Tragedia górnośląska dopiero teraz powoli jest ujawniana. To, co przez ponad 60 lat było zadrą w sercach mieszkańców regionu, zaczyna wychodzić na jaw. Instytut Pamięci Narodowej tworzy imienną listę deportowanych do pracy w republikach byłego ZSRR. Dotychczas biuro terenowe w Katowicach zweryfikowało ok. 30 tys. nazwisk, ale ofiar represji może być nawet trzykrotnie więcej. Przez lata wydarzenia, które dotknęły miasta Górnego Śląska, były tematem tabu.
Modlitwa za wypędzonych
W niedzielę 26 stycznia 2014 r. na cmentarzu parafii św. Michała Archanioła w Żernicy, gdzie znajduje się pomnik upamiętniający tragedię górnośląską, odbyła się wspólna modlitwa wiernych za pomordowanych i represjonowanych. Uroczysta msza zgromadziła tłumy miejscowych, nie tylko rodowitych Ślązaków, ale także nowych mieszkańców, potomków polskich repatriantów wypędzonych z Kresów, którzy w tym przemysłowym regionie znaleźli się nie z własnej woli. – Spróbujmy się zrozumieć – apelował z ambony kapłan koncelebrujący nabożeństwo. Styczeń 1945 r. źle zapisał się w pamięci okolicznych mieszkańców. Z Żernicy i z sąsiednich Nieborowic wywieziono 300 mężczyzn. Parafia liczyła wówczas 2 tys. osób. Kobiety, często z kilkorgiem dzieci, traciły jedynych żywicieli rodziny. Brano ich nawet bezpośrednio z kopalni, gdzie pracowali. W większości byli to prości ludzie, niewinni, obecni tam z dziada pradziada, nieuwikłani w żadną politykę. Zdolnych do pracy mężczyzn wywożono na roboty do ZSRR, najczęściej do górniczego Doniecka. Niektórzy nie byli w stanie przeżyć podróży w bydlęcych wagonach. Ciała tych, którzy umierali po drodze, wrzucano do masowych grobów. Dziś przeważnie nie jest możliwa żadna identyfikacja. Do domów wróciła mniej niż jedna trzecia wywiezionych.
Podobne wspomnienia zachowały się w pamięci mieszkańców Gliwic. Tomasz Szymborski dotarł do zgromadzonych w IPN zeznań złożonych przez świadków ówczesnych wydarzeń. Pani Adelheid Schiffczyk wspominała: „Słyszałam, że żołnierze zgwałcili, a następnie zastrzelili zakonnice z klasztoru benedyktynek w Gliwicach. Widziałam masakrę mężczyzn w domu przy Annabergstrasse 38". Inna kobieta, Gertruda Luks, wspominała, że w styczniu, gdy Sowiecie wkroczyli do miasta, ludzie ukrywali się w piwnicach. Żołnierze wywlekali ich stamtąd, wybierali mężczyzn i rozstrzeliwali, w zasadzie bez zbędnych wyjaśnień. Ze szczególną nienawiścią traktowali wszystkich noszących urzędowe mundury, np. pocztowców czy kolejarzy. Wtedy nie wystarczała deklaracja, że jest się Polakiem. Mężczyźni przeważnie ginęli od kul, kobiety były masowo gwałcone. W Bojkowie wymordowano 100 mieszkańców, część wyjątkowo brutalnie – oblano ich benzyną i podpalono. Zabójstwa, napady rabunkowe i przejawy bestialstwa były codziennością podczas stacjonowania tam radzieckich oddziałów.
Pod opieką św. Michała– Żernica rzeczywiście znajduje się pod nieustanną opieką św. Michała Archanioła, patrona parafii. Gdy spodziewano się nadejścia Armii Czerwonej, główna linia oporu Wehrmachtu miała się znajdować właśnie tutaj. Jakimś cudem ówczesny proboszcz wraz z grupą najbardziej zasłużonych mieszkańców zdołał przekonać dowództwo, aby przenieść oddziały w okolice Raciborza i tam czekać na natarcie – mówi Ingemar Klos, którego rodzina ucierpiała wskutek tragedii górnośląskiej. – Gdyby nie to, z tego miejsca nic by nie zostało – dodaje. Jego rodzina od strony ojca przyjechała na Śląsk z Bawarii, ale matka (z domu Górecki) pochodziła ze zubożałej szlachty Księstwa Warszawskiego. Dziadek i ojciec określali się jako Schlesier (Ślązak), mówili po śląsku i po niemiecku. Co ciekawe, polska rodzina matki używała wyłącznie niemieckiego, Żernica do 1945 r. znajdowała się bowiem po stronie Niemiec, a pas graniczny przebiegał tuż za wsią.
