Wydział Strat Wojennych? To brzmi jak nazwa specjalnego komando. Czym się panie zajmują?
Poszukiwaniem i odzyskiwaniem ruchomych dóbr kultury utraconych podczas II wojny światowej.
Państwowych czy prywatnych?
Publicznych, prywatnych i kościelnych. Nie stosujemy tu żadnych rozgraniczeń.
Własność obywateli polskich?
Nie. Zgodnie z sukcesją terytorialną z terenów Polski po 1945 r. Ubiegamy się więc o zwrot obiektów z Wrocławia, Szczecina czy Wolnego Miasta Gdańska, czyli całych ziem zachodnich. Obiekty, które pozostały poza granicami Polski, to osobna kategoria i nasz wydział się nimi nie zajmuje. Te sprawy koordynuje komórka od spraw wschodnich.
Nasza praca jest mało sensacyjna. Przede wszystkim uzupełniamy bazy danych obiektów, które utraciliśmy. Wynika to z prostej oczywistości. Bez wiedzy na temat tego, czego szukamy, nie sposób jest cokolwiek odnaleźć. Obecnie ta baza obejmuje 63 tys. rekordów, ale prace nad nią wciąż trwają i systematycznie odnajdujemy źródła, które pozwalają nam zdobyć wiedzę o nowych, nieznanych wcześniej obiektach. Za ogromne sukcesy uważamy odnalezienie zdjęć znanych nam już, skradzionych dzieł. Często bowiem są one doskonale opisane w katalogach, brakuje jednak ich wizualizacji pozwalających na identyfikację w momencie odnalezienia. Baza danych jest więc najważniejszym z naszych narzędzi, tym bardziej że ogromna część dokumentacji zaginęła lub została zniszczona w trakcie wojny.
Jak w takim razie wyglądają poszukiwania dzieł, o których praktycznie nic nie wiadomo.
Jeśli nie mamy do dyspozycji danych lub nawet wizerunku obiektu, musimy poszukiwać znaków, które identyfikują dane dzieło. Mam tu na myśli wszelkie nalepki, oznaczenia, stemple, numery inwentarzowe. Zdarzają się zabawne historie, takie jak w przypadku zabytków z Łazienek Królewskich, które oznaczane były literą „Ł”, a którą to angielscy specjaliści interpretowali długo jako symbol brytyjskiego funta. Wytłumaczenie tej pomyłki pozwoliło na identyfikację polskiej własności. Nie jest więc tak, że brak zdjęć czy dokumentacji blokują możliwość restytucji naszego przedwojennego mienia.
Jak wygląda samo namierzane takich obiektów? Rozsiane są przecież po całym świecie.
Z jednej strony propagujemy posiadane wizerunki dzieł sztuki. Dzięki temu zyskałyśmy spore grono wolontariuszy poszukujących ich na własną rękę. Żeby wesprzeć tę grupę wielbicieli polskiej historii, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ostatnich miesiącach uruchomiło aplikację mobilną o nazwie ArtSherlock, która korzysta z bazy danych zaginionych dzieł sztuki. Jeśli gdziekolwiek napotkamy na obiekt, którego własność wydaje nam się w jakiś sposób wątpliwa, wystarczy, że za pomocą tej aplikacji zrobimy mu zdjęcia, a system automatycznie wykaże, czy czasem nie jest to poszukiwane przez nas dzieło sztuki.
Zdarza się też tak, że obiekty, które wypływają gdzieś na rynku sztuki, są dokładnie opisywane przez domy aukcyjne, a informacja, że pochodzą one ze starej znamienitej kolekcji, podwyższa ich cenę. W ten sposób natrafiłyśmy na kilka dzieł, o których istnieniu nie miałyśmy pojęcia. Po sprawdzeniu, co się działo w czasie wojny z taką kolekcją, może się okazać, że nikt tej straty nigdy nie zgłosił, ale dokumentacja, jaką systematycznie uzupełniamy, pozwala nam na wykazanie, że dane dzieło jest polską własnością. Tu namacalnym przykładem jest „Diana” Jeana-Antoine’a Houdona odzyskania nie tak dawno dla Łazienek Królewskich. Dom aukcyjny w żaden sposób nie ukrywał, skąd pochodzi ta rzeźba. Należała do kolekcji Stanisława Augusta, informacja ta więc jest niezwykle prestiżowa z punktu widzenia sprzedającego i winduje niebotycznie cenę.
