Natura człowieka w zadziwiający sposób potrafi przechodzić od skrajnego uwielbienia i miłości do równie krańcowej wrogości i nienawiści. Im głębszy jest pierwszy etap owej przemiany, tym gwałtowniejsze są objawy etapu drugiego. Dramatycznym przykładem owego zadziwiającego zjawiska jest atmosfera otaczająca Edwarda Śmigłego-Rydza w dwóch stadiach jego życia oddzielonych wrześniem 1939 r. Sekwencja pierwsza rozpoczęła się wielkimi sukcesami na polach bitew i w sztabach jednostek, którymi dowodził. Coraz wyższe stanowiska w państwie owocowały nie tylko rosnącymi wpływami, ale również swoistym kultem jednostki tworzonym wokół osoby marszałka. Zostawał prezesem coraz liczniejszych stowarzyszeń oraz organizacji, jego imieniem nazywano ulice i place, społeczeństwo nabierało przekonania, iż „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły-Rydz".
Jak bardzo bolesny był upadek tych powszechnych nadziei, pokazał tragiczny wrzesień. Tak jak wcześniej Śmigły-Rydz utożsamiany był ze wszystkim, co w Polsce i polskiej armii najlepsze, tak teraz właśnie jemu przypisano całe zło i wszystkie błędy, które legły u podstawach naszej klęski. Taki obraz został precyzyjnie stworzony przez środowisko Władysława Sikorskiego po internowaniu marszałka w rumuńskim Dragoslavele. Tworzenie owej legendy leżało u podstawy usilnych działań sikorszczyków mających na celu odsunięcie Śmigłego-Rydza od środowisk wojskowych i uniemożliwienie mu jakiejkolwiek obrony. Zabójstwo nie wchodziło w grę, lecz polski rząd planował przeniesienie internowanego na Cypr mający stać się miejscem szczelnej izolacji. Ucieczka z Rumunii i dosłowne zniknięcie Śmigłego z pola widzenia współpracowników polskich władz w Londynie spowodowały prawdziwą panikę. Rydz na wolności stawał się prawdziwą tykającą bombą zegarową – wiedział zbyt wiele, a jego zwolennicy, których nie brakowało, bez problemu mogli tę wiedzę obrócić przeciw Sikorskiemu i jego poplecznikom. To właśnie są powody, dla których losy Śmigłego-Rydza są do dziś niejasne i przeróżnie interpretowane. Jak więc wygląda prawda?
Rydz z powrotem w Polsce
Zrozumieć Śmigłego-Rydza, pojąć jego zamiary można, analizując dzień po dniu jego pobyt w kraju. Wszystko jest ważne. Przelotne nawet spotkania, odwiedzane miejsca, ludzie, z których pomocy korzystał, kwatery zapewniające mu bezpieczeństwo. Istotne jest wszystko, co pozwoli nam wyrobić sobie własny pogląd na poczynania Śmigłego w okupowanej Polsce, niezależny od publikowanych dotychczas teorii będących najczęściej sprytną manipulacją spreparowaną przez najróżniejsze środowiska polityczne, a powielaną przez nieskorych do samodzielnej pracy dziejopisów. Często również historia jest wypaczana nie tylko przez świadków, lecz nawet uczestników dawnych wydarzeń, którzy swoją osobę usiłują przedstawiać w najbardziej korzystnym świetle. W taki sposób powstają „materiały źródłowe", bo historykom zwyczajnie się nie chce sprawdzać każdego faktu podanego przez świadka, a później przepisują jeden od drugiego i wymyślona legenda z upływem czasu zyskuje znamiona prawdy niepodważalnej. Klasycznym przykładem może tu być relacja Juliana Piaseckiego, bliskiego współpracownika marszałka, o ucieczce Śmigłego z Rumunii złożona pisarzowi Ferdynandowi Goetlowi. Mówi on tak: „Wreszcie nie chcąc osobą swą naprowadzić wywiadu na Śmigłego, wyrwałem się naprzód, do Polski. Śmigły podążył za mną w pierwszych dniach listopada. Drogę miał ciężką, bo wygodniejsze szlaki kurierskie musiał przecież wymijać. Zmęczył się tak bardzo, że w Zakopanem leżał kilka dni. Był chory od dawna, miał anginę serca".
