, był najdoskonalszą personifikacją idei dżentelmena. Spośród filmów na temat wojny domowej warto przywołać jeszcze dwa tytuły: „Gettysburg" (1993) i „Bogowie i generałowie" (2003), w których rolę wojskowego przywódcy Konfederacji powierzono, odpowiednio, Martinowi Sheenowi i Robertowi Duvalowi. Publiczność wysoko oceniła zarówno obu aktorów, jak i same filmy. Społeczeństwo Południa przez długi czas opierało się niszczącej nowoczesności; została ona narzucona – przyniesiona przez żołnierzy z Północy. Największym problemem Starego Południa było oczywiście niewolnictwo. W odróżnieniu od okresu sprzed wojny domowej, później nie było już żadnych poważnych prób obrony słuszności tej instytucji, o której mówiono, że była gorsza w teorii niż w praktyce. Zwracano też uwagę na to, że nie było dobrego rozwiązania tego problemu. Historyk Frank Owsley twierdził, że walka o zniesienie niewolnictwa była jedynie pretekstem do brutalnego ataku, którego konsekwencją było zniszczenie Południa. Za rzecz skrajnie nieodpowiedzialną uważał sposób, w jaki zniesiono niewolnictwo. Większość niewolników dzieliły zaledwie trzy pokolenia od kanibalizmu, a niektórzy „pamiętali jeszcze smak ludzkiego ciała". Niewolnicy byli całkowicie nieprzygotowani do wolności. Ich sytuacja po wyzwoleniu w wielu przypadkach nie tylko się nie poprawiła, ale nawet uległa pogorszeniu. Doświadczenie niewolnictwa było dla Południa wielką lekcją moralną. W odróżnieniu od naiwnego amerykańskiego myślenia o własnej przewadze moralnej nad Starym Światem, Południe żyło z silnym poczuciem grzechu. Cytowany wcześniej Allen Tate pisał: „Południe, doświadczone przekleństwem niewolnictwa – klątwą, za którą, podobnie jak za grzech pierworodny, żaden pojedynczy człowiek nie jest odpowiedzialny – musiało zostać zniszczone, to, co było w nim dobre, razem z tym, co było złe. Dawny porządek miał w sobie wiele dobrego, i jedna z rzeczy dobrych była rezultatem zła; ponieważ niewolnictwo pociągało za sobą pewną moralną odpowiedzialność, której nie potrzebował kapitalista w wolnym społeczeństwie, albo nie miał woli jej posiadania. Ten stary porządek, w którym dobra nie można było uratować od zła, został zamieniony przez nowy, który pod wieloma względami jest gorszy od poprzedniego. Murzyn został wyzwolony, ale nie był przygotowany do wolności; nikt nie próbował go przygotować. (...) Cyniczny materializm nowego porządku przyniósł na Południe amerykańskie standardy życia, ale także przyniósł społeczeństwo podobne do tego, które widział Matthew Arnold w latach 80. (XIX w. – przyp. LN) na Północy, i które nazwał pełnym wigoru i nieinteresującym".
Wojna domowa
Wojna domowa była najważniejszym wydarzeniem w dziejach nie tylko Południa, ale prawdopodobnie całej Ameryki. Jak szacują historycy, w wyniku walk w latach 1861–1865 zginęło ponad 650 tys. Amerykanów. Ujmując rzecz proporcjonalnie: we wszystkich kolejnych wojnach razem wziętych nie zginęło tylu Amerykanów. W związku z tym, że walki toczyły się niemal wyłącznie na terytorium zajmowanym przez 11 stanów Konfederacji, Południe doświadczyło wojny w sposób wyjątkowo intensywny.