I tak po prostu ktoś wystawił ową „Dianę” na aukcji? Nie spodziewał się, że ktoś się o nią upomni?
Dotychczasowi posiadacze byli przekonani, że nabyli prawo własności przez zasiedzenie, czuli się bezpiecznie.
Jak namierzyłyście ten przypadek?
Naszym codziennym rytuałem pracy jest monitoring rynku antykwarycznego. Wykorzystujemy w tym celu serwisy internetowe przeznaczone dla kolekcjonerów. Po wykupieniu dostępu, koszt to parę tysięcy złotych rocznie, ma się możliwość wpisania kilkuset twórców, którymi dany kolekcjoner jest zainteresowany. Odwróciłyśmy nieco mechanizm i wpisałyśmy tam wszystkich autorów, których mamy w bazach. Z codziennych raportów wyławiamy interesujące nas nazwiska i sprawdzamy, jakie konkretne ich dzieła trafiły na rynek. Tu nadmienimy, że sposób ten zaowocował trafieniem już pierwszego dnia jego stosowania na dzieło Oswalda Achenbacha „Via Cassia koło Rzymu” z 1878 r., które obecnie znajduje się z powrotem w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Inwestycja w narzędzie zwróciła się więc błyskawicznie.
To musi być mrówcza praca.
Zgłoszeń w ciągu tygodnia potrafi być blisko setka. Wszystkie je musimy zweryfikować, a to tylko jeden ze sposobów poszukiwań. Drugi także wynika z dobrodziejstw internetu. Praktycznie wszystkie galerie i muzea digitalizują obecnie swoje zbiory. Przeglądanie ich pozwala na wychwycenie tych obiektów, które są naszą własnością. I nie ma tu mowy o prostym wyszukiwaniu w Googlach z użyciem nazwiska i tytułu dzieła. To praktycznie nie działa. Tu ogromną zasługę mają wspomniani już wielbiciele polskiej sztuki, bardzo często eksperci w tej dziedzinie, którzy wyszukują i podsyłają nam podejrzane obiekty. To fantastyczna sprawa, bez tych ludzi wielu obiektów byśmy nie wychwyciły.
Znacie te osoby?
Osobiście nigdy ich nie poznałyśmy, ale jest to spora sieć. W chwili, kiedy w małym domu aukcyjnym po Hamburgiem wypłynęła słynna już „Pomarańczarka” Gierymskiego, informacja o tym spłynęła do nas jednocześnie z kilkunastu miejsc na świecie.
Jak wygląda procedura po namierzeniu danego dzieła?
Obiekt wypływa, my go wyłapujemy i pierwszym krokiem jest bombardowanie domu akcyjnego urzędowymi pismami, telefonami. Chodzi o zatrzymanie aukcji poprzez poinformowanie odpowiednich służb w celu zabezpieczenia danego dzieła, nie zaś o automatyczne jego odebranie. Chodzi o czas na dokładne przebadanie danego dzieła. Musi je zobaczyć historyk sztuki i konserwator, którzy stwierdzą ze stuprocentową pewnością, że mamy do czynienia z obrazem czy rzeźbą, których poszukujemy. Istnieje przecież ryzyko, że mamy do czynienia z kopią lub falsyfikatem. Nigdy przecież na podstawie samych zdjęć nie można być pewnym, czy to oryginał. W tym momencie istotne są takie szczegóły jak: zachowane na obrazie włosy pędzla, uszkodzenia, dokładna identyfikacja stylu, w jakim dane dzieło powstało. To często żmudny proces, gdyż część skradzionych w czasie wojny dzieł sztuki dziś jest daleka od oryginału.
