Popiełuszko nie był sam
Z Wojciechem Polakiem, profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej ROZMAWIA RAFAŁ OTOKA-FRĄCKIEWICZ
Z Wojciechem Polakiem, profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej ROZMAWIA RAFAŁ OTOKA-FRĄCKIEWICZ
Dlaczego błogosławiony ksiądz Jerzy Popiełuszko musiał zginąć?
Był niewygodny dla ówczesnych władz PRL. Inspiratorami akcji przeciwko niemu byli zapewne generał Wojciech Jaruzelski i generał Czesław Kiszczak. Bez zgody rządu, MSW i bezpieki tego rodzaju akcja odbyć się bowiem nie mogła. Jerzy Popiełuszko swoją działalnością na rzecz obrony praw człowieka i niepodległości Polski, swoimi działaniami popierającymi Solidarność i niepodległościowe aspiracje Polaków po prostu drażnił ówczesnych rządzących. Wyeliminowanie księdza Jerzego czy, jak to ujął generał Jaruzelski, wyciszenie, było dla władz naturalną koleją rzeczy.
Z dzisiejszej perspektywy może wydać się nieprawdopodobne, że ktoś, kto po prostu mówi prawdę lub wyraża tylko swoje opinie, zostaje zaocznie skazany na śmierć.
Weźmy pod uwagę, że w PRL za mówienie prawdy ponosiło się najsurowsze konsekwencje. W czasach stalinowskich tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy ludzi w Polsce traciło z tego powodu życie. W stanie wojennym za ulotki, w których pisało się prawdę, szło się do więzienia – zgodnie z dekretem o postępowaniu doraźnym. Minimum 3 lata więzienia groziły za to, że znaleziono przy kimś antyrządowe ulotki. Mówienie prawdy zawsze kosztowało, może nie zawsze życie, ale represje za mówienie lub pisanie prawdy były rzeczą normalną.
Jaki wpływ na dialog z władzą miała śmierć księdza Jerzego?
Na pewno pozbawiła złudzeń co do intencji władzy komunistycznej tych Polaków, którzy jeszcze jakieś złudzenia mieli. Bo to nie jest prawda, że wszyscy za komuny w stu procentach byli przeciwni tej władzy. Większość Polaków na pewno tak, ale byli jeszcze ludzie, którzy w ten czy inny sposób uzasadniali, że władza ma swoje argumenty, racje, że Solidarność szła za daleko itd. Także sporo osób, które z tą władzą w ten czy inny sposób było związanych, nabrało wobec niej dystansu właśnie po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Dla przykładu: jeżeli jakiś ksiądz został zatrzymany za kierownicą przez milicję i badanie wykazało, że był pod wpływem alkoholu, to na podstawie specjalnego rozporządzenia generała Kiszczaka takiego księdza miano kierować do bezpieki i podejmować próbę jego werbunku.
Ksiądz wypił, jechał samochodem, mamy więc na niego haka, czyli możemy go szantażować, zmusić go do współpracy.
Rozmawiałem kiedyś z byłym funkcjonariuszem bezpieki. Był dosyć rozmowny, gdyż skłócił się ze swoim dawnym środowiskiem. Powiedział mi bardzo ciekawą rzecz. Po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki zupełnie ustało przekazywanie księży przez drogówkę bezpiece. Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej z drogówki wyraźnie nabrali dystansu do metod esbeckich. Widzimy więc jak mocnym musiała być śmierć księdza Jerzego wstrząsem dla wszystkich, także dla niektórych ludzi związanych z aparatem władzy.
Skoro przy sprawach drogowych jesteśmy: co pan sądzi o teorii mówiącej, że w porwanie księdza Jerzego zamieszany był jego kierowca?
Nie mam zdania na ten temat. Jest mnóstwo rozmaitych dziwnych okoliczności związanych z jego osobą, natomiast nie ma też żadnych niezbitych dowodów, że on w tym wszystkim uczestniczył. Tutaj obracamy się w sferze hipotez. Wojciech Sumliński opisywał przede wszystkim jego zachowanie po śmierci księdza, ale i to, że kierowca miał być tego dnia inny, tymczasem Waldemar Chrostowski, o którym mowa, zrobił wszystko, żeby tego dnia jechać z księdzem Jerzym. To są rzeczy zastanawiające, ale nadal czekające na wyjaśnienie.
Sama śmierć była wpisana w to porwanie, czy też mogła być wypadkiem przy pracy?
