Niezależnie od tego, czy jest beletrystą, poważnym badaczem akademickim czy popularyzatorem, kolekcjoner, gdy tworzy, czyni to zgodnie z pewną metodą, czy raczej: Metodą. Nie zabiera więc czytelnika na ekshibicjonistyczną wyprawę w głąb swoich lęków i kompleksów, co w dzisiejszym pisarstwie urosło już do rangi nurtu. Nie korzysta z katalogu wzorców bohaterów i motywów literackich, które podaje wymieszane z gotowymi opisami niepowtarzalnych namiętności w absolutnie unikalnych konfiguracjach ludzkich lub międzygatunkowych.
Kolekcjoner gromadzi fakty, idee i teksty kultury. Odkrywa w nich znaki, które umknęły uwadze mniej dociekliwych, i na ich podstawie rekonstruuje mapę wędrówek wyobrażeń, fantastycznych koncepcji i wierzeń, które przenikały z jednego kręgu cywilizacyjnego do kolejnego, przybierając w każdym z nich formy zrozumiałe i uzasadnione dla rozwijających się w sferze jego wpływów społeczności. Dla przykładu: opowieść o Trzech Królach „była inspiracją niezliczonych dzieł sztuki i – zarazem – dziecinnych marzeń", lecz czy rzeczywiście byli to władcy, czy może wielcy magowie lub kapłani? Czy było ich faktycznie trzech i jakie nosili imiona? Gdziekolwiek dotarła legenda, tam otrzymywała właściwą miejscom i epokom postać.
Efektem żmudnych wysiłków kolekcjonera jest wreszcie ujawnienie intertekstualności dzieł umysłu: książki, przekazywane ustnie historie, wytwory sztuki i przekonania o naturze rzeczywistości komunikują się ze sobą, pokonują bariery przestrzeni i czasu, tworzą łańcuchy wciąż aktualizujących się znaczeń, skojarzeń i inspiracji.
Umberto Eco jest mistrzem wśród kolekcjonerów. Włoski intelektualista dowiódł tego w rozprawach naukowych, ale przede wszystkim w powieściach, takich jak „Imię róży", gdzie bogactwo kontrastów średniowiecza pomieścił w kostiumie kryminału historycznego, czy w nieco niedocenionym „Wahadle Foucaulta", pełnej humoru, ale i ironii opowieści o tęsknocie za mistycznym doświadczeniem w pozornie zracjonalizowanym świecie.
Perłami pasji kolekcjonerskiej Eco są książki układające się w cykl historyczno-estetycznych kompendiów: „Historia piękna", „Historia brzydoty" i „Szaleństwo katalogowania". Kontynuacją tej niesformalizowanej serii jest „Historia krain i miejsc legendarnych". W tej pracy semiolog i niestrudzony poszukiwacz zabiera czytelnika w podróż po przestrzeniach wyobrażonych, które odegrały w dziejach kultury rolę nierzadko znacznie istotniejszą niż miejsca faktycznie nas otaczające. Autor wyjaśnia we wstępie: „W tej książce interesować nas będą krainy i miejsca, które obecnie lub w przeszłości przyczyniały się do tworzenia chimer, utopii i iluzji, ponieważ wielu ludzi naprawdę wierzyło, że teraz lub dawniej w jakimś miejscu na ziemi rzeczywiście istniały". I wydobywa z ksiąg świętych różnych wyznań – z Biblią na czele, z najstarszych tekstów mitologicznych, zapisków kronikarskich i literackich, a także z tradycji mówionej obrazy krain, które zawsze fascynowały i pobudzały do działania wszystkich spragnionych poznania i prawdy. Tworzy więc panoramiczny przegląd naszej wiedzy o Atlantydzie, kontynencie Mu, Lemurii, Agartcie, Ultima Thule i Hyperborei; o miejscach opisanych w Piśmie Świętym, lecz nigdy geograficznie niezidentyfikowanych; miejscach, których najpewniej nie ma, ale do których ludzie i tak będą podążać w pogoni za zrozumieniem, takich jak miejsce ukrycia Graala, złotodajne Eldorado czy po prostu rajski ogród. Wraz z autorem czytelnik odwiedza także miejsca powołane do życia przez pisarzy i uwiarygadniające się przez przyjęcie konwencji regulującej relacje między dziełem a odbiorcą. Zebrał je Eco w subiektywnym wyborze w końcowym rozdziale, opatrzonym tytułem „Miejsca literackie i ich prawdziwość" i, rzecz paradoksalna, tutaj znakomity badacz literatury brzmi najmniej przekonująco. Zawartość rozdziału uzasadnia następująco: „Miejsca, którymi zajmiemy się w tym rozdziale (nie pretendując bynajmniej do przedstawienia pełnej listy), nie są owocem iluzji legendy, lecz prawdy literackiej. Jaka jest różnica? Taka, że (...) jesteśmy przekonani, że nie istnieją i że nigdy nie istniały, tak jak Nibylandia Piotrusia Pana czy Wyspa skarbów Stevensona. I choć wielu wyrusza na poszukiwanie Wyspy św. Brendana, w której istnienie przez wieki wierzono, tych miejsc nikt nie próbuje szukać. Nie wymagają one od nas takiej wiary, gdyż zawieramy z autorem umowę na fikcję literacką i dlatego, choć wiemy, że tych światów nie ma, udajemy, że naprawdę istnieją – i uczestniczymy w grze, którą nam zaproponowano". Ale czy naprawdę ta gra tak bardzo różni się od gry w Atlantydę, którą wielu przecież uważało jedynie za alegoryczne przedstawienie idealnego organizmu państwowego? I czy pan, panie profesorze, naprawdę nie szukał nigdy Nibylandii? Bo na przykład ja znam bardzo dobrze kogoś, kto szukał (i może nadal szuka) wymienionego w tym rozdziale Tolkienowskiego Śródziemia.
Można by jeszcze przy okazji zastanowić się, czemu w zgromadzonej przez autora „Supermana w literaturze masowej" kolekcji cytatów tak słabo reprezentowana jest XX-wieczna literatura popularna, ufundowana przecież przede wszystkim na uproszczonych wyobrażeniach i fantazjach, zapożyczonych ze skarbca tradycji. Ale dość o niedoskonałościach, bo nie psują wszak przyjemności obcowania z tym leksykonem obficie wypełnionym wypisami z dzieł czasami niemal zapomnianych i celnie dobranymi ilustracjami. Tym bardziej, że pod powierzchnią leksykonu kryje się istotna konkluzja. Otóż książka Eco przypomina dobitnie, jak silna była i jest w nas potrzeba mitu rozumianego tutaj nie jako zmyślona opowieść czy fałszywa świadomość, lecz jako wspólna zbiorowościom, również współczesnym – może szczególnie nawet współczesnym – wizja rzeczywistości, w której pierwiastek racjonalny i metafizyczny wzajemnie się uzupełniają, przy czym to ten drugi właśnie łagodzi skutecznie niepokoje, które rodzi ten pierwszy. To w nim zawiera się cała planeta przestrzeni wyobrażonych.
Umberto Eco, Historia krain i miejsc legendarnych, Rebis
Skomentuj