Czytając niektóre recenzje i wypowiedzi publicystów na temat filmu „Kamienie na szaniec”, można odnieść wrażenie, że rezultat pracy filmowców jest całkiem udany. W wielu wspomina się o kontrowersjach, jakie mu towarzyszą, ale jednocześnie chwali warsztat i umiejętne uwspółcześnienie powieści Kamyka
Czy uważa pan naprawdę, że ten twór prezentujący dramaturgiczny chaos i galimatias jest „niezły warsztatowo”? Moim zdaniem ten warsztat wyprodukował film wyjątkowo kaleki i nędzny. Oburza w nim wszystko. Wierutne kłamstwa historyczne, karykatura postaci, beztalencie i brzydota wykonawców, nawet oprawa muzyczna. Zapytano mnie, czy film spełnił moje oczekiwania, odpowiedziałam, że na szczęście nie, bo bałam się, że będzie zrealizowany dobrze, i co za tym idzie, niebezpieczny w swojej wymowie.
Znamienną wymowę ma ogólnie znany fakt, że dr Wojciech Feleszko, spadkobierca praw autorskich do „Kamieni na szaniec”, wnuk Aleksandra Kamińskiego i prof. Grzegorz Nowik, czołowy konsultant historyczny filmu – wycofali swe nazwiska z czołówki, motywując swą decyzję „rażącym nieprawdopodobieństwem i historycznym przekłamywaniem szeregu scen”. Osobiście uważam, że należało przede wszystkim wycofać tytuł, bo film Glińskiego nie ma po prostu nic wspólnego z książką Kamińskiego i faktami.
Reżyser od początku podkreślał, że nie chce robić typowej adaptacji. Może właśnie jego zasadniczym błędem było odwołanie się do konkretnej powieści, konkretnych osób i znanych wydarzeń historycznych. Może lepiej było zrobić film, który wzorując się na losach bohaterów „Kamieni na szaniec”, opowiadałby fikcyjną historię?
Uważam, że bohaterowie prawdziwi zawsze zdystansują fikcję, dlatego gdy zawiadomiono mnie, że powstanie nowa adaptacja powieści Kamyka, byłam pełna nadziei. Ta książka to przecież gotowy scenariusz. To mógł być naprawdę dobry i prawdziwy film. Niestety, szansa na to została całkowicie zmarnowana.
Które sceny najbardziej panią oburzyły?
Żałosna scena parodii szaro-szeregowej przysięgi, która winna mieć tytuł „Niemcy na grzybobraniu”. Chłopcy w mundurach harcerskich (absurd! nikt by nie pozwolił na ryzyko ich przenoszenia) kotłują się w krzakach z Niemcami, którzy znienacka pojawili się, dzierżąc koszyczki (broni – jak widać – nie nosili!), po czym pokonani siedzą w kalesonach na pierwszym planie, gdy na drugim harcerze mamroczą przysięgę. Tymczasem mamy wiele relacji, jak przeżywano ów moment, ile było w nim majestatu, powagi, nastroju.
Dalej, scena egzekucji, w której skazany wyśpiewuje pioseneczkę „Siekiera, motyka”. W rzeczywistości, jak wiadomo, ginący wołali takie słowa nadziei o Polsce, która zwycięży, że Niemcy zaczęli gipsować im usta. W filmie ta scena jest w bezpośrednim sąsiedztwie z łóżkowym rozleniwieniem po seksie w wykonaniu Zośki i jego dziewczyny… Horror!
Kłamliwie zostały pokazane rodziny głównych bohaterów, przede wszystkim postać ojca Tadeusza – profesora Józefa Zawadzkiego, wybitnego naukowca, czynnie zaangażowanego w życie polskiego państwa podziemnego.
Całkowicie absurdalna jest scena westernowego rajdu samochodem „Zośki”, w towarzystwie Haliny, na siedzibę gestapo. Aleja Szucha była przez Niemców zamknięta. Bezsensowna jest także sugestia, iż Tadeusz chciał popełnić samobójstwo.
No właśnie, jacy naprawdę byli „Zośka”, „Rudy” i „Alek”? Na ile obraz trójki przyjaciół z „Kamieni na szaniec” jest idealizacją dokonaną przez Kamińskiego?
