W swoim życiu dużo przeżyłam i wiele widziałam. Dwie wojny światowe, deportację w głąb Związku Sowieckiego, pobyt w więzieniach, Afrykę i Kanadę. Utratę, a potem odzyskanie niepodległości przez Polskę. W 1989 r. miałam 74 lata, byłam już na emeryturze i wydawało mi się, że całe życie mam już za sobą. Okazało się inaczej. Od 26 lat żyję w wolnym kraju i wiele udało mi się w tym czasie zrobić.
Zostałam jednak ukształtowana przez II Rzeczpospolitą. Może to zabrzmi jak banał, ale to był naprawdę inny świat. Ludzie byli ulepieni z innej gliny. Harcerstwo, szkoła, patriotyczne domy. Świeże jeszcze opowieści o powstaniach i bojach o niepodległość. Zależało nam na czymś więcej niż tylko na osobistym powodzeniu. Byliśmy zahartowani, gotowi do poświęceń. Może właśnie dlatego, gdy doszło do katastrofy i nasz świat w jednej chwili rozpadł się na kawałki, udało mi się znieść wszystko, co zgotował los. Udało mi się przetrwać i nie stracić nadziei.
Dopóki śmierć nas nie rozłączy
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości moja rodzina przeniosła się z Krakowa do Poznania. Mój ojciec, Kazimierz Józef Wójcik, był profesorem geologii i jednym z organizatorów Uniwersytetu Poznańskiego. Mama przed wyjściem za mąż udzielała lekcji muzyki. Pięknie grała na fortepianie. Była miłośniczką opery.
W Poznaniu przeżyłam dzieciństwo, poszłam na studia – uczyłam się na dwóch kierunkach: rolnictwie i botanice – i poznałam miłość mojego życia. Jedyną. Trudno uwierzyć, że od tamtych wydarzeń minęło już 80 lat! Wszystko mam tak mocno wyryte w pamięci, jakby to było wczoraj. Obrazy, dźwięki, zapachy. Uczucia.
To było na zaręczynowym przyjęciu mojej koleżanki. Siedziałam przy stole z moją siostrą i przyjaciółkami. Dziewczęce rozmowy, żarty, śmiech. Wtedy zobaczyłam tego chłopaka. Stał w pobliżu i coś opowiadał. Może się to wydawać dziwne, ale zakochałam się w nim natychmiast, gdy go usłyszałam. Nazywał się Mieczysław Stein. Tego wieczoru opowiadał z przejęciem i werwą, że chciałby zostać podróżnikiem. O egzotycznych krajach, które chciałby odwiedzić, o Afryce i Saharze. Słuchałam go jak zauroczona. Czy był przystojny? Tak, chyba tak. Ale to nie było dla mnie wówczas najważniejsze. Zaimponował mi niezwykłością, pasją, ambicjami. Naprawdę trudno jest spotkać na swojej drodze takiego mężczyznę.
Mieczysław oświadczył mi się w sierpniu 1939 r., po ślubie mojej starszej siostry. Następni w kolejce mieliśmy być my. Niestety, zamiast na ślubnym kobiercu znaleźliśmy się na tułaczej drodze. Poznań był blisko granicy z III Rzeszą, a jego mieszkańcy lepiej niż Polacy z innych części kraju zdawali sobie sprawę, czym grozi niemiecki najazd. Mój narzeczony obawiał się, że jego nazwisko znajdzie się na czarnych listach przedstawicieli polskiej inteligencji przeznaczonych do eksterminacji. Musieliśmy uciekać.
Z NKWD nie ma dyskusji
Natychmiast po ataku Hitlera Mieczysław postanowił, że uciekamy na wschód. Ostatecznie dotarliśmy do Lwowa, pełnego wojennych tułaczy z zachodniej i centralnej Polski, którzy uciekając przed Niemcami, wpadli z deszczu pod rynnę. Prosto w objęcia Sowietów.
