Seriale historyczne kształtują wiedzę milionów ludzi na świecie. Mogą więc być wspaniałym instrumentem dydaktycznym lub w szkodliwy sposób wykoślawiać nasze wyobrażenie o przeszłości. Przedstawiamy najciekawsze i najsłabsze seriale historyczne sezonu 2017/2018
Historię można poznawać na różne sposoby: studiując stare kroniki, zwiedzając muzea, odwiedzając pola bitewne, zamki, starożytne świątynie czy archiwa. W kształtowaniu wiedzy historycznej pomagają takie czasopisma jak nasz miesięcznik czy liczne opracowania książkowe. Od pewnego czasu na jej popularyzację coraz silniejszy wpływ mają niezwykle widowiskowe filmy i seriale telewizyjne. Z jednej strony ukazują przeszłość w barwny i ciekawy sposób poprzez udramatyzowane historie ludzi, których dotychczas znaliśmy jedynie z kart nudnie i sztampowo napisanych podręczników. Z drugiej strony mają skłonność do przerysowywania charakterów, zmieniają istotne detale ważnych wydarzeń, mieszają ich uczestników, pomniejszają decydujące fakty, mylą daty, a nawet dodają fikcyjne postacie, którym nadają pierwszorzędne znaczenie w relacjach przyczynowo-skutkowych.
W ciągu ostatnich 40 lat serial historyczny ewoluował od okrojonych cenzurą obyczajową i polityczną widowisk kostiumowych do nowego gatunku sztuki filmowej, bardzo realistycznie obrazującego życie w minionych epokach. Współczesne seriale historyczne zachwycają coraz większą dbałością o inscenizację i kostiumy. Scenarzyści wnikliwie studiują historię. Seriale stają się przez to bardziej wiarygodne, co tworzy pewną pułapkę intelektualną. Przeciętny widz nie potrafi bowiem odróżnić prawdy historycznej od fikcji. Serial kształtuje emocjonalny stosunek widza do historii, przez co łatwo zniekształca nasze wyobrażenie o epoce i wykoślawia moralną ocenę postaci. Serial historyczny jest dzisiaj nowym źródłem wiedzy. Nie mniej szkodliwym dla popularyzacji historii niż legendy czy spisane na polityczne zamówienie kroniki. Nie należy go jednak całkowicie potępiać, ale raczej cieszyć się, że tak silnie pobudza ciekawość u milionów ludzi na świecie.
W tym numerze „Uważam Rze Historia” chciałbym przedstawić osobistą, bardzo subiektywną ocenę najlepszych i najgorszych seriali historycznych z ostatnich dwóch lat.
PIĘĆ NAJLEPSZYCH SERIALI HISTORYCZNYCH 2017/2018
1. „Wikingowie” – nowożytna saga o wojownikach Północy
Twórcy kanadyjskiego serialu „Wikingowie” pieczołowicie zadbali o kostiumy i zgodność z obyczajowością epoki. Produkcja łączy w sobie wszystkie cechy dobrej opowieści o tematyce historycznej. Z ogromnym pietyzmem ukazano życie codzienne wikingów, ich dylematy, problemy, dramaty, radości i tragedie. Niestety, twórcy dokonali kompletnego pomieszania losów postaci historycznych z bohaterami legend i pomylili miejsca, w których żyli.
Na pierwszy rzut oka wydaje się więc, że pod tym względem „Wikingowie” przynoszą więcej szkody niż pożytku. Ale to nie do końca prawda. Tak naprawdę serial ten niewiele różni się w tej materii od historycznych źródeł wiedzy o wikingach. Na przykład początki dziejów Islandii znamy głównie z sag, które nie były niczym innym jak średniowiecznym odpowiednikiem naszych seriali. W zależności od preferencji autorów gloryfikowały jednych uczestników wydarzeń, a innych przesadnie deprecjonowały. Żadnej z tych opowieści nie cechowała bezstronność, kronikarski obiektywizm i rzeczowy opis faktów. Z założenia były bowiem peanami na cześć nordyckich bohaterów, którzy swoimi czynami mieli zasłużyć na ucztę u Odyna w Walhalli. Życie wojownika, choćby długie, piękne i pełne wspaniałych przygód, bladło wobec obietnicy smakowania po śmierci soczystego mięsa kosmicznego dzika Sahrimnira, przygotowanego przez Andhrimnira w kotle Eldhrimnir. Kto z autorów sag zastanawiał się nad rzetelnością przekazu, skoro bohaterów czekało picie miodu podawanego przez walkirie w towarzystwie setek wspominających wspaniałe zwycięstwa wojów? Dla wikingów historia nie miała żadnego znaczenia, jeżeli nie było w niej chwały i glorii. Stąd też pod względem konstrukcji fabuły sagi przypominały współczesne produkcje serialowe. Słuchacze oczekiwali, aby były kolorowe i pełne dramatyzmu, mówiły o miłości i wielkich wartościach moralnych, gloryfikowały poświęcenie dla towarzyszy walki i czyny wymagające nadludzkiej odwagi. Dlatego sagi tak wspaniale nadają się dzisiaj do ekranizacji, choć od początku epoki wikingów minęło ponad 1200 lat.