Osobiście twierdzę, choć wiele osób się ze mną nie zgadza, że celem działania nie było zamordowanie księdza. Moim zdaniem była to akcja na zastraszenie. Celem władzy w tym wypadku było prawdopodobnie takie nastraszenie księdza, jego otoczenia, przyjaciół, ludzi z nim związanych, żeby wszyscy radzili potem księdzu – „słuchaj, jeżeli prymas proponuje ci wyjazd do Rzymu na studia, to jedź, bo tutaj cię zabiją”. Każdy by mu tego życzył z dobrego serca, gdyby po kilku dniach po porwaniu ksiądz zmaltretowany, ale jednak żywy, po pobycie w szpitalu nie wrócił już do siebie na plebanię. Wydaje mi się, że taka była po prostu kalkulacja tych porywaczy. Natomiast nie wzięli oni pod uwagę faktu, że Popiełuszko był słabego zdrowia i w wyniku tortur, znęcania się, może zostać przez nich zakatowany.
Kiedy już jednak księdza zabili, postąpili zgodnie z normami postępowania służb specjalnych. Wrzucanie zwłok przy tamach, gdzie woda się kotłuje, to znana metoda. Po prostu kotłująca się woda bardzo przyspiesza rozpad zwłok. Ciało wrzucone do wolno płynącej wody rozkłada się dłużej.
Przy okazji można ukryć uszkodzenia ciała.
Wtedy nikt nie powie, czy powstały w wyniku bicia, czy ciało uderzało o kamienie lub fragmenty tamy.
Porwanie z 19 października 1984 r. to nie była pierwsza próba zastraszenia księdza Jerzego.
Znana jest sprawa z rzutem cegłą, znane są też działania bezpieki, aresztowanie księdza czy różne prowokacje pod domem. Chodziło o wywołanie atmosfery strachu. Natomiast nie sądzę, żeby Jaruzelski i Kiszczak byli aż tak głupi, żeby od razu założyć, że celem działania jest zabicie księdza. Zdawali sobie sprawę z tego, że oburzenie społeczne byłoby olbrzymie i z punktu widzenia propagandowego nie opłacało się im to zupełnie. Zresztą późniejsze wypowiedzi Kiszczaka, który w Legionowie na naradzie z kadrą MSW powiedział, że panowie, którzy porwali księdza, zachowali się jak przysłowiowy sierżant Kapusta, czyli „schrzanili sprawę”, świadczy o tym, iż założenia były zupełnie inne, że to wszystko zostało zepsute.
Na ile poważnie można brać teorię mówiącą o tym, że była to próba werbunku? Wiadomo było, że ksiądz Jerzy ma propozycję udania się do Watykanu. Agent w Stolicy Piotrowej byłby cennym nabytkiem.
Takie założenie jest całkiem możliwe. Stosująca tortury bezpieka być może sądziła, że uda się jej przymusić księdza do wszystkiego. Nie wykluczałbym więc, że takie próby podejmowano.
Jak ważną rolę pełnił ksiądz Jerzy przed porwaniem?
Musimy sobie uświadomić, że w stanie wojennym Kościół hierarchiczny, biskupi, konferencja episkopatu i prymas Glemp starali się zachować pewien umiar. Z jednej strony wiadomo było, że Kościół stał po stronie Solidarności i społeczeństwa, z drugiej strony w oficjalnych wypowiedziach, dokumentach w sposób zdecydowany tego nie wyrażał. Wprawdzie były różne akcenty prosolidarnościowe, ale w zasadzie biskupi nie robili tego tak mocno, żeby odciąć sobie drogę do dialogu z władzą. Zawsze wychodzili z założenia, że jeżeli sytuacja stanie się jeszcze bardziej dramatyczna, to tylko ich pośrednictwo pomiędzy Solidarnością a władzami może powstrzymać rozlew krwi. Dlatego zachowywali umiar.
Natomiast poszczególni kapłani, kapelani Solidarności czy księża związani z Solidarnością, podejmowali często działania, które szły bardzo daleko. Tego typu działalność prowadził ksiądz Jerzy Popiełuszko, który organizował msze za ojczyznę, odprawiał je w sposób śmiały i zdecydowany, mówił prawdę. Wygłaszał odważne kazania, na dodatek oprawa tych mszy i wystrój kościoła były też bardzo silnie prosolidarnościowe. To wywoływało daleko idącą reakcję warszawiaków. Ludzie, którzy kochali Solidarność, którzy z jej ideami byli związani, przychodzili tam, żeby z jednej strony się modlić, a z drugiej – by zamanifestować swoją postawę. Dla władz stało się to problemem. Jeżeli kościół był pełen i stało przed nim 10 tysięcy ludzi, władze odbierały to już jako demonstrację solidarnościową. Jeżeli te msze odbywały się co miesiąc, ksiądz wygłaszał odważne kazania, tysiące ludzi śpiewały „Boże coś Polskę” z odpowiednim refrenem, to potem mówiła o tym „Wolna Europa”, a cała prasa światowa o tym pisała. Jaruzelski i Kiszczak uznali, że jest to dla nich problem i że ten problem trzeba jakoś rozwiązać.
