Było ich pięciu. Wszyscy w podobnym wieku, ubrani w stroje robocze elektryków wykonujących w pobliżu obozu w Auschwitz zadania zlecone przez jedną z niemieckich firm. 6 lipca wyszli z budynku, w którym pracowali, i podążyli w stronę torów kolejowych prowadzących ku bramie obozu. Nieśli ze sobą zawiniątko, w którym znajdowało się ubranie elektryka. Tego dnia dostali polecenie naprawienia jakiejś awarii w obozie w Auschwitz. Pokazali więc papiery dyżurnemu strażnikowi. Ten przejrzał je uważnie, potem coś zanotował i wpuścił ich do środka. Robotnicy zaczęli pracę w bloku oznaczonym numerem 15M. Około godziny dziesiątej zbliżył się do nich młody człowiek. Jeden z robotników podał mu strój elektryka. Młodzieniec błyskawicznie przebrał się i chwilę później dołączył do piątki kolegów. Wspólnie ruszyli w stronę bramy wyjściowej. Niemiecki strażnik nie zwrócił uwagi, że wychodzi sześciu, a nie pięciu Polaków. Zanotował godzinę ich wyjścia i otworzył im bramę. Kilka sekund później wszyscy znaleźli się poza terenem obozu oświęcimskiego. Wtedy jeden z nich odłączył się od reszty i po chwili wsiadł do pociągu towarowego, który odjechał w stronę Spytkowic.
Uciekinierem z obozu był Tadeusz Wiejowski. Młody (dwa miesiące wcześniej skończył 26 lat) szewc z Kołaczyc na Podkarpaciu. Po wybuchu wojny szybko dostał się do niemieckiej niewoli. W czerwcu 1940 r. znalazł się w pierwszym pociągu jadącym do Auschwitz. W obozie otrzymał numer 220 i skierowanie do pracy. Ale praca w nieludzkich warunkach, na rozkaz znienawidzonych okupantów, nie odpowiadała młodemu człowiekowi. Choć regulamin obozowy przewidywał karę śmierci za próbę ucieczki, postanowił spróbować. Gdy elektrycy pracujący w obozie i jego okolicach zaproponowali mu pomoc, nie wahał się ani chwili. 6 lipca 1940 r. wiele godzin czekał na dogodny moment, gdy niemieccy strażnicy spuszczą z oka jego pomocników. Wtedy niepostrzeżenie przebrał się w kombinezon i wraz z ofiarnymi Polakami opuścił obóz. Potem wsiadł do pociągu towarowego odjeżdżającego z Auschwitz. Gdy wsłuchiwał się stukot kół, w obozie zawyły syreny alarmowe.
Pamiętny apel
6 lipca 1940 r., jak każdego dnia w obozie, wieczorem miał się rozpocząć apel. To właśnie wtedy sprawdzano liczbę więźniów, spisywano chorych i ogłaszano ważne zarządzenia. Pisał o tym w swoich wspomnieniach Rudolf Hoess – komendant obozu zagłady. „Po powrocie wszystkich komand z pracy odbywał się apel wieczorny. Miał on na celu skontrolowanie, czy wszyscy więźniowie znajdują się w obozie. W czasie apelu liczono również nieżywych, których zwłoki układano przy kolumnach, w których stali więźniowie z tego bloku, w którym mieszkał zmarły. Apelem kierował raportowy, któremu składali meldunki o stanie liczbowym bloków poszczególni blockführerzy. Blockführerowi podlegało kilka bloków, za których stan liczbowy byli oni odpowiedzialni. Na poszczególnych blokach prowadzili ewidencję więźniów, więźniowie funkcyjni tzw. starsi blokowi, którzy mieli do pomocy kilku izbowych. Meldowany rapportführerowi przez blockführerów stan liczbowy obozu musiał zgadzać się ze stanem wynikającym z ksiąg prowadzonych w kancelarii kierownictwa obozu (Schützhaftlagerführung), której funkcjonariuszem był rapportführer. O ile z zestawienia porównania jednych i drugich cyfr wynikało, że są one zgodne, rozpuszczano więźniów na bloki. Gdy cyfry te nie zgadzały się, dawano znak alarmowy, strażnicy postenkety pozostawali na swych stanowiskach, a więźniowie stali na apelu tak długo, dopóki nie dano syreną znaku ukończenia pogotowia alarmowego. Najczęściej przerywano poszukiwania, gdy zapadał zmrok. Zdarzało się jednak często, że alarm odwoływano dopiero dnia następnego i wtedy więźniowie stali na apelu przez całą noc bez jedzenia. Działo się to zgodnie z zarządzeniem Eickego, które następnie Himmler wprowadził rozkazem we wszystkich obozach koncentracyjnych.