Pod rządami bolszewików zapanowały chaos, strach i terror. Nie udało nam się uzyskać zezwolenia na powrót na terytorium Polski okupowane przez Niemców. Wkrótce rozpoczęły się masowe deportacje w głąb Związku Sowieckiego. Przyszli po nas w czerwcu 1940 r. Zostaliśmy aresztowani razem z rodziną państwa Skórskich, u których mieszkaliśmy przez ponad pół roku. Ich dwie córki były moimi i mojej siostry bliskimi przyjaciółkami. Jako powód zatrzymania enkawudziści podali odmowę przyjęcia przez nas sowieckich paszportów. Uważaliśmy się za Polaków, jak więc mogliśmy przyjąć obywatelstwo obcego kraju? Z NKWD nie było jednak żadnej dyskusji. Bolszewicy zabrali nas do dużego kościoła – chyba Marii Magdaleny – gdzie gromadzili ludzi przed transportem na stację kolejową. Nam dwojgu udało się uciec – wykorzystaliśmy ogólny zamęt i chaos. Z tobołkami pod pachą przekradliśmy się z powrotem do miasta. Pierwszą noc spędziliśmy na podwórzu domu, z którego dopiero co nas zabrali. Do dziś pamiętam ten adres: Kadecka 28, naprzeciwko pięknego parku Stryjskiego.
We Lwowie tymczasem trwała wielka obława. Słychać było krzyki, pojedyncze strzały, warkot pędzących ciężarówek. W nocy co chwila w niebo wystrzeliwały race, oświetlając dachy budynków upiorną, czerwoną poświatą. Bolszewicy szukali Polaków, którzy pochowali się w domach lub uciekli ze stacji.
Następną noc spędziliśmy przy szklarniach w pobliżu szpitala psychiatrycznego w Kulparkowie. Rano zdecydowaliśmy się wyjść z kryjówki. Zauważyli nas od razu. Podbiegł do nas ukraiński milicjant i zapytał:
– Paszporty jest?
– Nie ma – odpowiedzieliśmy.
– Tak dawaj na stancju.
Po chwili zwrócił się jeszcze do Mietka, pokazując na mnie palcem.
– Kto ona tiebia budiet?
– Żona – odparł Mietek. Nie chciał, żeby nas rozdzielono.
Zabrali nas na stację kolejową. Stały tam długie składy bydlęcych wagonów, czekające na ostatnich wyłapanych Polaków. Wkrótce ruszyliśmy. Warunki jazdy były katastrofalne. Wieźli nas całkowicie bez głowy, naokoło. Raz do przodu, raz do tyłu. Ta podróż była odzwierciedleniem całego Związku Sowieckiego. Kraju, w którym nic nie działo się zgodnie z logiką. Jechaliśmy przez Kijów, Charków, Połtawę, a potem parę razy przekraczaliśmy Wołgę i Kamę. W końcu przekroczyliśmy Ural i dotarliśmy do Swierdłowska, aby zawrócić z powrotem do Europy i skierować się na północ. Wreszcie pociąg stanął u celu – przy ujściu Piniegi do Dźwiny Północnej w obwodzie archangielskim. Stamtąd już pieszo przepędzono nas do posiołka Ustiliszcze w rejonie wierchnotojemskim. W ten sposób po trzech tygodniach morderczej drogi w połowie lipca 1940 r. dotarliśmy w sam środek sowieckiej tajgi.
Tu się nie da żyć
W posiołku umieszczono nas w rozklekotanych barakach. Były w nich prymitywne prycze. Na obiad dawali nam jedynie rzadką zupę i jakąś nędzną kaszę. Nic więcej. Tylko raz dali nam sowiecki rarytas – potwornie śmierdzącą, zgniłą rybę. Obydwoje z Mietkiem musieliśmy pracować. Mnie przydzielono do karczowania leśnych ścieżek, którymi w przyszłości miały zostać poprowadzone drogi, a później do koszenia trawy. Mietek podał się za cieślę i pracował przy budowie kolejnych baraków dla zesłańców. Praca w lesie była bardzo ciężka, ogromnie dokuczały nam meszki, których były całe chmary.