Sądzę, że metoda na zastraszenie księdza została uznana przez nich za optymalną. Nie wydaje mi się jednak, żeby im zależało na zamordowaniu kapłana. Byli do tego zdolni; przecież skrytobójstw mamy i w latach 80., i w ogóle w dziejach PRL mnóstwo. Nie podejrzewam więc ich o humanitarne przesłanki, a przyczyny czysto pragmatyczne.
Znam sporo przykładów księży, właśnie tych bardzo patriotycznych, którzy w tym czasie byli przenoszeni do innych parafii, by wytrącić im broń z ręki. Rodzi się pytanie, czy było to ze strony hierarchii kościelnej podejmowane właśnie w ramach studzenia emocji i ewentualnego dialogu z rządem, czy przesłanki ku temu miały inny charakter.
Wielu biskupów po prostu chciało mieć spokój, dążyło do zachowania pewnego umiaru przez swoich kapłanów. Działania moderujące wywoływały czasem daleko idącą krytykę wiernych. Episkopat, tak jak dzisiaj nie jest jednolity, tak i wtedy daleki był od jednolitości. Jedni biskupi mocno popierali Solidarność i dalecy byli od jakiegoś przenoszenia księży. Inni byli nastawieni bardziej na ewentualną szansę na dialog z władzami i wychodzili z założenia, że ci odważni księża psują im możliwości dialogu, możliwość wykorzystania pewnych koncesji. Pamiętajmy bowiem, że władze stosowały też metodę kija i marchewki. Jeżeli biskup nie wygłaszał szczególnie odważnych kazań i moderował swoich kapłanów, to wydawali np. zezwolenia na budowę kościołów czy innych obiektów.
Jeśli przejdziemy dalej w latach, czyli do śmierci księży tuż przed Okrągłym Stołem, to jaki był cel tego typu działań? Storpedowanie porozumienia?
Długo się nad tym zastanawiałem. Moim zdaniem ta odchodząca w 1989 r. bezpieka, dokonując trzech skrytobójstw na księżach (Stefana Niedzielaka i Stanisława Suchowolca zamordowano w styczniu, Sylwestra Zycha zaś w lipcu 1989 r. - przyp. Red.), z jednej strony dokonywała pewnego aktu zemsty, ale z drugiej dawała sygnał – nasze ręce sięgają daleko. Potem jeszcze mieliśmy inne takie sygnały. Na przykład podpalenie mieszkania redaktora Jachowicza. W tym pożarze z okna na drugim piętrze wyskoczyła jego żona z dzieckiem. Żona zginęła, dziecko przeżyło. To były sygnały kierowane do ludzi, którzy wiedzieli bardzo dużo. Grzegorz Piotrowski w tym czasie siedział w więzieniu. Znał dokładnie sprawę porwania i zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki, wszystkie szczegóły. Mógł tę wiedzę wykorzystać do postawienia oferty: powiem, co wiem, ale nie będę siedział 15 lat. Ówczesne władze państwowe w latach 90. pewnie by na taki układ poszły. Byłby to układ opłacalny. Zabicie tych księży czy podpalenie mieszkania Jachowicza można jednak odbierać jako sygnał skierowany do ludzi typu Piotrowskiego, jako sugestię, że dawni esbecy mogą np. skrzywdzić kogoś mu bliskiego. To skutecznie zamykało usta.
Jeśli jesteśmy przy Piotrowskim, to jest dość ciekawa sytuacja. Kiedy wychodzi z więzienia, wiąże się błyskawicznie z Romanem Kotlińskim, szefem antyklerykalnego pisma „Fakty i Mity”. Wcześniej Kotliński wydał książkę „Byłem księdzem”. Sęk w tym, że został księdzem wbrew wszelkim procedurom. Wbrew opinii swojego proboszcza, mimo protestów kleryków z jego seminarium, po którego ukończeniu trafił na parafię w Aleksandrowie Łódzkim prowadzoną przez jednego z najbardziej opozycyjnych księży okresu komunizmu, czyli Norberta Ruckiego. Cała ta historia, łącznie z książką, którą wydał, ewidentnie wskazuje na kontynuację działań antykościelnych przy udziale Kościoła. Smaczku dodaje fakt, że mówimy już o latach 90., a księdza Ruckiego w czasie komunizmu rozpracowywał nie kto inny jak Grzegorz Piotrowski.