Za symboliczną datę rozpoczynającą epokę wikingów uważa się rok 793, kiedy Skandynawowie najechali i złupili klasztor na wyspie Lindisfarne u północno-wschodnich wybrzeży Anglii. Na podstawie frankijskich „Roczników z Lindisfarne” brytyjski historyk i lingwista Michael James Swanton ustalił, że do napaści doszło 8 czerwca 793 r.
Serial „Wikingowie” ukazuje najazd na Lindisfarne jako inicjatywę Ragnara Lodbroka, który sprzeciwiał się izolacjonistycznej polityce jarla Kattegatu Haraldsona. Pochodzące z X wieku sagi islandzkie nazywały jarlem każdego wikińskiego dowódcę wojskowego. Stąd też pokazanie Ragnara Lodbroka jako podważającego zdolności przywódcze jarla Haraldsona nie wydaje się bezzasadne. Między IX a XI wiekiem tytuł jarla stał się dziedziczny i zazwyczaj był nadawany krewnym króla, którzy pełnili funkcję jego reprezentantów w poszczególnych dzielnicach państwa. Twórcy „Wikingów” nie uwzględnili jednak faktu, że w południowej Jutlandii (Dania) tytuł jarla pojawił się dopiero w XII wieku, a więc 400 lat po ukazanych w serialu wydarzeniach.
Czy zatem jarl Haraldson z Kattegatu w ogóle istniał? Jego postać jest tak samo legendarna jak Ragnara Lodbroka. Nawet na Islandii, gdzie w sagach rodzinnych przetrwały najstarsze legendy wikingów, tytuł jarla po raz pierwszy został nadany dopiero w 1258 r. Gissurowi Thorvaldssonowi przez norweskiego króla Haakona IV Starego. Nie było więc jarla Kattegatu i zapewne nie został nim po Haraldsonie legendarny Ragnar Lodbrok. Zapewne też nie on poprowadził najazd na wyspę Lindisfarne. Na potrzeby serialu wymyślono także postać uprowadzonego z Lindisfarne mnicha Athelstana, który jest przedstawiony jako ojciec króla Alfreda Wielkiego i przyjaciel Ragnara Lodbroka.
Spoiwem serialu „Wikingowie”, który podbił serca widzów na całym świecie i rozbudził zainteresowanie epoką wikingów, jest bez wątpienia postać króla Ragnara Lodbroka, w którego znakomicie wcielił się australijski aktor Trevis Fimmel. Najbardziej znane źródło historii wikingów – XII-wieczna księga „Gesta Danorum” napisana przez duńskiego kronikarza Saxo Gramatyka – przedstawia Ragnara Lodbroka jako syna szwedzkiego króla Sigurda Hringa i krewniaka władcy Danii Godfreda. Norweska „Pieśń o Ragnarze Lodbroku” oraz zbiór opowiadań „Völsunga saga” ukazują go jako człowieka pełnego sprzeczności – przenikliwie inteligentnego, porywczego i rodzinnego, a zarazem niebywale okrutnego. Pod tym względem serialowy Ragnar miotany rozterkami moralnymi jest trafiony w dziesiątkę. Swój staronordycki przydomek Lodbrók (Włochate Portki) zawdzięczał futrzanym spodniom wykonanym z niewyprawionej koziej skóry. I tu trzeba zarzucić twórcom serialu, że mimo tak wielkiej dbałości o odtworzenie scenografii wikińskich osad z IX wieku zapomnieli ubrać Ragnara w owe legendarne, szerokie futrzane spodnie. Mimo to zachwyca praca kostiumologów, chociaż większość zachowanych wizerunków Ragnara Lodbroka, powstałych zresztą długo po jego śmierci, przedstawia go nieco inaczej.