Przede wszystkim sprostujmy ten powtarzający się zarzut „idealizacji”. Wszyscy, którzy ich znali, z harcmistrzem Janem Rossmanem na czele twierdzą, że tacy właśnie byli, jak nakreślił ich sylwetki Kamyk. On sam wielokrotnie podkreślał, że pisał „o ludziach prawdziwych i faktach prawdziwych”. Natomiast bardzo celnie powiedział, że na pewne ich zalety „patrzył przez szkło powiększające (dzielność, prawość, opiekuńczość)”. Warto przypomnieć, że „Kamienie” powstawały w wielkim napięciu emocjonalnym, ale Kamyk zbierał do nich materiały jak rasowy dokumentalista. Miał do dyspozycji dokładną relację Tadeusza Zawadzkiego, kontaktował się z uczestnikami akcji pod Arsenałem i ukochanymi dziewczętami chłopców. Opowiadała mi Janina Kamińska, że mąż dyktował jej swą książkę tak jakby stał przy jednym z ognisk wśród harcerzy czekających na gawędę, często zamierał mu dech i drżał głos. Zachowało się bardzo wiele wspomnień o chłopcach, a także na przykład żartobliwa autocharakterystyka Zośki, który napisał: „Wrodzone skłonności do szarogęszenia się wszędzie, gdzie trzeba i nie trzeba, umiejętność robienia dobrego wrażenia, sporo pewności siebie”.
Jacy byli ci chłopcy w oczach tych, którzy mieli szczęście ich znać osobiście?
Zośka w opisie druha Kamińskiego: „Regularne rysy, jasnoniebieskie spojrzenie i włosy złociste, wielka powściągliwość, pewien rodzaj nieśmiałości”. Przyjaciele i dowódcy Zośki, których udało mi się nagrać do filmu dokumentalnego, czyli Jan Rossman i Stefan Mirowski, charakteryzują go słowami „druh, przyjaciel i wódz łączący talent organizacyjny i realizm pracy. Mądry, stanowczy, obdarzony nieprawdopodobną charyzmą”. A jakiż jest w filmie? Histeryczny wrzaskun. Ileż historycznego „prawdopodobieństwa” ma scena, gdy Zośka wpada do kawiarni i swemu dowódcy robi awanturę, zrzucając z hałasem filiżanki ze stołu! Sympatia Tadeusza – Halina Glińska-Sapalska powiedziała mi, że dwaj serdeczni przyjaciele Rudy i Zośka byli bardzo różni: Janek żywiołowy i otwarty, Tadeusz stonowany i skryty.
O Rudym opowiadał mi jego przyjaciel Władysław Słodkowski. Według niego Jasiek był jak żywe srebro, spontaniczny, pełen werwy i pomysłów, bardzo wrażliwy, ale przy tym uparty, dociekliwy i bardzo odpowiedzialny. Miał ogromne poczucie humoru, lubił płatać figle. Koledzy Rudego z tajnej Politechniki, a także jego profesor matematyki z Batorego Mieczysław Czyżykowski, określają go jako autentycznego geniusza matematycznego. Jego talenty konstrukcyjne będą miały wielkie znaczenie w Małym Sabotażu, gdy między innymi skonstruuje sławne wieczne pióro, którym będzie można ozdabiać Warszawę kotwicami i napisami. Rudy pobił też rekord przezwisk, opowiadali mi jego koledzy, że przezywali go „Pawian”, bo był nieprawdopodobnie zręczny, „Papuas”, bo nosił bujne, bardzo jasne włosy, „Ruda piegża”, bo był piegowaty.
Alek dla swojej wysokości miał przezwisko „Glizda”. We wspomnieniach siostry Maryli Dawidowskiej-Strzemboszowej brat jawi się skromny, bezpośredni i spontaniczny. Jego pasją były góry i sport. Druh Kamiński pisze, że był „przesiąknięty optymizmem, był chodzącym uśmiechem”. Dopiero czas okupacji pokaże, jak bardzo był mądrym i refleksyjnym.
Czy okupacja jakoś tych młodych ludzi zmieniła?
Wojna to było zaprzeczenie wszystkiego, w czym oni wyrastali, wychowania harcerskiego – harcerz w każdym bliźnim widzi brata. Ta epoka postawiła ich wobec okrutnych i tragicznych wyborów. To jest materiał na wielki film.