Są to zagadki. Nie wiem, jak to wszystko tłumaczyć.
Dodam, że Piotrowski po wyjściu z więzienia objechał parafie, miejsca, gdzie wcześniej pracował, z prośbą o wsparcie u księży. I dostał je u niektórych.
Dawna bezpieka mogła prowadzić jakieś gierki rozmaite wobec Kościoła także w latach 90. Ja bym tego nie wykluczał. Ci ludzie mieli wiele powodów, żeby coś takiego robić, choćby ze względu na osłanianie swojej pozycji. To w końcu prowadzenie tych gier, np. szantażowanie księży, mogło ich chronić przed odpowiedzialnością. Jeżeli dokonywano skrytobójstw, i to w sposób bardzo sprawny, typowo esbeckimi metodami na księżach w '89 roku, to można podejrzewać istnienie jakiejś organizacji esbeckiej, ściśle zakamuflowanej, wykonującej pewne zadania. Mamy też innych szereg przypadków różnych dziwnych śmierci w latach 90. To może być także robota jakiejś dobrze zakamuflowanej organizacji.
Działającej poza strukturami ówczesnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych?
Jeżeli była to organizacja złożona z dawnych esbeków, no to można powiedzieć, że to nie była organizacja, ale grupa bandycka, która z oficjalnymi strukturami państwa nie miała nic do czynienia.
Ale to jest jedna z linii obrony z okresu księdza Jerzego. Twierdzono, że oprawcy działali poza strukturami, bez wiedzy przełożonych.
To są zupełnie dwie różne rzeczy. Esbecja, po rozwiązaniu w 1990 r., mogła tworzyć jakieś komanda podziemne. Ale żeby mieli współdziałać z rządem Bieleckiego czy Mazowieckiego? No przecież to też jest nie do pomyślenia. Natomiast nikt mi nie powie, że za Jaruzelskiego czy Kiszczaka esbecy stworzyli jakieś komanda, które były poza kontrolą bezpieki i rządu. To byłby zupełny absurd w odniesieniu do tamtych czasów.
Ale nawet w realiach lat 80. po stronie komunistów były różne grupy. Ta, która chciała współpracować, wyciągnąć kraj z systemu, i takie, które były zabetonowane. Być może więc to była jakaś frakcja wewnątrz aparatu terroru?
To, że były frakcje wewnątrz aparatu i śmierć księdza została wykorzystywana, to niewątpliwie. Natomiast nie sądzę, żeby było tak, jak Jaruzelski z Kiszczakiem wygodnie się tłumaczyli, że to jakieś ciemne siły wewnątrz Biura Politycznego mogłyby stać za tą śmiercią. Moim zdaniem za akcją przeciwko księdzu Jerzemu stali oni, natomiast potem wykorzystywali jego śmierć dla swoich celów.
Jakich?
Na przykład usunięcia generała Mirosława Milewskiego. Sugerowano wtedy, że usunięcie było związane z tym, że to właśnie Milewski chciał wykończyć Jaruzelskiego poprzez m.in. zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki. Taka narracja, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, nasuwała się w sposób naturalny. Nie zapominajmy, że Milewski był tzw. człowiekiem rezerwowym Moskwy. To była wtedy reguła, że Moskwa oprócz pierwszego sekretarza partii urzędującego w kraju wasalnym, takim jak Polska, NRD, czy Czechosłowacja, zawsze miała swojego rezerwistę. Za Gomułki był to Gierek i Moczar. W końcu padło na Gierka. Za Jaruzelskiego takim rezerwistą był właśnie Milewski. Gdyby Jaruzelskiemu noga się powinęła i doszło do jakichś wielkich rozruchów albo do upadku jego autorytetu, wtedy Sowieci wzięliby Milewskiego, z miejsca jechałby do Moskwy po inwestyturę na stanowisko I sekretarza.
Jaruzelski o tym wiedział, dlatego Milewskiego za bardzo nie kochał. I popatrzmy: wykorzystał śmierć księdza Jerzego, żeby Milewskiego wywalić na zbity łeb, jeszcze wyciągnęli mu tę sprawę „Żelazo”, na której wcześniej wysocy partyjniacy się obłowili, a teraz zrobili z Milewskiego kozła ofiarnego. Jaruzelski rozegrał to bardzo chytrze, ale nie sądzę, by śmierć księdza Jerzego Popiełuszki była wynikiem walk w Biurze Politycznym. Uważam, że akcja przeciwko księdzu nastąpiła za zgodą ówcześnie działających władz partyjnych i państwowych.
Rozmawiał Rafał Otoka-Frąckiewicz
Skomentuj