Nie chodzi tu, jak sądzę, o domalowane wąsy.
Jako przykład podamy jedną z pastel Aksentowicza, która nadgryziona zębem czasu nie przypominała siebie. Czasami jest to efekt źle przeprowadzonych konserwacji lub domalowania. W takich sytuacjach spotykamy się często z linią obrony, że to nie ten obiekt, którego szukamy. Tu właśnie wkraczają konserwatorzy sztuki, którzy dzięki swoim umiejętnościom potrafią odtworzyć pierwotną percepcję dzieła lub zniszczone znaki własnościowe. Dopiero wtedy możemy podjąć dalsze kroki restytucyjne. Często, by do tego doszło, korzystamy z usług laboratoriów kryminalistycznych czy Laboratorium Analiz i Nieniszczących Badań Obiektów Zabytkowych LANBOZ w Krakowie.
Jak reagują na wasze zgłoszenia właściciele, domy aukcyjne czy muzea?
Większość domów aukcyjnych współpracuje z nami bez większych zastrzeżeń. Zdarzają się jednak takie, które uważają, że skoro jesteśmy z Polski, to nasze kompetencje nie są zbyt duże.
I tu się srogo mylą.
To prawda. Nie przypominamy sobie sytuacji, w której nawet przy wyjątkowo wrogiej postawie domu aukcyjnego nie udało nam się zablokować sprzedaży interesującego nas dzieła. W przypadku wspomnianej „Pomarańczarki” miałyśmy okazję przetestować po raz pierwszy współpracę z Interpolem. Tu uzyskaliśmy kontakt z prawnikiem z Hamburga, który specjalizował się w zajmowaniu ładunku statków.
Statków?
Tak, statków. Cumują one bardzo krótko w portach, a on znał wszystkie ścieżki prawne służące do błyskawicznego wyroku sądu pozwalającego na reakcję odpowiednich służb. Wykorzystałyśmy jego unikatową wiedzę i „Pomarańczarka” została zablokowana na chwilę przed aukcją.
Współpracujecie z Interpolem, policją kryminalną, prokuraturą…
Oraz FBI i U.S. Homeland Security Investigations i faktycznie współpraca z amerykańskimi służbami układa się najlepiej. Uznajemy ją za najbardziej efektywną i wzorcową. Wynika to z amerykańskiej specyfiki. Uprawnienia tamtejszych służb są naprawdę szerokie i widać przy okazji duży szacunek i estymę, jaką się cieszą. Często wystarcza tam tylko rozmowa z oficerem FBI, żeby obywatel zwrócił dzieło bez zbędnych oporów. Obywatel Stanów Zjednoczonych wie, że jeśli pochodzenie danego obiektu jest niepewne, to upieranie się przy swoim, może ściągnąć na głowę ogromne nieprzyjemności. W efekcie żaden kolekcjoner nie chce mieć nic wspólnego z nielegalnymi obiektami.
To też efekt niezwykle klarownych przepisów dotyczących wwozu zabytków na teren USA. Kilkukrotnie odzyskiwaliśmy dzieła sztuki nie na bazie umów o stratach wojennych tylko w efekcie braku dokumentacji danego obiektu. Przepisy mówią, że jeśli takiej dokumentacji nie ma, a przypadku dzieł zagrabionych istnieć nie mogą, udowodnienie prawa własności leży po stronie osoby posiadającej dane dzieło. My takie dokumentacje posiadamy, jesteśmy więc na z góry wygranej pozycji.
Jak to wygląda w przypadku dzieł, które znalazły się w Rosji?