Po dotarciu do sztabu Andersa jeden z Muszkieterów miał się skontaktować z gen. Sikorskim, by przekazć mu informację, że Śmigły-Rydz wrócił do kraju i oddaje się pod jego rozkazyFakt. Śmigły był już prawdopodobnie chory na serce. Fakt drugi. Był zmęczony ciężką drogą. Pozostała część oświadczenia Piaseckiego jest jednak fałszywa, bowiem wyjechał z Budapesztu po Śmigłym, a do Zakopanego marszałek nie zaglądał w drodze do Krakowa i Warszawy. Takich przykładów można przytaczać bardzo wiele, analizując drogę ucieczki Śmigłego-Rydza z Dragoslavele do Warszawy, nas interesuje jednak pobyt marszałka w okupowanej Polsce od przekroczenia granicy aż do tragicznej śmierci w Warszawie.
Trzyosobowa grupa, w której znajdował się marszałek, idąc od słowackiej wsi Sucha Hora w kierunku Chochołowa, przekroczyła polską granicę w nocy z 26 na 27 października 1941 r. Śmigłemu towarzyszył Bazyli Rogowski, jego ostatni adiutant, a na Węgrzech kwatermistrz i intendent, oraz przewodnik Stanisław Frączysty. Jedyne niebezpieczeństwo groziło im ze strony niemieckiego patrolu spotkanego przed mostem na Czarnym Dunajcu, lecz dzięki białym maskującym strojom szczęśliwie nie zostali dostrzeżeni. W pokonaniu dalszej drogi pomógł Franciszek Frączysty, brat Stanisława, mieszkający właśnie w Chochołowie i jeszcze tej samej nocy ruszono furmanką do Szaflar, gdzie wczesnym rankiem wsiedli do pociągu, by około południa 27 października znaleźć się w Krakowie. Prosto z dworca Śmigły udał się do grawera Widlińskiego na ulicę Grodzką, później do sklepu Józefa Fieldorfa w Sukiennicach. O pobycie w Krakowie Frączysty opowiadał niewiele, bo niewiele wiedział. Prawdopodobnie większość czasu tam spędzonego przespał, odpoczywając po trudach podróży, kiedy cała odpowiedzialność za jej powodzenie spoczywała na jego barkach. Podał jednak krakowski adres mieszkania, w którym zamieszkała przybyła z Budapesztu trójka. Ulica Zalewskiego numer 42 – mieszkanie należało do płk. Lipińskiego. Do dziś wśród starych sosen stoi tam pod numerem 42 piętrowa willa, w której przebywał przez dwa dni Śmigły. To miejsce, którego odnalezienia nie podjął się żaden ze współczesnych polskich dziejopisów jest niesłychanie ważne, bo jego istnienie i spotkania, jakie się tu odbywały, zadają natychmiast kłam części budowanych jeszcze w czasie wojny i wielokrotnie później powielanych teorii mówiących o tym, że dowódcy Związku Walki Zbrojnej (przekształconego 14 lutego 1942 r. w Armię Krajową) nic nie wiedzieli w początkowym okresie o przyjeździe marszałka Śmigłego-Rydza do kraju. O pobycie marszałka w Krakowie, a później Warszawie doskonale wiedziało kierownictwo ZWZ, m.in. wspomniany Józef Fieldorf, przedwojenny urzędnik krakowskiej dyrekcji PKP. Podczas okupacji prowadził mały sklepik w krakowskich Sukiennicach i lokal ten był punktem kontaktowym konspiracyjnego Obozu Polski Walczącej. Józef o przybyciu marszałka natychmiast poinformował swego brata płk. Augusta Emila Fieldorfa, wówczas inspektora obszaru krakowsko-śląskiego ZWZ, w skład którego wchodziły okręgi Kraków i Śląsk oraz podokręg Zagłębie.
Teoretycznie fakty te mogą dziwić. Z jednej strony sikorszczycy ścigają Śmigłego, zawzięcie usiłując ustalić miejsce jego pobytu, a z drugiej – wspiera marszałka i szczerze informuje o sytuacji w kraju oficer wyższego szczebla podległego Sikorskiemu Związku Walki Zbrojnej, który był nie tak dawno pierwszym emisariuszem emigracyjnego ośrodka polskiej władzy do kraju i szedł nielegalnie do Polski tą samą drogą co Śmigły. Co ważne, Fieldorf był podwładnym Rydza-Śmigłego jeszcze z okresu Legionów. Od tamtych czasów cenił go i szanował. Ponadto pułkownik od maja 1940 r. utrzymywał kontakt z Julianem Piaseckim. Niewątpliwie również z sympatią odnosił się do działalności brata w OPW. Marszałek spotkał się również z obecnym w Krakowie księdzem Zapałą, towarzyszem rumuńskiego internowania, a w konsekwencji Rogowski dostał polecenie powrotu na Węgry z ważnymi rozkazami.