Zdaliśmy sobie sprawę, że przy tak niskich racjach żywnościowych i katorżniczej pracy nie będziemy w stanie długo przetrwać. Umrzemy z głodu lub wycieńczenia. Tam po prostu nie dało się żyć. Dlatego – było to w końcu sierpnia 1940 r. – podjęliśmy decyzję: uciekamy!
To był pomysł głównie Mietka. Zgodziłam się, mimo że obawiałam się ryzyka i trudów marszu. Przekonał mnie jednak, że musimy spróbować. Że nie możemy się poddać bez walki. Zaczęliśmy więc gromadzić prowiant. Suszyliśmy chleb, robiąc suchary. Udało się zdobyć kilka kostek cukru. Plecaki z naszym marnym dobytkiem Mietek ukrył w krzakach, żebyśmy przy opuszczaniu posiołka nie mieli niczego ze sobą i nie wzbudzali podejrzeń. Ze Lwowa zabraliśmy mały szkolny atlas Romera. Była tam mapka Związku Sowieckiego i dzięki niej – nie mając nic lepszego – mieliśmy orientować się w naszym położeniu.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Poszliśmy na południe. Droga była przepiękna – lato było przecież w pełni – ale niebywale ciężka. Raz przeprawialiśmy się przez rwącą rzekę rozebrani ze wszystkiego, a woda sięgała nam po szyję. Bagaż trzymaliśmy wtedy na głowach. Innym razem przedzieraliśmy się przez bagna i zwaliska kamieni. W kolejnym miejscu przez piaski. Wieczorami szukaliśmy pagórków porośniętych świerkami – tam było sucho, a schodzące w dół gałęzie drzew chroniły nas przed deszczem. Ależ się nam wtedy przydało doświadczenie z harcerstwa! Wiedzieliśmy na przykład, że trzeba się kłaść na gałęziach, a nie na gołej ziemi. Momentami wyglądało to jak wielka przygoda. Szerokie przestrzenie, zapierająca dech w piersiach przyroda i my. Para zakochanych młodych ludzi…
Niestety, bardzo szybko głód zajrzał nam w oczy. Zapasy skończyły się niemal od razu. Dożywialiśmy się borówkami, których było nieprawdopodobnie dużo. Zbierałam je szybciej niż Mietek – kobiety są w takich czynnościach zręczniejsze – brałam jedną garść dla siebie, a drugą dla niego. Same borówki to jednak było za mało. Tylko na początku od czasu do czasu udawało nam się ugotować trochę grzybów. Byliśmy ustawicznie głodni, przemęczeni po ciężkim wysiłku fizycznym. Z dnia na dzień, a potem z godziny na godzinę opadaliśmy z sił. Pierwszy zaczął słabnąć Mietek. Najpierw on niósł większy plecak, a ja mniejszy. Potem się zamieniliśmy. Ja niosłam większy, a on mniejszy. A wreszcie ja niosłam oba. Mój ukochany słaniał się na nogach, niknął w oczach. Przeraźliwie się o niego bałam, ale on zapewniał, że wszystko jest w porządku, że nic mu nie będzie. Gdy wieczorem kładliśmy się spać, mówił, że jakoś razem z tego wyjdziemy. Wrócimy do Polski, weźmiemy ślub, będziemy mieli dzieci i dożyjemy razem późnej starości. Uśmiechałam się wtedy do niego, gładziłam po włosach. Tak bardzo w to wierzyłam…
Szliśmy tak cztery tygodnie. Nie pamiętam już, która to była noc naszej wspólnej ucieczki. Jak zwykle spaliśmy pod prześcieradłem mocno przytuleni, gdyż noce były już bardzo chłodne. O wschodzie słońca obudziło mnie jakieś dziwne przeczucie. Wiedziałam, że stało się coś złego. Powiedziałam coś do Mietka. Odpowiedziała mi cisza. Dotknęłam jego ramienia. Nie poruszył się. Był całkiem zimny. Zorientowałam się, że obok mnie leży martwy człowiek. Mój ukochany zmarł.