Był styczeń 1945 r. Ewald Klos (ojciec Ingemara) uczył się w liceum pedagogicznym w Nysie. Dostał się tam dzięki bardzo dobrym stopniom. Pomogły także dodatkowe punkty, które zawdzięczał temu, że jego matka działała w Lidze Kobiet. – Ubrano nas w mundury i przewieziono w okolice Głuchołazów do kopania rowów przeciwczołgowych. Spytałem oficera, który miał nad nami komendę, czy to ma sens, skoro front jest w odwrocie. On przystawił mi pistolet do głowy i chciał mnie zastrzelić. Potem przyjęli nas czescy partyzanci. Kazali nam wykopać groby i czekaliśmy na egzekucję. Na szczęście wśród nadzorujących znalazł się Ślązak, Czech z Ostrawy, więc dali nam spokój – opowiada Ewald Klos.Zbrodnie Armii Czerwonej na Górnym Śląsku przez dziesięciolecia były tematem tabu. Dopiero dziś poznajemy faktyczną liczbę zamordowanych i represjonowanych Ślązaków
Ewalda zesłano do kopalni do Donbasu. Tak samo jak jego ojca Józefa. Ale pracowali w innych miejscach i nic o sobie nie wiedzieli. Na szczęście rodzina była pewna, że żyją. Wysyłali listy do Niemiec, które przemycano potem na Górny Śląsk. Mniej szczęścia miała matka Ewalda, Amelia, którą wywieziono aż do Aktiubińska na Uralu. Zmarła zimą 1948 r. Ojciec wrócił w tym samym roku. Ewald rok później. Bardzo przeżył śmierć matki. Nosił w sobie poczucie winy, że to dla niego mama zapisała się do narodowosocjalistycznej organizacji i przypłaciła to cierpieniem oraz przedwczesnym odejściem.
– Upa (w gwarze śląskiej: dziadek) przymuszał ojca do grania na różnych instrumentach, co nie zawsze mu odpowiadało. Jednak potem przyznał, że uratowało mu to życie. Zabawiając muzyką rosyjskich oficerów, mógł liczyć na dodatkowe porcje żywieniowe i to pozwoliło mu przetrwać – wspomina Ingemar Klos.
W 1949 r. część Ślązaków z Donbasu zdecydowano się zwolnić do domu. Załadowano ich do pociągu w Rostowie nad Donem i przewieziono do Drezna. Większość kolegów pozostała w Niemczech, ale Ewald Klos postanowił wrócić na Górny Śląsk. Tak bardzo pragnął się zobaczyć z ukochaną mamą. W kopalni przepracował w sumie 40 lat. Komunistyczny reżim zabrał mu młodość i marzenia.
Szwadrony śmierci
Zimą 1945 r. żołnierze 309. i 1025. pułku 291. Dywizji Piechoty Armii Czerwonej zajęli Mechtal (dziś Miechowice), jedną z najuboższych dzielnic Bytomia. Zamordowano tam 240 osób. „O ile na terenach przedwojennej Polski wśród żołnierzy sowieckich utrzymywana była względna dyscyplina dotycząca obchodzenia się z ludnością cywilną, o tyle na ziemiach należących wcześniej do Rzeszy wszelkie ograniczenia zniknęły. Czerwonoarmiści dopuszczali się wobec ludności cywilnej zabójstw, gwałtów, rabunków. I nie dotyczyło to tylko Niemców, ale także Ślązaków, bez względu na ich tożsamość narodową, jak również robotników przymusowych: Polaków z Generalnego Gubernatorstwa oraz innych mieszkańców okupowanej przez Niemców Europy" – pisze prokurator Ewa Koj z katowickiego IPN w artykule „Masakra w Miechowicach: rekonstrukcja zbrodni".
25 stycznia około godz. 16 zginął m.in. Wiktor Greiner z Orzegowa, który przybył do Miechowic, aby pomóc w pochówku swego teścia. Zginęli także polscy robotnicy przymusowi zatrudnieni przy budowie elektrowni. Bandyci w mundurach nie oszczędzali inwalidów, których dobijano po drodze. Uznawano ich za weteranów wojennych, tymczasem wielu nabawiło się schorzeń w kopalniach. 27 stycznia rozpoczął się odwet na ludności cywilnej na wieść o zastrzeleniu radzieckiego majora. Zginęło wówczas 200 osób. Ryszard Nowara, Jan i Emil Jarzombek, Józef i Herbert Respondek, Tomasz Rossa, Wincenty Jezierski – nie mieli przecież nawet niemieckich nazwisk. Zginął także ksiądz z pobliskiej parafii. Faktycznie wszystkich ofiar mogło być znacznie więcej.