Jednym z gości Śmigłego w Krakowie na ulicy Zaleskiego był również Stefan Witkowski, szef Muszkieterów, konspiracyjnej organizacji wywiadowczej działającej nie tylko na terenie okupowanej Polski, lecz również na większości obszarów objętych niemieckimi wpływami. Prawdopodobnie w Krakowie ustalono pierwsze ramy współpracy i dalsze kontakty marszałka z Witkowskim, bo za dwa dni na dworcu kolejowym w Warszawie czekał na Śmigłego szary opel Muszkieterów.
Pobyt w Warszawie
Zastanawiający wobec znaczenia, jakie miała postać marszałka dla przyszłej ważnej akcji (o której za chwilę), jest fakt, że to nie Muszkieterzy załatwiali kolejne miejsca jego zakwaterowania w Warszawie. Kolejne lokale załatwiał Fieldorf – „Nil". Wiele wskazuje na to, że pierwsze dwa dni marszałek gościł w mieszkaniu przy ul. Ziemowita 22. Był to bardzo ważny lokal kontaktowy OPW, cieszący się jednocześnie na tyle dużym zaufaniem, że na poddaszu tego samego budynku umieszczono prawdziwy skarb – trzy kilogramy złotych monet stanowiących fundusz organizacji. Można mieć prawie pewność, że mieszkanie przy Ziemowita było pierwszym schronieniem marszałka, bowiem raport o pobycie tam Śmigłego pochodzi z relacji Grzegorza Zalewskiego, który był bratankiem płk. Marcina Zalewskiego – towarzysza podróży pomiędzy Krakowem a Warszawą – i Ireny Czarneckiej, właścicielki tego lokalu. Na przygotowanie kwatery w składzie mebli sierżanta Stanisława Jasińskiego przy Marszałkowskiej 53A (piętro oficyny) po prostu nie starczyło wtedy czasu. Potwierdza powyższe również fakt, że 3 listopada po przybyciu na Sandomierską 18 m. 6, ostatnie swe miejsce pobytu, należące do generałowej Jadwigi Maksymowicz-Raczyńskiej, marszałek stwierdził, że nie jest głodny, bo na pożegnanie Jasiński poczęstował go solidnym obiadem. W mieszkaniu generałowej spędził minimum dwadzieścia siedem dni. W wolnym czasie wiele czytał, mając do dyspozycji obszerną bibliotekę gospodyni, a przed południem, jeśli było dobre światło, poświęcał się ulubionemu malowaniu.
Pobyt Śmigłego-Rydza w Warszawie, jego kontakty z władzami ZWZ i Muszkieterami przysłania mgła tajemnicy, a przeróżne, pojawiające się co pewien czas nowe wersje zachodzących tu wydarzeń coraz bardziej ją zagęszczają. Pierwsze kontrowersje dotyczą spotkań marszałka z przedstawicielami polskiej konspiracji. Pani Maksymowicz-Raczyńska twierdziła, że nigdy nie opuszczał jej mieszkania, co okazało się z czasem nieprawdą, choć niewątpliwie większość spotkań odbywała się na
ul. Sandomierskiej. Odwiedzał tam marszałka Stefan Witkowski, a najczęściej bywał tu Julian Piasecki. Równie częstym gościem był płk Marcin Zalewski, który pod koniec października z powodu pogarszającego się stanu zdrowia marszałka praktycznie nie opuszczał mieszkania generałowej. Bardzo wiele wskazuje na to, że właśnie na Sandomierskiej odbyło się następne spotkanie Śmigłego z Emilem Fieldorfem. Informację o takim spotkaniu i jego miejscu odnaleźć można w notatce zatytułowanej „Skrót rozmowy przeprowadzonej w dniu 5.09.1973 r. z p. generałową Maksymowicz-Raczyńską" autorstwa płk. Henryka Bezegi, która znajduje sięw krakowskim Muzeum Czynu Niepodległościowego. Jest faktem, że „Nil" podczas przesłuchań prowadzonych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego podawał zupełnie inny adres spotkań z marszałkiem, lecz zapewne usiłował chronić generałową. Tak czy inaczej dowództwo ZWZ w osobie Grota-Roweckiego zadowolone z tego spotkania nie było, bowiem Grot nakazał „Nilowi" natychmiastowe zerwanie kontaktów ze Śmigłym. Na Sandomierskiej w mieszkaniu Raczyńskiej bywał też ppłk Edward Pfeiffer, założyciel kadrowej Bojowej Organizacji Wschód powiązanej z OPW.