Andrzej Trzebiński – ich rówieśnik i poeta, który zginie w egzekucji ulicznej z zagipsowanymi ustami, powiedział o swoim pokoleniu: „Ta młodość nie myśli o zgliszczach, lecz łunę myśli poniesie”. Ta łuna myśli bije właśnie z notatek Alka, które 30 lat przeleżały w kominie, rozkazów Zośki, listów Rudego.
Towarzyszy im cały czas myśl o jutrze. Zośka w swoim rozkazie pisze, że walka podziemna jest szkołą charakterów, ale mają pamiętać o obowiązkach, jakie czekają w Polsce Niepodległej. Notatki Alka są dokumentem wielkiej rozterki. Patrzy na nas twarz człowieka dojrzewającego w czasie „grozy – Ojczyzny mojej”, jak określił czas ich dorastania Baczyński, miotanego rozterką, udręczonego dylematem – czy człowiek ma prawo odebrać człowiekowi życie. Nawet wrogowi. „Czy męskością nazwiemy twardość serca?” – pyta Alek. Zadania, jakie dywersja stawiała przed chłopcami, były przecież w całkowitej sprzeczności z dotychczasowymi zasadami harcerskości, braterstwa, szacunku dla drugiego człowieka.
„Zośka” i jego przyjaciele byli ludźmi młodymi. Zakochiwali się, musieli marzyć także o bliskości fizycznej ze swoimi narzeczonymi. Gdzie wyznaczali sobie granice, których przekroczyć nie było wolno?
Nie powinniśmy przykładać dzisiejszych standardów obyczajowych do tamtej epoki. Całus to już było wtedy wielkie spełnienie. Może gdyby mieli więcej czasu, to uczucie by się przekształciło w coś pełniejszego. Ale tego czasu brakowało. Przykładem, jaki rodzaj uczucia łączył wówczas tych młodych, jest rewelacyjna korespondencja Basi i Alka. W tych listach, pisanych od kwietnia do grudnia 1942 roku – wielkim dokumencie miłości porażonej przez wojnę i śmierć - jest cała gama przeżyć: zwierzenia, marzenia, przekomarzanki, „filozofijołki”, jak autorzy określają swoje rozważania o sensie życia, jest wielkie wzajemne oparcie się o siebie. Oczywiście, nie brak akcentów fascynacji fizycznej. Basia pisze Alkowi: „Całowałeś mnie tak delikatnie i przyjemnie, czułam Twoje usta…”. Oboje często żegnają się tym samym szyfrem: „c.c.b.b.m.”, czyli „całuję, całuję, bardzo, bardzo mocno”. Basia pisze w swoim pamiętniku o Alku: „Jest moją najbliższą osobą, tylko strach, że mi go odbiorą, że utracę kogoś przy kim jestem lepsza i mądrzejsza. Drżę o to, co nas łączy, coś wielkiego. Oboje przeszliśmy próby ogniowe. Daj Boże żebyśmy przetrwali”. Basia po śmierci Alka napisała do niego wstrząsający list, opisując ostatnie spotkanie w szpitalu. Kończy słowami: „Dałeś mi miłość dla Ciebie i całą tę ogromną gamę uczuć, jakie tylko człowiek kochający może przeżyć. Tak Ciebie pełno dookoła. Widzę Cię. Słyszę Twoje kroki. Kocham Cię”.
Hala – dziewczyna Zośki - opowiadała mi jak po raz ostatni poszli z Tadeuszem do Ogrodu Botanicznego, gdzie kwitły bzy i jaśminy: „To był nasz najpiękniejszy dzień. Tadeusz w jasnej koszuli usiadł na ławce i uśmiechnął się, pierwszy raz od śmierci „Rudego” i „Alka”. Tak go sfotografowałam”.
Ci młodzi ludzie byli nie tylko konspiratorami i żołnierzami podziemia, ale również harcerzami. Jaki efekt dawała taka mieszanka?