Trudno ustalić, jakimi kryteriami kierowali się sprawcy. Naturalnie można sobie wyobrazić żyjącego w ciągłym napięciu czerwonoarmistę, któremu po zwycięstwie nad wrogiem puszczają nerwy, więc eliminuje wszystkich napotkanych członków znienawidzonego narodu niemieckiego, szczególnie tych, którzy walczyli przeciwko ich oddziałom. Trudno jednak usprawiedliwić morderstwa popełnione z zemsty, z nienawiści, złości czy zwykłej bezmyślności. Nie wiadomo do końca, czy zabójstwa, grabieże i gwałty były tolerowane przez sowieckie dowództwo. Może o tym świadczyć skala zbrodni, choć części z nich zapobiegano.
Na Opolszczyźnie przetrwały świadectwa, że krasnoarmiejcy zachowywali się jak typowi rewolucjoniści, np. sprawdzając odciski na rękach. Kto ich nie miał, traktowany był jak burżuj i kwalifikował się do egzekucji. Ofiary wybierano także na podstawie poprawności językowej i deklaracji przynależności do narodu. Jeśli ktoś mówił niewyraźnie po polsku lub gwarą, mógł zostać natychmiast rozstrzelany. Faktem jest, że sowieckie czystki nie miały wiele wspólnego z realiami Górnego Śląska. W tym regionie, w odróżnieniu od Generalnej Guberni, wpis na volkslistę był obowiązkowy, a wielu Ślązaków siłą wcielono do Wehrmachtu.
Radzieckie obozy śmierci
Jednym z najbardziej bulwersujących śląskich epizodów była polityka deportacyjna i funkcjonowanie obozów dla represjonowanych. Zgodnie z polityką ówczesnych władz wszyscy zidentyfikowani jako Niemcy mieli zostać osadzeni w obozach, a potem deportowani do radzieckiej i brytyjskiej strefy okupacyjnej. Sowieci bardzo szybko wpadli na pomysł pozyskania robotników przymusowych. Ze strefy niemieckiej wywożono przecież także gigantycznych rozmiarów mienie, demontowano całe fabryki i linie produkcyjne, przenosząc je na Wschód. Przy łapankach korzystano ze wzorców hitlerowskich. Zamykano całe ulice, a ludzi pakowano na ciężarówki i wywożono do obozów. Zdarzały się zatrzymania w kopalniach, gdzie aresztowano całe zmiany górników. Pod koniec marca zaczęły się masowe deportacje do Zagłębia Donieckiego, na Syberię i do Kazachstanu. Z zeznań świadków wynika, że warunki, jakie panowały w nowych miejscach pracy, np. w kopalniach Donbasu, były charakterystyczne raczej dla przymusowych obozów pracy. Ofiary głodzono, torturowano, a ucieczki były karane śmiercią. Jeszcze bardziej szokujące było funkcjonowanie obozów dla represjonowanych, które pozostawały pod bezpośrednim zarządem NKWD lub polskich komunistów. Było ich około 100 i przewinęło się przez nie ponad 25 tys. osób! Osadzano tam wszystkich: cywilów, jeńców wojennych, więźniów politycznych. Mniejsze podobozy zlokalizowane były w Nowym Bytomiu, Sosnowcu, Cieszynie, Katowicach-Giszowcu, Katowicach-Szopienicach, Siemianowicach, Świętochłowicach, Knurowie, Blachowni czy Kędzierzynie-Koźlu. Jeden z większych obozów, skąd odbywały się deportacje, mieścił się w Gliwicach-Łabędach. Mogło tam przebywać jednocześnie nawet 5 tys. osadzonych. Obóz w Łambinowicach przewidziano dla 20 tys., głównie jeńców wojennych, ale było tam najwyżej 5 tys. osób. Miał opinię obozu koncentracyjnego. Więźniowie umierali z głodu lub na skutek epidemii. Mogło tam zginąć nawet 1,5 tys. osób.
Złą sławą był owiany także obóz w Świętochłowicach-Zgodzie. Zarządzał nim komendant Salomon Morel, Polak żydowskiego pochodzenia, znany z sadystycznych skłonności i bezwzględnego traktowania więźniów. Osadzeni byli bici, torturowani, kobiety gwałcono, a chorym nie pomagano. Oficjalnie zmarło tam 1855 osób, ale historycy uważają, że zgonów było znacznie więcej. W Toszku śmiertelność dochodziła do 75 proc. Przebywało tam 4600 więźniów.
