Nie pamiętam dokładnie, ile miałem lat. Sześć czy siedem, kiedy sięgnąłem po tę książkę po raz pierwszy. Pewien jestem jednego, „Egipcjanina Sinuhe” zacząłem czytać, zanim poszedłem do szkoły. Czytałem po kryjomu, najczęściej schowany pod stołem w dużym pokoju mieszkania moich rodziców. Stół stał przy oknie, światła było w nadmiarze, a mimo to wciśnięty między krzesła pod szerokim drewnianym blatem miałem poczucie dyskrecji. Bo takie rzeczy, o których pisał Mika Waltari, należało przeżywać w samotności. Lekko sfatygowane tomy wyciągnąłem z szafy absolutnie nielegalnie. Wcześniej zaintrygowała mnie okładka, a gdy spytałem, co to za książka, ojciec odpowiedział, że dla dorosłych. Od tego momentu Sinuhego obok tajemniczości (na okładce owa dziwna figura człowieka z głową psa) otaczała aureola owocu zakazanego. Cóż trzeba było więcej siedmiolatkowi!
Wielu rzeczy nie rozumiałem, zwłaszcza dziwnej skłonności bohatera książki do kobiet (z mojej ówczesnej perspektywy wiecznie zasmarkane i rozbeczane, do tego w spódniczkach, zero piłki nożnej i zabawy w strzelanie, kompletnie więc nieinteresujące!), zwykle w typie femme fatale. Z jakichś niepojętych przyczyn wciąż się za nimi uganiał. Po co? Nie byłem w stanie pojąć. Za to wszystko inne pociągało mnie niczym narkotyk. Starożytny Egipt. Wodzowie. Faraonowie. Tajemnice świątyń. Posłowie hetyccy. Kreta i jej młodzieńcy oraz panny tańczące przed bykami. Obmierzłe ciało Minotaura znalezione przez Sinuhego gdzieś na plaży u wrót labiryntu. Oszałamiająca panorama starożytnego świata napisana lekką ręką Fina na poddaszu jego domu w Helsinkach. Dziś wiem, że to zlepek inspiracji, trochę od Sasa do Lasa. Jakieś poskręcane z sobą sznurkiem wątki z kilku mitologii; trochę Biblii, nieco „Księgi umarłych”, garść greckich mitów; wszystko podlane archeologicznym sosem. Komiksowe wręcz, ale jakie uskrzydlone! Zakochałem się w tym świecie! Pewnie na zawsze.
Kiedy już przeczytałem owe sześćset czy siedemset stron Sinuhego, przyszedł czas na kolejne książki z sekretnej półki mojego ojca. Sięgałem więc po wszystko, co miało jakikolwiek związek ze starożytnością. Podręczniki akademickie. Jakieś pokiereszowane wydanie „Wojny trojańskiej” Krawczuka. Mitologię grecką. „Aleksandra” Bunscha. Wszystko, na czego kartach ścierali się tłumnie i z trzaskiem mieczy wojownicy, gdzie rej wodzili wodzowie, lała się szeroką rzeką krew na równi niegodnych i sprawiedliwych, gdzie wznosiła się i upadała cywilizacja. Co ciekawe (zauważam to dopiero dziś), bardziej od bukolicznych obrazów dojrzałych kultur interesowali mnie najeźdźcy i okrutnicy. Oczywiście kibicowałem pod Troją Achajom, a nie obrońcom Ilionu. I Aleksandrowi, kiedy porywał się z mieczem na Achemenidów. Niebezpiecznie pociągał mnie Hannibal, a jeszcze bardziej rżnący Rzymian Spartakus. Potem przeniosłem swoje zainteresowanie na krzyżowców i Czyngis-chana. Pociągał mnie romantyzm ich wypraw. Straceńcza odwaga i łut szczęścia w obalaniu zastałego świata. Innymi słowy pociągało mnie… barbarzyństwo. Znieść przeszłość w imię przyszłości. Roztrwonić tradycję w imię nowego. Czy żal mi było ruin Rzymu? Zdewastowanego Akropolu? Zdobytego przez Turków Konstantynopola? To były dalsze pytania, bo na pierwszym planie był heroizm zwycięzców i pokonanych. Tak było, dopóki sam nie dotknąłem ruin.
Gdzieś w Azji już jako dorosły człowiek w gruzowisku Priene czy Didymy, a może w Efezie, uświadomiłem sobie, że ów świat niszczony przez barbarzyńców straciliśmy bezpowrotnie. Trzeba było dotknąć fragmentów rozbitych kolumn, by po raz pierwszy poczuć nostalgię i z pewną goryczą skonstatować, że jedyne, co zostało, to… wyobraźnia. Jako dziecko tego nie rozumiałem, bo w moim świecie – tak jak w podręczniku – kultura następowała po kulturze. Na ruinach ziguratów wyrastał Babilon. Po państwie faraonów kwitła Aleksandria. Po śmierci Aten rozkwitał Rzym. Po Rzymie Akwizgran i tak dalej. W tym świecie nie było przepaści. Nie było luk. Następstwo wydawało się nie tylko naturalne, ale oczywiste. Ciągłość w jakiś przedziwny sposób rozgrzeszała barbarzyńców. W ruinach jońskich miast po raz pierwszy dostrzegłem, że to nieprawda, że po barbarzyńcach zostaje zwykle pustka. Musiałem więc wszystko zrekapitulować. Przemyśleć jeszcze raz. Nie byłem już tak pewien swoich dawnych bohaterów. Ich heroizm zaczął być podejrzany. Czy na pewno wartości, które przynieśli, były lepsze? Czy na pewno te wcześniejsze gorsze? Czy ów kult gwałtowności i zmiany jest uzasadniony? Chyba zmieniłem perspektywę. Nauczyłem się patrzeć wstecz inaczej. Z większym namysłem i rozwagą. Ale i dziś przychodzą chwile, kiedy powracają dawne myśli i trochę na zasadzie znudzenia czy przekory chce się porąbać cały świat na kawałki, rozbić rzeczywistość w imię nieokreślonego nowego. Szybko jednak mijają stłumione refleksją, że to właśnie barbarzyństwo; zaś niebarbarzyństwo to trudna sztuka przeniesienia w przyszłość ukrytego w dłoniach światła dawnych wartości. Kto w czasach dobrej zmiany to rozumie?
Skomentuj