Niestety pod względem zgodności z prawdą historyczną serial „Wikingowie” to poplątanie z pomieszaniem, czego przykładem może być chociażby wprowadzenie do scenariusza postaci Hrólfra Rögnvaldssona, zwanego Rolfem lub Rollem. Ten normandzki książę został przedstawiony jako brat Ragnara Lodbroka, choć napisana na przełomie X i XI wieku „Historia Normannorum” autorstwa wielebnego Dudona z opactwa Saint-Quentin przedstawia Rolla jako syna duńskiego możnowładcy skłóconego z królem.
Także historia nieustraszonej Lagerthy, znakomicie zagranej przez Katheryn Winnick, wcale nie jest zgodna z przekazami historycznymi. Jej imię to zlatynizowana forma norweskiego imienia Hlathgerth. Historię Lagerthy opisują duńskie kroniki „Gesta Danorum”. Po najeździe szwedzkiego króla Fro na Norwegię księżniczka Hlathgerth trafiła do burdelu. W pewnym momencie z rozkazu Fro nakazano jej wdziać męski strój i stanąć do walki z wojskami norweskiego króla Siwarda u boku Ragnara Lodbroka. Zachwycony walecznością dzielnej amazonki duński król zakochał się w niej bez pamięci. Nie byli jednak parą, która mieszkała w chatce nad norweskim fiordem, jak pokazują pierwsze odcinki serialu. Być może byli w sobie zakochani, ale na pewno w zupełnie innych okolicznościach.
2. „Peaky Blinders” – angielski półświatek w pigułce
„Peaky Blinders” to bez wątpienia jeden z najciekawszych seriali historycznych ukazujących szczytowy okres rewolucji przemysłowej w Wielkiej Brytanii. Podobnie jak w serialu „Wikingowie” scenarzyści naprawdę stanęli na wysokości zadania. Mistrzowsko dobrane kostiumy z epoki i sceneria przemysłowych dzielnic Birmingham z początku XX wieku tworzą niepowtarzalny klimat. „Peaky Blinders” to serial ostry jak żyleta, pozbawiony jakichkolwiek upiększeń, ukazujący z całą brutalnością realia życia w najbardziej uprzemysłowionym mieście Anglii tuż po zakończeniu epoki wiktoriańskiej. Tą produkcją BBC udowodniła, że potrafi robić seriale nie tylko równie dobre jak amerykańskie, ale nawet znacznie lepsze. Birmingham jest ukazane w całej swojej autentycznej szpetocie. Nie jest metropolią imperium brytyjskiego, ale wyjątkowo odrażającą, fabryczną, brudną dziurą, która jest podzielona na getta różnych środowisk emigranckich. Birmingham to pierwszy wieloetniczny tygiel w Wielkiej Brytanii. Serial obnaża skutki nieprzemyślanej polityki kolonialnej i sprowadzania taniej, zagranicznej siły roboczej. To z jednej strony ostrzeżenie, a z drugiej wskazanie, kiedy polityka otwartych drzwi zaczęła przynosić fatalne skutki społeczne. Konflikt komendanta policji Campbella, znakomicie zagranego przez Sama Neila, z rodziną Shelbych ukazuje jak w takich zamkniętych, klaustrofobicznych społecznościach rodzą się gangi. Ten serial to znakomite studium rządów bezprawia.
3. „Babylon Berlin” – Berlin, jakiego nie znamy
Także nasi zachodni sąsiedzi postanowili spróbować swoich sił w serialu historycznym i całkiem dobrze im to wyszło. Wyprodukowany przez wytwórnię X Filme Creative Pool serial „Babylon Berlin” jest najdroższą niemiecką produkcją telewizyjną. Należy jednak podkreślić, że każdy cent wydany z ogólnej kwoty 40 mln euro okazał się dobrą inwestycją. Akcja „Babylon Berlin” rozgrywa się pod koniec lat 20. ubiegłego wieku. Polacy odruchowo kojarzą ten okres z nadciągającą katastrofą, jaką wkrótce będą rządy Hitlera. Zapominamy jednak, że w latach 20. Berlin był najbardziej liberalnym obyczajowo miastem na świecie. Nawet w Nowym Jorku, Chicago czy Los Angeles nie było tylu klubów, kabaretów czy teatrzyków, które – najdelikatniej mówiąc – łamały wszelkie tabu swojej epoki. Berlin był miastem kosmopolitycznym, którego elity wcale nie chciały słuchać bełkotliwych tyrad austriackiego krzykacza, zdobywającego w owym czasie popularność w piwiarniach Monachium. Berlin był miastem wolnym od przesadnej pruderii, ale nie od nękających całe Niemcy problemów społecznych. Jak każde miasto świata był podzielony na bogate i biedne dzielnice. W pierwszych kwitła kultura liberalna, w drugich rosła w siłę zorganizowana przestępczość i narastały polityczne ekstremizmy. W tamtym okresie zagrożeniem nie byli jeszcze naziści, ale głównie niemieccy komuniści i rozczarowani wynikiem I wojny światowej, sfrustrowani weterani wojenni.