Długi czas siedziałam przy nim otępiała z bólu. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Mój narzeczony... Mężczyzna, z którym chciałam założyć rodzinę, dom... Moja jedyna miłość. Wszystko to było teraz skończone. W jednej chwili zawalił się cały mój świat. Był 1 października 1940 r.
Chciałam umrzeć. Przytulić się do niego i zostać z nim już na zawsze. Nagle zmieniłam zdanie. Postanowiłam, że się nie poddam. Że nie dam się tak łatwo pokonać. O to przecież chodziło bolszewikom. Żeby nas wykończyć. Obiecałam sobie wtedy, że choćby nie wiem co się działo, przetrwam i wyrwę się z tego piekła. Że zrobię to dla niego. Wstałam i chwiejąc się na nogach, poszłam szukać ludzi, którzy mogliby mi pomóc w pochowaniu Mietka. Sama nie miałam na to siły. Szłam wzdłuż strumienia, potem wzdłuż rzeczki, do której on wpadał, i dalej do dużej rzeki. Liczyłam, że w ten sposób dotrę do jakiejś wioski. Tak też się stało. Wiedziałam, że przy powszechnym w Sowietach donosicielstwie sprowadzę sobie na kark bezpiekę, że mnie aresztują. Nie mogłam jednak zostawić ciała Mietka na pastwę dzikich zwierząt. Na rzece zobaczyłam łódź. Człowiek, który nią płynął, zabrał mnie do najbliższego kołchozu. Tam mnie od razu zatrzymano i przesłuchano. Mieszkający w kołchozie ludzie na drugi dzień poszli jednak ze mną do lasu i pomogli mi pochować ukochanego. Potem zostałam wydana NKWD.
Byli tam jednak i dobrzy ludzie. W nocy kobiety podrzuciły mi coś do jedzenia i dużą chustę, którą mogłam się okryć. To byli głównie zesłańcy albo ich potomkowie. Rozumieli, w jak ciężkim położeniu się znalazłam.
Przez siedem więzień
Próba ucieczki z katorgi była traktowana przez bolszewików jak zbrodnia. Zaczęła się więc moja wędrówka przez kolejne areszty tymczasowe i trzy więzienia – w Kotłasie, Wołogdzie i Archangielsku. Łącznie było ich siedem. Trasy między nimi pokonywałam wspólnie z innymi aresztowanymi pieszo, na mrozie, na ogół po zamarzniętych rzekach. A ja przecież byłam lekko ubrana. W więzieniach nocami poddawano mnie długotrwałym i męczącym przesłuchaniom. Wszystko to przyjmowałam z odrętwieniem, obojętnie, cały czas nie mogłam się otrząsnąć po śmierci narzeczonego. Byłam głodna, zmarznięta, zrozpaczona. Ale jednocześnie młoda i silna. Dlatego to wszystko zniosłam i przetrzymałam.
W jednym z aresztów o mało nie umarłam. Siedziałam tam w izolatce z powybijanymi oknami. W środku panował straszliwy mróz, cela nie była opalana. Nie było nawet siennika. Nie miałam już jednak siły i położyłam się na lodowatej, zamarzniętej podłodze. Jak długo leżałam – nie wiem. Byłam nieprzytomna, bezwładna. Musiało jednak minąć sporo czasu. Nagle obudziłam się i zdałam sobie sprawę, że zaczynam tracić czucie w nogach. Zaczęło się od stóp, a potem poszło w górę. Łydki, kolana, uda. Zamarzałam żywcem! Wiedziałam, że jeżeli to zimno dojdzie do klatki piersiowej, dostanę zawału serca i będzie koniec. Próbowałam się podnieść, nie byłam jednak w stanie. Rzęziłam. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do celi wpadło dwóch strażników. Wrzeszczeli jak dzikie zwierzęta, kazali mi natychmiast wstawać. Nie mogłam się jednak ruszyć. Gdyby ktoś odrąbał mi wtedy nogę, nawet bym tego nie poczuła. Wzięli mnie więc pod ręce i zawlekli do innej celi. Tam było ciepło, odtajałam, powoli zaczęło mi wracać czucie w nogach. Ci strażnicy uratowali mi życie.