W wielu materiałach odnaleźć można informację o spotkaniu Śmigłego z Grotem-Roweckim, nigdzie jednak nie można znaleźć ostatecznego potwierdzenia tej sensacyjnej wiadomości. Miało się ono odbyć u Marii Bauer na ul. Marszałkowskiej 4 m. 2. Prawdopodobnie nigdy się już nie dowiemy, jaka była treść ewentualnych rozmów. Przyczyny mogą być dwie. Pierwsza to fakt, że ponoć obie strony postanowiły zachować w całkowitej tajemnicy ich zakres i miejsce. Druga możliwość zamyka się stwierdzeniem, że takiej rozmowy nigdy nie było. Do niej przychyla się mój przyjaciel, pułkownik Edward Wolan, który kilkanaście razy był goszczony przez córkę Grota-Roweckiego, panią Irenę Rowecką. Pułkownik, miłośnik i znawca tajemnic polskiej wojskowości, otwarcie zapytał o warszawskie spotkanie Śmigły – Grot. Pani Rowecka kategorycznie stwierdziła, że do takiego bezpośredniego kontaktu podczas okupacji nigdy nie doszło mimo co najmniej dwukrotnych starań marszałka. Podobnie nie sposób potwierdzić sugerowanego w wielu źródłach kontaktu Śmigłego z Januszem Radziwiłłem i Maurycym Potockim, a później Leonem Kozłowskim. Jeśli takie spotkanie rzeczywiście się odbyło, to mogło dotyczyć wymiany poglądów na temat roli społeczeństwa w dalszej walce z dwoma wrogami. Bardziej prawdopodobne są spotkania z Henrykiem Józefskim i Feliksem Młynarskim. Ten kontakt wydaje się znacznie ważniejszy, bowiem Młynarski był wówczas jednym z najlepszych ekspertów w kwestiach wschodnich, a Józefski miał na Wschodzie rozległe kontakty. Można tu szukać podłoża wspólnej akcji marszałka i Muszkieterów Stefana Witkowskiego – najbardziej tajemniczego i budzącego wielkie kontrowersje przedsięwzięcia, nazywanego dziś „misją na Wschód". To była prawdziwa ekspedycja, na pół szaleńcza wyprawa z okupowanej Polski, przez linię frontu i wielkie, skrajnie wrogie terytorium sowieckie do armii organizowanej przez gen. Władysława Andersa.
Misja na Wschód
3 grudnia 1941 r. z warszawskiego dworca kolejowego wyjechało czterech oficerów będących członkami Muszkieterów. Byli to: dowódca grupy rotmistrz Czesław Szadkowski pseudonim Mikołaj Zaręba, jeden z najbliższych wówczas współpracowników szefa organizacji Stefana Witkowskiego, i trzej reprezentanci różnych rodzajów broni – porucznik Kazimierz Rutkowski, ps. Mątwa, reprezentujący artylerię, podporucznik Czesław Wasilewski, ps. Wilk, z piechoty i podchorąży Antoni Pohoski, ps. Korejwo, z lotnictwa. Celem podróży był Buzułuk, małe miasto w europejskiej części Rosji przy ujściu rzeki o tej samej nazwie do Samary, gdzie kwaterował sztab formującej się armii polskiej dowodzonej przez generała Władysława Andersa. Grupa miała do pokonania ok. 1750 km w ekstremalnie trudnym terenie zajętym przez wojska niemieckie, a po pokonaniu linii frontu – przez Armię Czerwoną. Przed wyjazdem otrzymali starannie ukrytą korespondencję, którą mieli przekazać wyłącznie jednej z dwóch osób – generałowi Sikorskiemu, jeśliby przebywał w polskim obozie, lub generałowi Andersowi. Film z fotografiami tajnych dokumentów schowano do pudełka z mydłem do golenia (w mydle zatopiono kliszę). Pierwszym etapem był Lwów, gdzie zmieniono pociąg na jadący do Połtawy. Następnym etapem był Charków. Tutaj kończyła się możliwość wygodnej podróży koleją. Grupa dotarła do linii frontu niemiecko-sowieckiego na odcinku pomiędzy Orłem a Tułą i znalazła się po sowieckiej stronie. Tu Muszkieterzy oddali się w ręce przyfrontowego oddziału kontrwywiadu wojskowego i przedstawili się jako emisariusze polskiego podziemia mający za zadanie dotrzeć do dowództwa Armii Polskiej. Po wstępnych przesłuchaniach zostali przewiezieni do Moskwy, gdzie poddano ich dalszym badaniom. Od tego momentu znów zaczyna być „pod górkę". Zwyczajnie – relacje o dalszym przebiegu wypadków zaczynają się między sobą zasadniczo różnić. Niektóre są bardziej prawdopodobne, inne mniej, jedne poważne, drugie mogą powodować u czytelnika jedynie wybuch serdecznego śmiechu.
