W 1883 r. Henryk Sienkiewicz rozpoczął pisanie powieści przygodowo-historycznej dla czytelników warszawskiego dziennika „Słowo”. Pierwotnie zamierzał opublikować 60 odcinków.
Jednak wkrótce do redakcji zaczęły przychodzić błagalne listy od czytelników z całej Polski i Litwy z prośbami, aby nie uśmiercał swoich bohaterów i kontynuował powieść. Ostatecznie akcja książki tak się rozciągnęła, że powstało aż 206 odcinków. Z każdym kolejnym rosła liczba czytelników, którzy z zapartym tchem śledzili losy Skrzetuskiego, Zagłoby, Podbipięty i Wołodyjowskiego. Wreszcie, kiedy pisarz zdecydował się na uśmiercenie Longinusa Podbipięty przez Tatarów oblegających Zbaraż, w kraju zapanowała żałoba. Podobną traumę narodową wywołał kilka lat później opis samobójczej śmierci pułkownika Wołodyjowskiego.
Polacy hojnie dawali ofiary na msze za duszę pana Podbipięty.
Nie wszyscy mieli bowiem świadomość, że olbrzymi Litwin herbu Zerwikaptur z Mysikiszek był postacią fikcyjną. Dzisiaj ta historia wydaje nam się śmieszna, ale pod koniec lat 80. XIX wieku wywoływała wielkie narodowe dyskusje. Sam Bolesław Prus miał żal do Sienkiewicza, że zdecydował się wydać powieść na łamach konserwatywnego „Słowa”, a w dodatku, jakby pod gust klientów tej gazety, przedstawiał Ukraińców jako nacjonalistów, wrogich wszystkiemu, co polskie.
Dzisiaj te emocje wokół powieści budzą uśmiech, ale przecież sami ulegamy podobnym iluzjom, kiedy angażujemy się emocjonalnie w losy bohaterów filmów i seriali historycznych.
Ten gatunek sztuki filmowej cieszy się w ostatnich latach wielką popularnością. I podobnie jak Sienkiewiczowska „Trylogia”, kształtuje naszą wykoślawioną wiedzę o przeszłości. Współczesne seriale historyczne zachwycają coraz większą dbałością o scenografię i kostiumy. Ukazują dawne czasy bez zbędnych upiększeń, czasami wręcz z premedytacją eksponując brzydotę życia codziennego w minionych epokach. Scenarzyści starannie studiują historię, ale nie potrafią się ustrzec błędów. Detale często psują całość. Na przykład w kanadyjskim serialu „Wikingowie”, wyprodukowanym przez kanał History, już w pierwszym odcinku uważny widz usłyszy słowo „Rosja”, którym filmowy Ragnar Lodbrok określa obszary położone na południowy-wschód od Morza Bałtyckiego. Żyjący w IX wieku Ragnar Lodbrok prawdopodobnie nie znał ani nazwy „Rosja”, bo ta pojawiła się dopiero w XV wieku, ani nazwy „Bałtyk”, której po raz pierwszy użyto w XI wieku w kronice Adama z Bremy „Gesta Hammaburgensis ecclesiae pontificum”.
Niestety, brak dbałości o tego typu szczegóły charakteryzuje niemal wszystkie obecne historyczne produkcje serialowe.
Szczególnie rażące wydają się tu jednak nieścisłości i gafy popełnione przez twórców polskiego serialu historycznego „Korona królów”, którego akcja toczy się u schyłku panowania króla Władysława Łokietka. Pomijam aktorstwo, nad którym niech się pastwią krytycy filmowi, ale nie potrafię obojętnie przejść obok takich zaniedbań, jak choćby niewłaściwy dla epoki dobór strojów i fryzur. Na usta ciśnie się pytanie: dlaczego wydarzenia z pierwszej połowy XIV wieku dzieją się we wnętrzach o renesansowej i barokowej architekturze, które zbudowano wieki później? Czy może spełniać misję edukacyjną produkcja, której twórcy nie wiedzą, że meble i ozdoby domowe z czasów ostatnich Jagiellonów czy Wazów pasują jak pięść do nosa w obrazie przedstawiającym panowanie ostatnich Piastów?
Dlaczego polscy filmowcy, którzy niegdyś tworzyli wielkie kino historyczne, dzisiaj nie potrafią nakręcić dzieła konkurencyjnego dla takiego filmu jak „Czas mroku”, który w pełni zasłużył na dwa tegoroczne Oscary? Grający rolę Winstona Churchilla angielski aktor Garry Oldman jest w nim zachwycająco autentyczny. I choć także ta produkcja nie jest wolna od błędów, to nie sposób się nią nie zachwycać. Oglądając „Czas mroku”, zapominamy, że to tylko film. Patrząc na Garry'ego Oldmana, odnosimy wrażenie, że to nie aktor odtwarza rolę wielkiego brytyjskiego premiera, tylko że w filmie występuje sam Churchill.
Skomentuj