Tego dnia apel okazał się być inny niż dotychczasowe. Zwołano go wcześniej, bo już w godzinach popołudniowych. Blockfürerzy stwierdzili bowiem, że brakuje jednego więźnia. Tego, który miał numer 220. Zaczęli go gorączkowo szukać, poza obóz wysłano specjalne patrole. Jednak nikogo nie odnaleziono. W panice zarządzono więc apel. „W stójce brali udział wszyscy ci, którzy byli zobowiązani stanąć na apelu wieczornym, przez co rozumiem i tych, którzy leżeli chorzy w szpitalach – wspominał wiele lat później Marian Dybus – więzień numer 678. Ci wszyscy, którzy ze szpitala nie mogli o własnych siłach przyjść, byli sprowadzeni przez współwięźniów zdrowszych i podtrzymywani pod ramiona. Jerzy Bogusz – więzień numer 61 tak zapamiętał dzień ucieczki Wiejowskiego: „Wcześniej niż zwykle, bo już w godzinach popołudniowych, ściągnięto do obozu wszystkie komanda zewnętrzne i rozpoczęto śledztwo. Więźniów, którzy zdaniem esesmanów mogli wyjaśnić okoliczności ucieczki Wiejowskiego, wzywano do bloku nr 3. Jan Stojakowski – więzień numer 577 zapamiętał szczególnie jednego z katów: „Fritsch żądał, aby zgłosili się więźniowie, którzy wiedzieli coś o ucieczce. Zagroził, że każdy z nas otrzyma po 25 kijów. Zaczęli nawet wymierzać karę chłosty, lecz bicie przerwano – relacjonował Stojakowski.
Więźniów wzywano do pokoju przesłuchań. Tam musieli stanąć twarzą w twarz z bandytami w mundurach SS. „Grabner zapytał, czy ktoś z obecnych więźniów zna niemiecką stenografię. Ponieważ znałem, cicho zapytałem stojących obok mnie kolegów, czy wypada się zgłosić. Wszyscy doradzali, twierdząc, że jeśli badania się zakończą, to skończy się także ten morderczy apel. Zaprowadzono mnie do bloku nr 1, gdzie zaczęto przesłuchiwać więźniów. To było dopiero wstępne przesłuchanie, w czasie którego nie bito. Moje zadanie polegało na tłumaczeniu pytań esesmanów, odpowiedzi więźniów i notowaniu tego wszystkiego. Przesłuchania prowadzili esesmani, których nazwisk nie pamiętam. Pamiętam, że byłem trochę rozgoryczony: przesłuchujący esesmani częstowali więźniów papierosami. Chodziło oczywiście o tych więźniów, którzy mieli widzieć lub rozmawiać z Wiejowskim w dniu jego ucieczki. Widząc, jak koledzy palili papierosy, odczuwałem wielki głód nikotyny – wspominał Erwin Michalik (numer obozowy 1244).
Aby dotkliwiej ukarać Polaków z powodu ucieczki towarzysza, komendant Hoess zarządził apel. Trwał on całą noc. Więźniom kazano na przemian to kucać, to stać na baczność. Ale i to nie mogło ich zmiękczyć. Mijała godzina za godziną, komendant Hoess zarządził przedłużenie apelu aż do następnego dnia. A potem kazał szukać świadków ucieczki. Kazimierz Brzeski (numer obozowy 753) tak to później wspominał: „W środku nocy z okna bloku usłyszeliśmy słodki głos dolmetschera donoszącego nam o obietnicy Fritscha, który powiedział, że jeśli zgłosi się ten, kto dopomógł Wiejowskiemu w ucieczce, to kary będą zmniejszone. Wystąpiło pięciu młodych więźniów z sali nr 7. Jeden z nich nazywał się Hejko. Tych pięciu więźniów nie wróciło już na plac apelowy. My staliśmy dalej".