Mark Twain, odwiedzając stany Południa kilkanaście lat po wojnie, był zaskoczony, jak wielką rolę, zwłaszcza w porównaniu ze stanami Północy, odgrywa pamięć o niej. Pisał: „Tam każdy, kogo tylko spotkasz, był na wojnie i każda dama, którą spotkasz, widziała wojnę. Wojna jest głównym i ważnym tematem rozmów. Zainteresowanie nią jest żywe i nieustanne, zainteresowanie innymi tematami przejściowe. Wzmianka o wojnie budzi ospałe towarzystwo i wprawi w ruch języki, a prawie każdy inny temat by zawiódł. Na Południu wojna jest tym, czym gdzie indziej A. D. Liczą od niej czas. Przez cały dzień słyszysz o rzeczach wedle niej datowanych, to jest, że zdarzyły się po wojnie lub podczas wojny albo przed wojną czy też po wojnie – także dwa lata, pięć lub dziesięć lat przed wojną albo po wojnie. Dowodzi to, jak głęboko i osobiście ów okropny incydent dotknął każdego człowieka z osobna. Daje też niedoświadczonemu przybyszowi daleko lepsze pojęcie o tym, jak wielką i niebywałą klęską jest inwazja, aniżeli mógłby je sobie kiedykolwiek wyrobić, czytając książki przy kominku".
Południowcy od samego początku potrafili bronić swoich racji, jeśli chodzi o przyczyny wojny. Przywódcy Konfederacji – prezydent Jefferson Davis i jego zastępca Alexander Stephens – stworzyli obszerne dzieła broniące prawa 11 stanów do secesji. Książka „Is Davis a Traitor?" teologa i pisarza politycznego Alberta T. Bledsoe'a pozostaje do dzisiaj najlepszą obroną prawa stanów południowych do oddzielenia od Unii. Według południowców wojna domowa kończy epokę starej republiki. W jej wyniku zmieniony został ustrój Stanów Zjednoczonych. Polityczną ofiarą stały się przede wszystkim stany, które dawniej były lokum życia politycznego. Wojna to zmieniła, Ameryka zrobiła wielki krok w kierunku centralizacji władzy federalnej. Stany Zjednoczone, które były od czasu uchwalenia Konstytucji umową między stanami, zostały przekształcone w scentralizowane państwo. Od tego czasu historia Stanów Zjednoczonych to dzieje rosnącego w siłę państwa lewiatana.
Południe ma też oczywiście innych bohaterów niż Północ. Wielki pomnik Lincolna górujący nad Waszyngtonem jest dla nich butnym aktem zwycięzcy. Los Jeffersona Davisa, więzionego po zakończeniu wojny bez sądu, to historia prawdziwego bohatera. Warto przypomnieć, że w ten sposób myślało też wielu Europejczyków. W Muzeum Wojny Domowej w Nowym Orleanie można zobaczyć różaniec z koronką cierniową, który przesłał Davisowi papież Pius IX. Największym jednak bohaterem jest Robert E. Lee. Wybitny historyk Douglas Southall Freeman poświęcił 20 lat życia na stworzenie monumentalnej czterotomowej biografii godnej swego bohatera. Wspominał później, że były to niezwykłe lata, które spędził w towarzystwie wielkiego dżentelmena. Oprócz generała Lee częścią legendy stali się dowódcy i żołnierze Południa – przede wszystkim pobożny „Stonewall" Jackson i brawurowy Nathan Bedford Forrest (w czasie walk zajeździł prawie 30 koni).
Wojna była też początkiem końca agrarnego Południa. Z biegiem czasu zniszczono gospodarcze podstawy tej cywilizacji, a wraz z nią oryginalny sposób życia, którego sercem było countryside. Zepsuta cywilizacja miejska, przed którą przestrzegał Amerykanów Thomas Jefferson, zatriumfowała także na Południu. Społeczeństwo masowe, składające się z nieodróżnialnych jednostek, którego bali się pisarze Południa, dotarło także tam. Poeta Donald Davidson z goryczą konstatował, że powstaje społeczeństwo, składające się z takich samych ludzi, którzy ubierają się w ten sam sposób, mówią w ten sam sposób, czytają te same książki i gazety, kupują te same produkty i oglądają te same filmy. Wojna domowa uznawana jest też za pierwszą w historii wojnę totalną. Richard Weaver uważał II wojnę światową za klęskę cywilizacji zachodniej. Los Południa w okresie wojny domowej był zapowiedzią tego, co się stało z całą zachodnią cywilizacją. Wojna totalna nie była wynalazkiem XX wieku; Południowcy doświadczyli jej znacznie wcześniej.