Jak na razie rozpatrzono jedno z ponad dwudziestu naszych zgłoszeń dotyczących naszych zabytków w Rosji. Rozpatrzono je negatywnie, ale sprawa się toczy. Jesteśmy w stanie udowodnić wszystkie te przypadki, w tym pochodzenie kolekcji 14 tys. monet zagrabionych z zamku w Malborku. W Rosji znajduje się kilkadziesiąt tysięcy obiektów wywiezionych z Polski. Mimo to, że wiemy na podstawie dokumentów, iż są w tamtejszych muzeach, nie jesteśmy w stanie udowodnić, że są one tam wciąż faktycznie. Tamtejsza dokumentacja urywa się często, a same obiekty nie są wystawiane publicznie. To sprawy prowadzone o wiele wyżej od nas i są mocno upolitycznione. Powodzenie ich zależy często od koniunktury lub widzimisię urzędników.
Poprawiła się za to sytuacja w Niemczech. Po aferze z 2014 r., kiedy to po śmierci Corneliusa Gurlitta, syna zaufanego marszanda Hitlera, który odziedziczył po ojcu cenną kolekcję sztuki zawierającą obrazy zrabowane przez III Rzeszę, w jego domu znaleziono blisko 1300 obrazów niewiadomej proweniencji. Co prawda, my nie znaleźliśmy tam naszych dzieł sztuki, ale w Niemczech rozgorzała wtedy dyskusja na temat zrabowanych w czasie wojny obiektów muzealnych. Media zarzucały rządowi, że unika tej kwestii i jej ostatecznego rozwiązania. Sytuacja ta zbiegła się z naszymi długoletnimi staraniami o zwrot obrazu „Schody pałacowe” autorstwa Francesco Guardiego. Sytuacja medialna w Niemczech, którą zresztą umiejętnie wykorzystałyśmy, zaowocowała tym, że rząd niemiecki po raz pierwszy zdecydował się na zwrot Polsce tak wartościowego obiektu.
Od tego czasu nastąpił przełom i udało się odzyskać kilka innych ważnych dzieł wywiezionych do Niemiec. Czekamy na podobny przełom po stronie rosyjskiej. Tu warto wspomnieć o paradoksie, że dzieła sztuki znajdujące się w prywatnych rękach o wiele łatwiej jest odzyskać, niż te, które trafiły do zbiorów publicznych. To tym bardziej kuriozalne, że zwrot tych drugich jest dokładnie opisany w prawie międzynarodowym.
Ile czasu trwa średnio procedura odzyskania danego dzieła?
Generalnie rzecz ujmując, czas ten w ciągu ostatnich lat znacznie się skrócił. Oznacza to jednak, że szybka ścieżka, nazwijmy ją spektakularną, potrafi trwać parę miesięcy. W przypadku mniej spektakularnych akcji, niewspartych medialnie i politycznie, potrafi to trwać wciąż kilka lat, a i tak jest to często kwestia zmęczenia przeciwnika, znalezienia nowych sposobów, luk w systemie lub wręcz zmiany sposobu działania. W naszej pracy stawiamy na wytrwałość.
Wśród wszystkich odzyskanych przez panie dzieł na pewno trafiły się przypadki wyjątkowe.
Za taki uznajemy XV-wieczny, liczący 212 stron rękopis kazań i pism teologicznych. To prawdziwy Feniks odrodzony z popiołów, uznawany przez cały okres powojenny za ofiarę pożaru Biblioteki Narodowej podpalonej przez Niemców w październiku 1944 r. Na ślad dzieła, które nie miało prawa istnieć, natrafił jeden pracowników Uniwersytetu Warszawskiego, który, przeglądając zdigitalizowane zbiory biblioteki w Dreźnie, ze zdziwieniem skonstatował, że przed oczyma ma właśne tę księgę. Ta historia pokazuje, jak zawiłe mogą być losy zabytków.