W archangielskim NKWD przesłuchania odbywały się na piątym piętrze. Tamtejsi oficerowie śledczy byli bardzo przebiegli, niektórzy mówili po polsku. Od początku postanowiłam, że będę mówić prawdę. Nie widziałam powodu, żeby czegokolwiek się wypierać. Uważałam, że nie zrobiłam nic złego. Poza tym bałam się, że jeżeli podam jakąś zmyśloną wersję wydarzeń, a podczas kolejnych przesłuchań pomylę szczegóły, to cała sprawa i tak się wyda.
Zwolniono mnie w marcu 1941 r. Z nakazu NKWD pracowałam fizycznie w przedsiębiorstwie zarządzającym skwerami i ogrodami Archangielska (Sad-Ziem-Triest). Musiałam się jednak raz w tygodniu meldować w siedzibie bezpieki. Wkrótce Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki. Wehrmacht zaczął bombardować Murmańsk, a bolszewicy musieli pospiesznie budować drogi od tego miasta w kierunku frontu fińskiego, skąd rozwijała się ofensywa państw Osi. Chodziło o to, aby można było tam przerzucić jednostki Armii Czerwonej i odeprzeć atak. Murmańsk miał strategiczne znaczenie – był bowiem jedynym niezamarzającym portem na północy, w którym odbierano pomoc od aliantów zachodnich.
Znowu pozbawiono mnie wolności. Wraz z grupą kobiet z Archangielska wysłano mnie na roboty na Półwysep Kola. Pracowałam przy budowie dróg pod niemieckim ostrzałem. To była prawdziwa katorga. Musiałam nosić deski znad jeziora na plac budowy. Były bardzo długie i ciężkie. Uginając się pod ich ciężarem i z trudem łapiąc równowagę, taszczyłam je kawał drogi. Kazano nam również układać duże kamienie, rozbijane z litej skały przez mężczyzn. Wszystko to rozgrywało się w scenerii kwitnącej tundry.
Po pół roku tej męczarni na początku grudnia wróciłam do pracy w ogrodach Archangielska. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że Związek Sowiecki podpisał umowę z Polską i ogłoszono amnestię dla Polaków. Nikt mnie oczywiście wcześniej o tym nie poinformował. Gdybym wiedziała, mogłabym wystąpić o zwolnienie, uniknęłabym budowania tych nieszczęsnych dróg.
W Archangielsku działała już wówczas delegatura polskiej ambasady w Moskwie. W marcu 1942 r. zostałam w niej zatrudniona, prowadziłam korespondencję, ewidencję ślubów i zgonów. Delegatura starała się pomagać rozsianym po obwodzie polskim zesłańcom. Praca tam trwała jednak bardzo krótko. W końcu czerwca 1942 r. aresztowano bowiem wszystkich pracowników polskich delegatur w Związku Sowieckim, w tym oczywiście mnie. Było to wtedy, gdy zapadła decyzja o ewakuacji armii generała Andersa na Bliski Wschód, co rozsierdziło Moskwę.
Znowu trafiłam do więzienia. Całe szczęście, że tym razem przesiedziałam niecałe dwa tygodnie. Wypuścili nas, ale kazali podpisać zobowiązanie, że czym prędzej wyjedziemy ze Związku Sowieckiego i już nigdy do niego nie wrócimy. Dokument podpisałam oczywiście z największą rozkoszą. Przecież o niczym innym nie marzyłam! Niezwłocznie wyruszyliśmy w stronę granicy perskiej. Nigdy nie zapomnę tej daty: 5 sierpnia 1942 r. Tego dnia opuściłam granicę „raju robotników i chłopów”. Kraju, który złamał mi życie.
