Mój dziadek Zdzisław Łepkowski z dumą nazywał siebie piłsudczykiem. Kiedy grano ,,Pierwszą Brygadę”, od razu stawał na baczność. Na stoliku koło jego łóżka stało małe popiersie marszałka, w które wpatrywał się z uwielbieniem. Często mi powtarzał, że takie czoło i spojrzenie mógł mieć jedynie wielki wizjoner. O Józefie Piłsudskim można było mówić przy dziadku jedynie z uwielbieniem. Wszelka krytyka była cierpko ucinana.
Jak wielu innych przedwojennych członków BBWR, także on ślepo wierzył w legendę wielkiego wodza, który przywrócił Polsce niepodległość i uratował Europę przed bolszewickim potopem. Jak każdy piłsudczyk był też przekonany, że marszałek, poświęcając swoje życie, opuścił Sulejówek w maju 1926 r., aby pokierować przewrotem wojskowym, który miał uratować państwo przed rozkładem politycznym i być misją karną wobec tych środowisk, którym zarzucano odpowiedzialność za śmierć prezydenta Gabriela Narutowicza.
Ten mocno napompowany, egzaltowany obraz wodza stanowił bardzo jednostronne spojrzenie. Józefa Piłsudskiego nie można bowiem oceniać jedynie przez pryzmat jego wielkich zasług w okresie walki o niepodległość. W jego biografii nie da się pominąć zamachu majowego, który zawsze będzie dzielić Polaków. Bez względu na to, jakie zmiany przyniosła ta rebelia, jej przywódca zawsze będzie odpowiedzialny za śmierć 17 oficerów i 81 szeregowych Wojska Polskiego, którzy w dniach 12–15 maja 1926 r. stanęli w obronie konstytucyjnego porządku państwa. Żadne wyższe racje nie usprawiedliwiają ich ofiary.
90. rocznica przewrotu majowego skłania do zadumy nad dziejami naszego państwa i nasuwa pytanie, które nigdy nie traci na aktualności: czy bunt można usprawiedliwić wyższą koniecznością? Odpowiedź na to pytanie ma charakter uniwersalny, dotyczy bowiem każdego przewrotu – od zabójstwa Gajusza Juliusza Cezara, przez zamach na Hitlera przeprowadzony przez płk. Clausa von Stauffenberga w Wilczym Szańcu, aż po pucz gen. Augusta Pinocheta w Chile.
Zawsze konsekwencją takich wydarzeń jest powstanie dyktatury wojskowej, która w ostateczności prowadzi państwo i naród do cywilizacyjnej przepaści. Podobnie było 90 lat temu w Polsce. Niezależnie od tego, jak szlachetne były intencje marszałka Józefa Piłsudskiego, dla większości Polaków, w tym także dla części zwolenników tego przewrotu, rządy sanacji okazały się wielkim rozczarowaniem, a ich wymownym epilogiem była klęska wrześniowa.
W wywiadzie dla „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” z 24 maja 1926 r. Józef Piłsudski dość prozaicznie tłumaczył decyzję o przystąpieniu do rebelii przeciw konstytucyjnym władzom Rzeczypospolitej: „Oburzała umie specjalnie absolutna bezkarność wszystkich nadużyć w państwie i wzrastająca coraz bardziej zależność państwa od dzisiejszych »nuworiszów«, którzy na równi ze mną i z wielu innymi przyszli do państwa polskiego w biedzie, a zdążyli kosztem państwa i kosztem wszystkich obywateli w kilka krótkich lat wzrosnąć na potentatów pieniężnych, chcących, by – ku hańbie naszej Ojczyzny – państwo we wszystkich drobiazgach zależało od nich”.
Czy samo oburzenie wobec karierowiczostwa parweniuszy, nepotyzmu i kumoterstwa było wystarczającym powodem do wyprowadzenia na ulice zbuntowanych wojsk i zezwolenia na strzelanie do żołnierzy noszących te same mundury? Przecież jedną z najpoważniejszych konsekwencji zamachu majowego było powstanie ustroju, w którym awans lub degradacja społeczna nie zależały od kwalifikacji, ale od stopnia lojalności wobec marszałka. Zamach majowy stał się traumą elit II Rzeczypospolitej, które nawet w obliczu największej katastrofy w dziejach narodu, jaką była niemiecka i sowiecka napaść w 1939 r., nie potrafiły się zjednoczyć do wspólnej walki. Są jednak w życiu narodów takie chwile, kiedy cel uświęca środki, a dobro przyszłych pokoleń zależy od zdecydowanych działań współczesnych. Piłsudski tak właśnie postrzegał swoją misję i winniśmy mu za to wielki szacunek.
Skomentuj