W XX wieku pisarze Południa zrozumieli, że to doświadczenie jest ich wielkim atutem. W odróżnieniu od popularnego wyobrażenia dotyczącego historii Stanów Zjednoczonych jako historii z happy endem, Południe doświadczyło klęski, w tym klęski wojennej. Pod tym względem – jak zauważa historyk C. van Woodward – doświadczenie Południa bliższe jest doświadczeniu reszty ludzkości niż historii amerykańskiego sukcesu.
Krytyka Ameryki
Tęsknota za agrarnym Południem i dawną republiką nie mogła znaleźć przełożenia na żaden realistyczny program polityczny, ale za to Południowcy przedstawili niezwykle głęboką krytykę kierunku rozwoju cywilizacji zachodniej. Należy w tym miejscu zwrócić przede wszystkim uwagę na książkę „I'll Take My Stand" wydaną przez dwunastu wybitnych autorów z Południa w 1930 r. (byli wśród nich cytowani wyżej Allen Tate i Donald Davidson).
Ostrze krytyki ich esejów wymierzone było w industrialny model organizacji życia społecznego. Tego typu społeczeństwo zorganizowane jest na podstawach naukowych. Wszystkim rządzą zasady efektywności i użyteczności: „[P] raca staje się ciężka, jej tempo szalone, a zatrudnienie niepewne". Poza ekonomicznymi skutkami, jak nadprodukcja czy bezrobocie, fundamentalną sprawą w społeczeństwie industrialnym stała się degradacja sposobu życia. System, który narzuca normy efektywności jako jedyne kryterium oceny, prowadzi do obsesji na punkcie masowej produkcji dóbr. Jednostka staje się przede wszystkim producentem i konsumentem. Autorzy zwrócili uwagę na problem dziś dobrze rozpoznany – poczucie bezcelowości i pustki, któremu jednocześnie towarzyszy gorączkowa aktywność.
John Crowe Ransom uważał, że cywilizacja oparta na nauce i technologii osiągnęła poziom „wyrafinowanego jaskiniowca". W rozwoju nauki i technologii – uważał – jest coś „bestialskiego". Człowiek, zwiększając swą wiedzę i władzę nad naturą, karmi w ten sposób „instynkty łupieżcze". Autorzy, których oskarżano o anachronizm, stali się prekursorami ekologizmu. Uważali oni, że na Starym Południu ludzie inaczej traktowali świat natury. Człowieka żyjącego w cywilizacji wiejskiej charakteryzuje „podziw i lęk" wobec przyrody. Ducha industrialnego cechuje natomiast wrogość wobec natury, która traktowana jest jako obiekt podboju. Cywilizacja industrialna wywiera też wpływ na religię, ponieważ niszczy postawę pokory i podporządkowania wobec świata natury. Niszcząc wrażliwość i odbierając czas wolny, niezbędny dla bezinteresownego podziwiania świata natury, ma destrukcyjny wpływ na sztukę.
Wprawdzie sposób życia, który wychwalali południowcy, bezpowrotnie przeminął, ale dzieła myśli i wyobraźni, które dzięki niemu powstały, są niesłychanie cennym wkładem do kultury amerykańskiej. Jak zauważa historyk Clyde N. Wilson: Jeśli istnieje jakiś powód, dla którego powierzchowna amerykańska kultura może zapisać się w historii, to jest nim właśnie kultura Południa.
Skomentuj