Ofiara krwi
Intensywne śledztwo, niestety, przyniosło pożądany rezultat. Tym bardziej, że czas działał na niekorzyść więźniów obozu. Wezwano wszystkich do składania zeznań i zapowiedziano, że apel się nie skończy, dopóki nie uzyska się informacji przydatnych do odnalezienia zbiega – wspominał Jerzy Korczowski – skazaniec numer 625. Zastraszeni więźniowie zaczęli zeznawać. A esesmani ze strzępów informacji układali prawdziwy obraz zdarzeń. W końcu znalazł się ktoś, kto wskazał na polskich elektryków. Następnego dnia ustalano personalia robotników, którzy 6 lipca pracowali na terenie obozu. 8 lipca zostali zatrzymani. Poddano ich brutalnym torturom, które doprowadziły do śmierci czterech z nich. Przeżył tylko jeden – Bolesław Bicz, członek tajnego Związku Walki Zbrojnej (później przekształcił się w AK). Wyczerpany ponad czteroletnim pobytem w obozie, zmarł wkrótce po wyzwoleniu. Wcześniej jednak zdążył złożyć zeznania na temat ucieczki Wiejowskiego. Jego relacja stanowi najlepsze (i jedyne tak szczegółowe) świadectwo pierwszej, historycznej ucieczki z oświęcimskiego piekła. „Byłem zatrudniony w obozie jako elektryk w grupie pracowników cywilnych. W połowie miesiąca przybył do obozu pierwszy transport polskich więźniów. W parę dni później przydzielono nam do pomocy kilku z nich. Z ludźmi tymi nawiązaliśmy zaraz kontakt. Ponieważ jako pracownicy cywilni mieliśmy prawo mieszkać w swych domach, więc przynosiliśmy więźniom żywność, ułatwialiśmy im korespondencję ze światem. Zaznaczam, że nie ogłoszono nam nigdy, że robić tego nie wolno. Ostrzeżenia takiego nie otrzymaliśmy ani od władz obozowych, ani od firmy, dla której pracowaliśmy. Po bliższym zapoznaniu się z więźniami postanowiliśmy dopomóc im w ucieczce, co było wówczas możliwe, ponieważ obóz nie był jeszcze ogrodzony i nie było dostatecznej ilości strażników. Na propozycję tę zgodził się więzień Tadeusz Wiejowski, rodem z tarnowskiego. W sobotę dnia 6 lipca 1940 r. wszedł on do naszej izby na bloku 15, przebrał się w robocze ubranie pracującego ze mną Józefa Patka, założył sobie opaskę, jaką nosiliśmy jako robotnicy cywilni i około godziny dziesiątej wyszedł wraz z nami bocznym wyjściem, od strony krematorium, w kierunku stacji kolejowej w Oświęcimiu. Zaopatrzyliśmy Wiejowskiego w pieniądze i żywność, on wsiadł do towarowego pociągu i pojechał w stronę Spytkowic.
Józef Patek, który najwięcej zrobił, aby pomóc młodemu rodakowi wyrwać się z Auschwitz, został zamordowany najwcześniej, bo już kilka dni później. Zginął, zakatowany bestialsko przez funkcjonariusza gestapo. Niestety nie był jedynym, który zapłacił życiem za wolność współwięźnia. „Esesmani wybrali 20 więźniów, którzy mieli być straceni za uciekiniera – wspominał później Władysław Plaskura – „Wśród nich znalazłem się i ja. Nagle powstało zamieszanie, gdy ze zmęczenia upadł jeden z więźniów. Esesmani pobiegli w jego kierunku, a z powstałego zamieszania skorzystał stojący za mną kolega inżynier Hille, który szarpnął mnie do tyłu i wciągnął w szeregi nie wybranych. Udało się. Zmiany tej nikt nie zauważył". Po ucieczce Wiejowskiego na karnym apelu stanęli wszyscy więźniowie obozu. Było ich wówczas 1311. Jak wynika z obozowych dokumentów odnalezionych po 1945 r., karny apel trwał aż do godziny czternastej następnego dnia, a więc łącznie 18 godzin. Ta tortura również zebrała krwawe żniwo. Gestapowcy, nie mogąc dopaść uciekiniera, postanowili zbiorowo ukarać wszystkich uwięzionych. Esesmani dostali prawo, aby podczas całego 18-godzinnego apelu karnego do woli znęcać się nad stojącymi ludźmi. Chodzili więc i bili i kopali swoje ofiary według własnego widzimisię. Kazali również skonstruować „kozła", czyli urządzenie do wymierzania chłosty. I w kolejnych godzinach bili wszystkich podejrzewanych o pomoc Wiejowskiemu. Ta kaźń również zebrała krwawe żniwo. Wybór strażników padł bowiem na Dawida Wongczewskiego – polskiego Żyda, który do Auschwitz trafił 20 czerwca z więzienia w Nowym Wiśniczu. Był tam poddawany brutalnym torturom. Do obozu przyjechał chory na gruźlicę. Nie przeżył tortur zadawanych przez esesmanów. Czy Tadeusz Wiejowski zdawał sobie sprawę, że jego ucieczka będzie kosztowała życie jego kolegów? Nie ma na ten temat żadnych źródeł. Wiejowski dotarł bezpiecznie do rodzinnych Kołaczyc i tam się ukrywał. Niemcy wytropili go rok później, jesienią 1941. Trafił do więzienia w Jaśle i wkrótce został rozstrzelany w jednym z pobliskich szybów naftowych. Władze okupacyjne dbały o to, aby nie stał się legendą polski podziemnej. Bały się, że jego przykład pociągnie za sobą innych.