Twórca Harcerstwa Polskiego Andrzej Małkowski zapowiadał walkę o wychowywanie młodych Polaków w aurze „obowiązkowości, pracowitości, solidarności, woli i nieugiętości”. Tego uczyło przedwojenne harcerstwo. Gry i biegi harcerskie wyrabiały samodzielność, refleks, umiejętność znalezienia się w trudnej sytuacji. Zdobywano sprawności strzelca, ratownika, krajoznawcy, żeglarza, lotnika, łącznościowca. Bardzo chroniono wielkie dziedzictwo promienistych filomatów i filaretów, z Mickiewiczowskiej pieśni pochodzą przecież do dziś widniejące na lilijkach harcerskich słowa ONC - „Ojczyzna, Nauka, Cnota”. Harcerstwo wyrabiało uczciwość, brak zakłamania, tolerancję, świadomość służby. Prawdą jest także to, że dawało im również pewne przygotowanie wojskowe. Gry harcerskie miały charakter paramilitarny. Nie bez powodu odziały harcerskie były elitą podziemia i przeszły później do legendy powstania.
Popularność książki Kamińskiego spowodowała, że postacie „Zośki”, „Rudego” i „Alka” przesłoniły dokonania innych żołnierzy Grup Szturmowych. Jak potoczyły się dalsze losy uczestników akcji pod Arsenałem?
Najtragiczniejszy był los dowódcy sekcji „Butelki”, tej, która zatrzymała więźniarkę – Janka Rodowicza – „Anody”. Bohater powstania warszawskiego, żołnierz kompanii „Rudy”, zwany Ułanem Batalionu „Zośka”, dla brawury, odwagi i szczęścia został dwukrotnie ciężko ranny, cudem ocalał. Dwukrotnie odznaczony: Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari. Po wojnie inicjator pamiętników żołnierzy Batalionu „Zośka”. Student architektury Politechniki Warszawskiej, aresztowany w wigilię Bożego Narodzenia 1948 roku, zginął zamordowany podczas śledztwa 7 stycznia 1949 roku. Jego matka opowiadała mi o tej pamiętnej wigilii. Kiedy wzięła opłatek do ręki, pomyślała: „Boże, ocaliłeś dla mnie chociaż jedno dziecko” (starszy brat Janka zginął zaraz na początku powstania). Dalej było jak w jakimś niepojętym koszmarze – matka wyciąga rękę z opłatkiem i wtedy rozlega się złowrogi dzwonek do drzwi.
Jurek Gawin „Słoń” – dowódca sekcji Sten II (ten, który w filmie opowiada głupawy dowcip o majtkach), w powstaniu dowódca plutonu „Felek” kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka”, odznaczony trzykrotnie Krzyżem Walecznych oraz Virtuti Militari. Poległ na Czerniakowie. Mogiły nie ma.
Maciej Bittner – dowódca sekcji Sten I, o którym „Anoda” napisał: „Energia i radość życia, szlachetność i umiłowanie służby szły w nim w parze z zamiłowaniem do przygód, odwagą, brawurą i pogardą śmierci”. Aresztowany w lutym 1944 roku – przepadł bez wieści. Mogiły nie ma.
Niezwykłe losy miał ten, który w książce Stanisława Broniewskiego „Akcja pod Arsenałem” występuje pod nazwiskiem „Hojko”, z adnotacją „losy nieznane, oddział nieznany”. Była to nie lada sensacja, gdy do redakcji „Stolicy” po moim artykule „Matula Polskich Harcerzy” przyszedł list z Kanady od majora Tadeusza Chojko „Bolca”. Okazało się, że był żołnierzem batalionu „Parasol”, uczestnikiem wielu brawurowych akcji i powstania warszawskiego.
Losy wszystkich druhów spod Arsenału to temat na osobną książkę. Ci, którzy przeżyli, przeszli wszystkie kręgi piekieł – okupację, powstanie, obozy, więzienia w PRL – nie załamali się, ukończyli z najwyższymi odznaczeniami studia, stali się znakomitymi lekarzami, architektami, chemikami, instruktorami harcerskimi. Są żywym zaprzeczeniem gorzkiej konstatacji Norwida, że „Polak w Polaku to olbrzym, ale człowiek w Polaku to często karzeł”. Swoją walką i życiem udowodnili, że i Polak w Polaku i człowiek w Polaku może być olbrzymem.
Skomentuj