Występ Ordonki
Trafiłam do Iranu. W Meszhedzie zgłosiłam się do Polskiego Czerwonego Krzyża. Chciałam się na coś przydać, pomóc. Otrzymałam zadanie przewiezienia dwudziestoosobowej grupy polskich dzieci do obozu dziecięcego w Teheranie. Podróż, którą odbyliśmy ciężarówką, była straszna. Dzieci wymiotowały od wstrząsów, płakały, były przerażone brawurową jazdą przez niebezpieczne góry i widokami przepaści. Prowadził oczywiście jakiś niefrasobliwy Pers. Naprawdę nie wiem, jak udało mu się dowieźć nas szczęśliwie na miejsce.
Teheran. Cóż za niesamowite, egzotyczne miasto! Po ulicach chodziły wielbłądy. Na bajecznie kolorowych bazarach sprzedawano nieznane mi owoce, orzechy i przyprawy. Malowniczy ludzie, orientalne zapachy i dźwięki. Byłam urzeczona. Obozy dla polskich dzieci uratowanych z Sowietów były zorganizowane wzorcowo. Czyste, z dobrą infrastrukturą i opieką. W każdym był szpital. Niestety, pacjentów leżało w nich bardzo wielu. Te biedne dzieci padały w Iranie jak muchy. Syberyjska gehenna okazywała się często ponad ich siły. Do dziś świadczą o tym polskie cmentarze w Teheranie i innych irańskich miastach.
Mam stamtąd również miłe wspomnienia. Choćby koncert Hanki Ordonówny w teherańskiej kawiarni. Jej piosenka „Miłość ci wszystko wybaczy” była największym szlagierem II Rzeczypospolitej. A teraz mogłam słuchać jej na Bliskim Wschodzie. Popularna Ordonka również została deportowana przez Sowietów do łagru gdzieś w Uzbekistanie.
Szybko okazało się, że czeka mnie kolejne wyzwanie. Stanisław Kot, były ambasador Polski w Moskwie, a wówczas minister pełnomocny na Wschód w rządzie Władysława Sikorskiego, wezwał mnie na rozmowę do polskiego poselstwa w Teheranie. Gdy przeglądał listy pracowników delegatur, jego uwagę przykuło moje nazwisko. Był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, znał mojego ojca sprzed wojny. Po długiej rozmowie zaproponował mi pracę. Miałam objąć komendę nad harcerstwem polskim w Afryce. Na początku byłam tym pomysłem przerażona. Nigdy nie miałam pod swoją komendą dużych grup młodzieży. Byłam wcześniej instruktorem programowym, nie zajmowałam się sprawami organizacyjnymi. Wyraziłam więc swoje obawy. Jak ja sobie z tym poradzę?
– Jak na wojnie ginie oficer – powiedział mi na to profesor – komendę obejmuje podoficer. A jak nie ma podoficera, to szeregowiec. Poza tym potrzebna jest mi do tej pracy kobieta. Miejsce mężczyzn jest w wojsku. Wśród kobiet tu, na Wschodzie, ma pani najwyższy stopień harcerski.
Cóż było robić, zgodziłam się.
– Pojedzie pani do Nairobi w Kenii – ciągnął profesor. – Organizuje się tam nasza delegatura. Tam się pani zgłosi. A potem proszę wybrać sobie jakieś drzewo na sawannie i przybić do pnia tabliczkę z napisem „Komenda Harcerstwa Polskiego w Afryce”.
W Afryce spędziłam pięć długich lat. Praca z polskimi dziećmi nadała wtedy sens mojemu życiu. Myślę, że dzięki tej ciężkiej pracy i temu, że znalazłam się nagle w tym bajecznym miejscu – tak innym od szarego, zimnego i głodnego Związku Sowieckiego – udało mi się jakoś pozbierać. Dojść do siebie po śmierci Mietka. Nie oznacza to jednak, że o nim zapomniałam. To nie nastąpiło nigdy.