Fałszywe komando
W czerwcu 1942 r. Eugeniusz Bendera – więzień, który w obozie naprawiał samochody dla esesmanów – dowiedział się przypadkiem, że ma pójść do komory gazowej. Nie mając nic do stracenia, postanowił zaryzykować ucieczkę. Bendera wpadł na oryginalny pomysł: postanowił uciec w przebraniu oficera SS, z niemiecką bronią i w niemieckim samochodzie. Wiedział, że podstawowe niemieckie komando liczy cztery osoby, dlatego potrzebował trzech wspólników. Ze swojego pomysłu zwierzył się przyjaciołom – Kazimierzowi Piechowskiemu, Józefowi Lempartowi i Stanisławowi Jasterowi. Ten ostatni był członkiem siatki szpiegowskiej zorganizowanej w obozie przez rotmistrza Witolda Pileckiego. Przypomnijmy: Pilecki dał się aresztować w Warszawie, aby trafić do Oświęcimia i sporządzić informację dla wywiadu AK na temat ludobójstwa dokonywanego przez Niemców w tym największym obozie koncentracyjnym. Pilecki dał Jasterowi tajny raport dla przełożonych z Armii Krajowej. 20 czerwca 1942 r. czterej Polacy wykorzystali nieuwagę niemieckich strażników, włamali się do obozowych magazynów, zabrali broń i mundury. Przebrani w te uniformy poszli do sąsiedniego garażu, wybrali samochód służbowy SS i... wyjechali przez bramę obozu, przyjmując honory strażników. Gdy Niemcy odkryli, co się stało, postanowili nie informować o ucieczce centrali w Berlinie. Tak bardzo poczuli się ośmieszeni, że obawiali się, że spotkają ich kary przełożonych. Jak się okazało po wojnie, ich straty były większe niż myśleli. Stanisław Jaster wywiózł tajny raport sporządzony przez rotmistrza Pileckiego i przekazał go dowództwu AK, a ono natychmiast podzieliło się jego treścią z władzami alianckimi. Od tej pory Amerykanie i Anglicy nie mogli mówić, że nie wiedzą, co dzieje się w Oświęcimiu. Sam Jaster, niestety, nie przeżył wojny. W lipcu 1943 r. został zastrzelony w wyniku wyroku sądu podziemnego. Oskarżono go o to, że zdradził Niemcom swoich kolegów z AK. Dziś część historyków twierdzi, że wyrok ten był pomyłką i Jaster zginął niesłusznie.
Więcej szczęścia miał towarzysz Jastera, Kazimierz Piechowski – najmłodszy uciekinier z obozu. Do Auschwitz trafił drugim transportem, po aresztowaniu w pobliżu granicy węgierskiej. Piechowski był świadkiem niemieckich zbrodni (uczestniczył m.in. w apelu, w trakcie którego ojciec Maksymilian Kolbe poszedł na śmierć zamiast współwięźnia) i bał się, że zostanie zamordowany. Dlatego chętnie przystał na propozycję Bendery. Po ucieczce wstąpił do Armii Krajowej i w jej strukturach walczył do końca wojny. Szczęśliwie wrócił na Pomorze, ale ktoś doniósł Urzędowi Bezpieczeństwa o jego przynależności do AK. Piechowski został skazany na 10 lat więzienia, z czego 7 odsiedział za kratkami. Wiele lat później spisał swoje wspomnienia, a reżyser Marek Pawłowski nakręcił o nim film „Uciekinier". Piechowski (w październiku skończył 94 lata) żyje do dziś na Pomorzu, od czasu do czasu prowadząc okazjonalne prelekcje dla młodzieży. Odważni Polacy znaleźli swoich naśladowców. 24 czerwca 1944 r. Polak Edward Galiński ubrany w wykradziony mundur esesmana wyprowadził ze strefy przyobozowej swoją ukochaną – Żydówkę Malę Zimetbaum. Niemcy zorientowali się, zarządzili pościg i kilkanaście dni później odnaleźli uciekinierów. Sprowadzono ich z powrotem do obozu i po bestialskich torturach zamordowano. Jednak pomysł się przyjął. Miesiąc później Polak Jerzy Bielecki również ukradł mundur esesmana i wyprowadził z obozu Żydówkę Cylę Cybulską. Obojgu udało się zbiec i umknąć pogoni. Bielecki wstąpił do partyzantki, a Cybulska przeżyła wojnę, ukrywając się u Polaków.
Korzystałem m.in. ze zbiorów Państwowego Muzeum Auschwitz – Birkenau w Oświęcimiu
Skomentuj