Po wojnie obiekt ten znalazł się w ZSRR. Po latach, w ramach „braterskiej wymiany” z NRD, omyłkowo został przypisany do kolekcji pochodzącej z Niemiec i zwrócony. Od lat 50. był skarbem tamtejszej biblioteki, do czasu, gdy go odzyskaliśmy i oddaliśmy Bibliotece Narodowej w Warszawie. Jak trafił do Rosji? Wszystko wskazuje na to, że został w czasie wojny wywieziony do Rzeszy przez wiedeńskiego antykwariusza, doktora Klausa, który działał w hitlerowskim Sonderkommission. Tam stał się łupem wojsk sowieckich i wywieziono go do Związku Radzieckiego.
To zresztą nie jest koniec historii tego rękopisu. Zanim zaginął w czasie wojny, jeszcze za czasów caratu, po upadku powstania kościuszkowskiego znajdował się w zbiorach Biblioteki Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, skąd po upadku powstania listopadowego wraz z całym inwentarzem został zagrabiony przez władze carskie i włączony do Cesarskiej Biblioteki Publicznej. Odzyskano go dopiero po traktacie ryskim w 1921 r. Tu warto nadmienić, że z blisko 30 tys. obiektów muzealnych zwrócono nam wtedy zaledwie 12 tys. sztuk. Sprawa tego rękopisu napawa nas ogromnym optymizmem, ponieważ pokazuje, że tysiące obiektów muzealnych uznanych za bezpowrotnie utracone może czeka gdzieś na odkrycie i powrót do Polski.
Jak tłumaczą się ludzie przyłapani na posiadaniu ukradzionych dóbr kultury?
Tu warto powrócić do wspomnianej już „Diany”. Kiedy udało nam się poprzez pośredników dotrzeć od posiadaczki tej rzeźby, ta opowiedziała nam kuriozalną historię. Owa pani twierdziła, że rzeźbę nabył drogą kupna jej dziadek Austriak, który w 1946 r. przybył do Warszawy w ramach wymiany studenckiej. Pani upierała się przy swojej wersji, nie dając złego słowa powiedzieć o dziadku i nie przyjmowała argumentu, że w 1946 r. Warszawa leżała w gruzach i nie istniały żadne wymiany studenckie. Nadmieńmy też, że mówimy o statuetce, która mierzy blisko metr, jest marmurowa i waży ponad 60 kilogramów. Musiał być to więc niezwykle silny student...
Inna ciekawa historia dotyczy „Pomarańczarki”. O tym, że ma trafić na szybką aukcję, dowiedzieliśmy się na miesiąc wcześniej od jej ówczesnych właścicieli. Wszystko za sprawą listu wysłanego do muzeum w Katowicach, w którym poprosili o… urzędowe potwierdzenie, że jest to faktycznie obraz Aleksandra Gierymskiego. Katowice automatycznie poinformowały o tym Muzeum Narodowe w Warszawie, a ono przesłało sprawę do nas. Kontakt telefoniczny ze sprzedawcą szybko się urwał i zmuszone byłyśmy uruchomić nasze kontakty policyjne. Osób o podobnym do naszego rozmówcy nazwisku jest w Niemczech blisko 1800 i procedura ich weryfikacji mogła trwać nawet kilka miesięcy. Zanim jednak to nastąpiło, obraz pojawił się na aukcji, a my mogłyśmy użyć klasycznych procedur, co jak wspominałyśmy, nie było łatwe, lecz w finale wszystko skończyło się po naszej myśli. A cała historia zaczęła się od tego listu z prośbą o potwierdzenie autentyczności obrazu.
Czyli wizję, w której ścigają panie złodziei, czyhając na nich w ciemnych zaułkach z bronią w ręku i odzyskując obrazy podziurawione kulami, należy włożyć między bajki?
I tak, i nie. Czasem trafiają do nas dzieła sztuki zabezpieczone przez policję w wyniku działań operacyjnych, które często mają mrożący krew w żyłach przebieg. My same jednak jesteśmy z daleka od takich wydarzeń. Spokojne z nas dziewczyny.
Rozmawiał Rafał Otoka-Frąckiewicz
Skomentuj