Nie do złamania
Po zakończeniu wojny polskie osiedla w Afryce stopniowo były likwidowane. Polacy zaczynali się rozjeżdżać po świecie. Większość jechała do Wielkiej Brytanii i jej kolonii, niektórzy wracali do Polski, inni czekali na rozwój wypadków. Zdecydowałam się przyjąć zaproszenie mojego brata Witolda, który osiedlił się w Kanadzie. Dostałam tam pracę na Wydziale Botaniki Uniwersytetu w Toronto, miałam poważnie brzmiące stanowisko: research assistant. Nie wytrzymałam jednak długo. Nie mogłam dłużej żyć z dala od Polski. W kraju miałam mamę i siostrę, które tam przetrwały wojnę. Poza tym byłam w ciąży.
Poznałam go na statku w długiej drodze do Kanady. Był oficerem marynarki. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu, mieliśmy wspólne plany. On jednak nie przestał pływać. Po pewnym czasie dowiedziałam się, że zginął śmiercią tragiczną. Pewnie w jakimś wypadku na otwartym morzu. Szczegółów nigdy nie poznałam.
Znowu byłam sama. Postanowiłam wtedy, że urodzę i wychowam dziecko wśród swoich, w domu. Wiedziałam, że Polska jest krajem komunistycznym. Obawiałam się tego, jak zostanę przyjęta. Tęsknota za bliskimi i krajem okazała się jednak zbyt silna. Pod koniec 1948 r. przypłynęłam do kraju. Moja córka Bożenna urodziła się po dwóch miesiącach. Życie w PRL okazało się bardzo ciężkie. Ponieważ pełniłam wysoką funkcję w Afryce w prawdziwym polskim harcerstwie, władze uznały mnie za osobę podejrzaną. Długo nie mogłam dostać pracy, nie pozwolono mi pracować z młodzieżą. Poświęciłam się więc nauce. Zrobiłam doktorat, później habilitację. Nigdy nie wyszłam za mąż.
Często wracam myślami na Syberię. Do Mietka, do naszej dramatycznej ucieczki. Do tego czasu, który spędziliśmy razem w tajdze pod gałęziami świerków i rozgwieżdżonym niebem. Do tych krótkich chwil wolności. Tak dobrze pamiętam, jak wtedy wyglądał i co mówił.
Długo zastanawiałam się, dlaczego to akurat on wtedy umarł. Dlaczego nie ja? Kiedy pracowałam później w delegaturze w Archangielsku i przeglądałam ewidencję zgonów, zwróciłam uwagę na zaskakującą prawidłowość. Najczęściej na zesłaniu umierały dzieci, starzy ludzie i właśnie młodzi mężczyźni. Kobiecych nazwisk na listach było mniej. Dało mi to dużo do myślenia, ale wszystko zrozumiałam dopiero po wielu latach, kiedy patrzyłam wstecz na swoje życie. Zesłanie, śmierć ukochanego, siedem sowieckich więzień, a potem 40 lat ciężkiej pracy w siermiężnej PRL. Mimo tych wszystkich dramatycznych przeżyć dożyłam stu lat. I wcale nie uważam swojego życia za zakończone. Jest jeszcze tyle do zrobienia. To dowód na to, że kobiety wcale nie są słabą płcią. Są silniejsze, bardziej wytrzymałe od mężczyzn.
Na zesłaniu widziałam wiele kobiet, które każdego dnia z zaciśniętymi zębami toczyły walkę o przetrwanie – swoje, swoich dzieci, mężów, rodziców. Wiele z nich tę walkę wygrało. Nie było takich przeciwności i przeszkód, których nie mogły pokonać. Nic, ale to nic nie było w stanie nas złamać.
Skomentuj