Pod każdym względem serial „Babylon Berlin” jest godny polecenia. Trudno się dziwić, że okazał się tak dużym sukcesem, skoro za scenariusz i reżyserię odpowiadają znani niemieccy filmowcy: Tom Tykwer, Achim von Borries i Henk Handloegten.
4. „Tabu” – mroczna walka z Kompanią Wschodnioindyjską
Do brudnego i posępnego Londynu z początku epoki wiktoriańskiej przeniesie nas serial „Tabu”, wyprodukowany w kooperacji BBC i telewizji kablowej FX. Akcja toczy się w 1814 r., kiedy do stolicy imperium brytyjskiego powraca z Afryki awanturnik i łowca przygód James Keziah Delaney.
Także w wypadku tej produkcji zachwyca praca scenografów i kostiumologów. Serial nakręcono w portowych dzielnicach Londynu, gdzie zachowały się jeszcze budynki pamiętające dni brytyjskiej świetności kolonialnej, oraz we wsi West Wycombe w hrabstwie Buckinghamshire, gdzie do dziś istnieje infrastruktura architektoniczna mogąca stanowić tło do ekranizacji powieści Karola Dickensa. „Tabu” to filmowy majstersztyk. Powoli poznajemy owianą tajemnicą i grozą przeszłość Delaneya i intencje, które nim kierują. W tle ukazana jest działalność Kompanii Wschodnioindyjskiej, najpotężniejszej organizacji handlowej w dziejach. Autorzy scenariusza –Steven Knight, Chips Hardy i Tom Hardy (grający główną rolę) – znakomicie budują napięcie, dzięki czemu z odcinka na odcinek odkrywamy nowy, zaskakujący wątek. Pod względem historycznym serial stanowi doskonałe uzupełnienie wiedzy o czasach panowania króla Williama IV, nazywanego królem żeglarzy.
5. „Katarzyna” – rosyjski sen o potędze
Wyprodukowany przez stację telewizyjną Rossija-1 serial „Katarzyna” barwnie ukazuje życie Zofii Fryderyki Augusty zu Anhalt-Zerbst-Dornburg, znanej nam bardziej jako caryca Katarzyna Wielka. Pod względem technicznym i scenograficznym rosyjska produkcja w niczym nie ustępuje najlepszym zachodnim serialom. Twórcy wykazali się wielką dbałością o szczegóły. Już na pierwszy rzut oka widać, że serial powstawał pod czujnym okiem najlepszych konsultantów z dziedziny historii wojskowości i rosyjskiej obyczajowości dworskiej w XVIII wieku. Także pod względem aktorskim jest to widowisko nienaganne, o czym świadczy fakt, że serial zdobył nominacje do prestiżowych Złotych Orłów dla najlepszej aktorki i najlepszego aktora serialu telewizyjnego. Trudno się temu dziwić, ponieważ gra aktorska jest naprawdę porywająca. I wcale nie dotyczy to jedynie odtwórców głównych ról, ale bez wątpienia wszystkich aktorów występujących w tym serialu.
Dlaczego zatem z prawdziwym żalem muszę zaliczyć tę produkcję również do najgorszych seriali historycznych sezonu 2017/2018? Przyczyna jest jedna: „Katarzyna” to popis wielkorosyjskiej propagandy, tęsknota za rządami dyktatorskimi, upajanie się jednym z najbardziej wstydliwych okresów w dziejach Rosji. Caryca Katarzyna Wielka była jedną z najbardziej zaborczych kobiet w historii Rosji. Jej mąż, car Piotr III, bez ogródek nazywał ją publicznie „głupią kobietą”. Serial ukazuje ją jako wybitną władczynię, która znacząco rozszerzyła granice państwa i dbała o los ludu. Nie uwzględnia jednak całego pasma nieszczęść, jakie rozpoczęły się pod panowaniem tej władczyni – od intryg, które doprowadziły do utraty polskiej niepodległości, po faworyzowanie rosyjskiej szlachty kosztem pogarszającego się losu chłopstwa.