Oficerem łącznikowym Żukowa, pełnomocnika formowania Armii Polskiej w sowieckiej Rosji, był płk Aron Wołkowyski, kadrowy pracownik NKWD. Właśnie on powiadomił sztab Andersa o zatrzymaniu na terenie przyfrontowym grupy ludzi podających się za wysłanników polskiego podziemia do tworzącej się armii. Zdaniem Rosjan okoliczności ich zatrzymania wskazywały na współpracę z władzami niemieckimi. Polaków poproszono o natychmiastowe potwierdzenie ich tożsamości i przejęcie grupy, jeśli nie jest ona związana ze szpiegostwem na rzecz Niemców. Natychmiast wysłano do Moskwy samolot z majorem Wincentym Bąkiewiczem, szefem wywiadu tworzącej się armii, a drogą radiową do Londynu skierowano pytanie, czy Grot-Rowecki wysyłał kogoś w niebezpieczną podróż z kraju. Bardzo szybko przyszła odpowiedź negatywna. Dowódca ZWZ nie wiedział nic o wysłannikach. Było to dość perfidne kłamstwo, o czym za chwilę. Sprawa zaczynała wyglądać coraz bardziej podejrzanie, bo w grę wchodzić mogło nie tylko szpiegostwo, lecz również sowiecka prowokacja, bowiem Rosjanie stwierdzili w zadziwiającej formie, że Anders może postąpić z nimi według swojego uznania. Zatrzymanych przekazano Bąkiewiczowi razem z rzeczami osobistymi, które do nich należały. Przedmiotów tych według sowieckich zapewnień NKWD nie zdążyło jeszcze zbadać. Rudnicki nie pisze, gdzie zatrzymał się szef wywiadu w celu dalszych przesłuchań, ale należy sądzić, że była to polska ambasada w Moskwie. Tu, znając praktyki NKWD, zbadał przede wszystkim rzeczy osobiste zatrzymanych. I wtedy się zaczęło... W mydle do golenia znalazł film ze zdjęciami dokumentów, z których wynikało, że szef Muszkieterów Stefan Witkowski wzywa generała Andersa do uderzenia na rosyjskie tyły. Pismo było także nieco dziwne, bo kończyło się zdaniem: „Pozdrowienia dla Klimka od Ini". Przerażenie majora wzbudził fakt, że film był wywołany, bo praktyką podziemia było przesyłanie niewywołanych rolek, by kurier w każdej chwili mógł zniszczyć korespondencję, dokonując naświetlenia klatek z dokumentami. Ktoś wywołał jednak film, a jeśli dokonali tego Rosjanie, sprawa mogła być bardzo groźna dla i tak trudnych stosunków wzajemnych. Dziwne było jednak, że emisariusze nie wykazywali najmniejszych śladów zdenerwowania, a nawet wyglądali na dumnych z wykonanego zadania i oczekujących nagrody. W takiej sytuacji major poprosił o zgodę na powrót samolotem do Buzułuku razem z zatrzymanymi w celu ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Otrzymał na to zgodę. W sztabie sprawa trafiła do pułkownika Rudnickiego, który przecież współpracował nie tak dawno z szefem Muszkieterów, podpisanym pod korespondencją. Właśnie znajomość charakteru i metodyki działania Witkowskiego pozwoliła pułkownikowi wyjaśnić pozornie bezsensowne „wezwanie" pisane przez kapitana do generała. Ostatecznym rozwiązaniem zagadki okazały się zawarte w ostatnim zdaniu pozdrowienia. Klimek to było zdrobnienie jego imienia, a Inią cała rodzina nazywała Klementynę Mańkowską, członkinię Muszkieterów, z którą był spokrewniony. To wiedzieć mógł tylko Rudnicki, więc właściwie korespondencja kierowana była do niego, a nie do generała Andersa. Witkowski zdawał sobie sprawę z obecności pułkownika w sztabie i jego znaczącej tam roli. List, który miał dotrzeć w jego ręce, był jedynie sygnałem, że przy niemieckiej pomocy otwarto drogę przerzutu ludzi i