Na Opolszczyźnie zabijano także członków Związku Polaków w Niemczech i powstańców śląskich. Zginęło 40 księży (tylko dziewięciu z nich nie znało języka polskiego) i 80 sióstr zakonnych. Zgwałcono 150 nyskich elżbietanek. Od wyroku śmierci mogła uratować łapówka – złota obrączka, koń, rower, zegarek.
Oczami świadków
W rodzinie księdza Roberta Chudoby zima 1945 r. pozostała na zawsze świeżym wspomnieniem. W rodzinie dziadka był konflikt między rodzeństwem. Dziadek nazywał się Georg Wrobel, znał gwarę, urzędowy niemiecki i mówił, że jest niemieckim Górnoślązakiem. Jego brat uważał się tylko za Niemca i chciał, żeby rodzina zmieniła nazwisko na Wimmer, by w czasie wojny nie narazić się na kłopoty. Dziadkowie mieszkali początkowo w Rachowicach, ale potem przeprowadzili się do Brzezinki (dziś sypialni Gliwic), gdzie budowano nowe osiedle socjalne. Dziadek pracował w kopalni jako sztygar i nie interesował się polityką. – O wkroczeniu Sowietów na Śląsk zawsze opowiadała nam mama – wspomina ks. Robert. – 14 lutego 1945 r. zgodnie z dekretami dziadek musiał się stawić w punkcie zbornym w Brzezince, skąd przetransportowano go do gliwickich koszarów ułańskich. Dziadkowie mieli piątkę dzieci. Mama z babcią codziennie nosiły dziadkowi zupę do tych koszarów. Raz nawet dostał przepustkę, bo zachorowało jedno z jego dzieci. O ucieczce nie mogło być jednak mowy, bo groziło za to rozstrzelanie. Zresztą nie myślał o tym. Mówiono, że idą do pracy na kilka dni. Okazało się, że rozłąka z rodziną trwała prawie pięć lat.
Wywieziono go do Związku Sowieckiego, skąd wrócił dwa dni przed Wigilią w 1949 r. Był cały opuchnięty, ze złamanym zębem. Rodzina go nie poznała. Do domu wchodził z duszą na ramieniu. Bał się, że żona złożyła prośbę o uznanie go za zmarłego i nie będzie miał gdzie wracać. Takie przypadki się przecież zdarzały. Na szczęście wszyscy wierzyli, że kiedyś wróci. Nie rzucił się na jedzenie – wiedział, że wycieńczone ciało może tego nie wytrzymać. Naprawił za to rower i zgłosił się z powrotem do pracy w kopalni. Nie było z tym problemu, bo na Śląsku ceniono fachowców.
– Przez lata nie opuszczał go rosyjski akcent. Jego transport trafił pod Smoleńsk. Nie wszyscy przeżyli, niektórzy umarli po drodze. Pracował na torfowisku. Potem przerzucili go pod Mińsk. Tam został kowbojem – śmieje się ks. Robert. – Pasł konie – wyjaśnia. Białorusini życzliwie traktowali robotników. Częstowali ich mlekiem, wszystkim, co akurat mieli pod ręką.
Zgroza stycznia 1945 r. była obecna we wspomnieniach, ale o tym nie mówiono, starano się zapomnieć, jakoś z tym żyć. Ludzie wiedzieli, że nadchodzą „Rusy", że są dzicy, brutalni. – Do Brzezinki wkroczyli od strony Myta, tam, gdzie dziś znajduje się Specjalna Strefa Ekonomiczna. Najpierw się zakwaterowali, więc dzieci spędziły noc w piwnicy, na ziemniakach. Strasznie śmierdziały ich zatęchłe kufajki i walonki. Wyciągnęli pierzyny i leżąc na nich, naprawiali swoje auta. Raz było tak, że pijany żołnierzy przystawił dziadkowi lufę do głowy i chciał go zabić. Babcia wraz z dziećmi na kolanach błagała go o litość. Na szczęście przyszedł oficer i zapanował nad sytuacją. Bano się o dziewczęta. Niektóre zamurowywano, zostawiając tylko wąską szczelinę na podawanie jedzenia – opowiada ks. Robert Chudoba.
Chociaż nie można po chrześcijańsku usprawiedliwić brutalności i chęci zemsty, to w opinii duchownego nie można też wrzucać wszystkich do jednego worka i w ten sposób osądzać. Wielokrotnie oficerowie reagowali, gdy komuś działa się krzywda. Także w jego rodzinie nigdy nie było ani cienia nienawiści czy chęci odwetu. Po wojnie zaś ludzie lepiej rozumieli się nawzajem. Również z tymi, których wypędzono z Kresów Wschodnich i pod przymusem osiedlono na Górnym Śląsku.
Skomentuj