informacji z Warszawy daleko na Wschód, do powstającej polskiej armii, a to bezsensowne „wezwanie" kierowane jest do Andersa jedynie po to, aby tę pomoc uzyskać. Film powinien (!) być wywołany, aby „gra" mająca przekonać Niemców była dla nich czytelna i jasna – oni musieli uzyskać pewność, że wysłannicy Witkowskiego działają przeciw Sowietom. W innym przypadku nie udzieliliby wsparcia w pierwszej części podróży i podczas przekraczania linii frontu. Ostatnie zdanie pozdrowień było swoistą „legitymacją" dla ludzi Witkowskiego, informującą Rudnickiego, iż nie są oni zdrajcami i z racji swych różnych specjalizacji wojskowych przekażą jedynie raporty z okupowanej przez Niemców Polski, a ich misja staje się dowodem, że istnieje droga pomiędzy krajem a wojskami Andersa w sowieckiej Rosji. Taką informację przekazał pułkownik generałowi. Intencje i zasługi wysłanników były jasne, lecz pozostawało pytanie, czy Rosjanie widzieli dokument z filmu, czy nie?
Tego nie można było przewidzieć, więc należało przedsięwziąć środki zaradcze uniemożliwiające ewentualne rosyjskie retorsje. Taki środek był tylko jeden – kara dla zdrajców współpracujących z Niemcami. Potwierdzeniem podejrzeń, że przekazanie emisariuszy Polakom to sowiecki sprawdzian polskiej lojalności, była obecność rosyjskich obserwatorów na specjalnie zorganizowanym procesie. Sprawą jednak umiejętnie sterowano i wyrok skazujący usłyszał, bo musiał wtedy usłyszeć, jedynie rotmistrz Szadkowski – „Zaręba". Skazany został na karę 15 lat więzienia. Pisze o tym bezpośredni świadek – pułkownik, później generał Klemens Rudnicki – w cytowanej już książce „Na polskim szlaku". Tak więc informacje o karze śmierci dla Szadkowskiego, którą ponoć anulował dobrotliwy Sikorski, są czystym wymysłem wrogów organizacji Stefana Witkowskiego.
Pozostałych uczestników „misji na Wschód" uniewinniono z racji jedynie „wykonawczej", a nie „sprawczej" ich roli. Zaskakujący to wyrok, jeśli pamiętać, że Władysław Anders trzymał tworzone wojsko żelazną ręką i stosował karę śmierci za znacznie mniejsze przewinienia niż potencjalna zdrada. Była to jednak w tym przypadku sprawiedliwość najczystszej wody, na którą mógł sobie pozwolić jedynie człowiek wielkiego formatu, jakim był generał Anders. Dowiedział się prawdy o motywach działania oficerów, a wyrok miał jedynie osłonić ich parawanem bezpieczeństwa i wprowadzić w błąd Rosjan. Tak się stało! Oczywiście Szadkowskiego nie przekazano Sowietom – osadzono go w obozowym areszcie i razem z wojskiem został ewakuowany do Palestyny, gdzie miał oczekiwać na rewizję procesu. Tym samym Czesław Szadkowski nie mógł wykonać całości swojej misji. Następnym celem po dotarciu do Andersa miał być kontakt z generałem Sikorskim. Dopiero jemu miał przekazać właściwe przesłanie od Śmigłego-Rydza. Marszałek zawiadamiał go, że przybył do Polski, aby służyć krajowi i nie ma w tej służbie innej możliwości niż bezwzględne podporządkowanie się rozkazom generała Sikorskiego. Informował też, że zwrócił się z taką prośbą do ZWZ, lecz Grot-Rowecki nie chciał przyjąć go pod swoje rozkazy. Z identycznymi wiadomościami wyruszyła nieco później do Londynu Klementyna Mańkowska, lecz nieprzyjęta przez Sikorskiego mogła informacje o Szadkowskim i jego zadaniach przekazać jedynie Andersowi, który w tym czasie przebywał w Anglii. Marszałek Śmigły-Rydz wtedy już nie żył.
Skomentuj