PIĘĆ NAJGROSZYCH SERIALI HISTORYCZNYCH 2017/2018
1. „The Crown” – scenariusz napisany przez tabloidy
Osobiście nie lubię oglądać filmów biograficznych o osobach jeszcze żyjących, które w dodatku mogą wywierać wpływy na treść powstających dzieł. Cóż więc można powiedzieć o serialu „The Crown”, który w konwencji telenoweli ukazuje życie królowej Elżbiety II? Wielka Brytania jest państwem w pełni demokratycznym, ale nie oszukujmy się, że dwór św. Jakuba nie posiada władzy, aby ograniczyć w przestrzeni publicznej rozpowszechnianie negatywnego wizerunku panującej rodziny królewskiej. Prawo brytyjskie nie pozwala na obrażanie suwerena. Królowa nie podlega krytyce i kropka. Stąd też wszelkie filmy biograficzne o niej i jej mężu, dzieciach i wnukach są znacząco ocenzurowane.
Serial „The Crown” tworzy mocno wyidealizowany portret królowej. Za to jej mąż, książę Edynburga Filip Mountbatten, jest ukazany jako zgryźliwy szyderca, który dusi się w roli małżonka monarchini. Każde małżeństwo ma jasne i ciemne strony. Każde ma swoje radosne i ponure tajemnice. Ten obszar prywatności nie powinien być nigdy naruszany przez podglądaczy, którzy fascynują się sprawami innych. W wypadku rodziny królewskiej ta inwigilacja przyjmuje nieprzyjemną postać.
Serial jest oparty na sztuce „The Audience” Petera Morgana, który jest także autorem scenariusza skupiającego się na życiu Elżbiety II od czasu śmierci jej ojca Jerzego VI do dnia dzisiejszego. Niektórzy recenzenci uważają, że twórcom serialu udało się pokazać Elżbietę II od ludzkiej strony. Osobiście uważam, że przenieśli na ekran tabloidowe plotki i skupili się na prozaicznych kryzysach pary królewskiej, jakie przechodzą przecież wszystkie małżeństwa świata.
2. „Templariusze” – historyczna szmira
Stali czytelnicy miesięcznika „Uważam Rze Historia” dostrzegli już zapewne moją fascynację templariuszami. Kiedy zatem usłyszałem, że telewizja HBO rozpoczyna emisję serialu historycznego „Templariusze”, byłem bardzo podekscytowany. Byłem przekonany, że akcja serialu rozpocznie się w 1128 r., kiedy na soborze w Troyes Bernard z Clairvaux, duchowy przywódca chrześcijańskiego świata w XII wieku, przedstawił ojcom Kościoła regułę nowego Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Ale nawet gdyby serial o templariuszach nie zaczynał się od soboru w Troyes, to wypadałoby go rozpocząć od tajemniczej misji pierwszych dziewięciu templariuszy na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie. Tymczasem serial zaczyna się w 1291 r., a więc ponad 160 lat po założeniu zakonu. W pierwszych scenach widzimy obronę Akki. Zresztą każdy specjalista od średniowiecznej taktyki wojennej łapie się zapewne za głowę, kiedy widzi oddział jazdy zakonnej szarżującej między murami obronnymi miasta.
Ale to nie szczegóły związane z batalistyką czynią ten serial wyjątkowo nieudaną produkcją pod względem edukacyjnym. Już w jednej z pierwszych scen widzimy, jak jednemu z serialowych templariuszy wpada do morza kielich, z którego Chrystus pił wino podczas Ostatniej Wieczerzy. Zakonnicy nazywają ten przedmiot Świętym Graalem. Nazwa Graal pochodzi od starohiszpańskiego słowa „grial” (kubek). Odnosi się do kielicha przechowywanego w katedrze w Walencji. Nie wiemy, czy żyjący w XII wieku templariusze w ogóle znali tę nazwę. Nie istnieją jakiekolwiek dowody czy przesłanki, że kiedykolwiek posiadali taki przedmiot. Gdyby autorzy scenariusza, Don Handfield i brytyjski pisarz Richard Rayner, umieścili w posiadaniu serialowych bohaterów Arkę Przymierza czy Całun Turyński, byłoby to o wiele bardziej wiarygodne, choć nadal wzbudzałoby kontrowersje.
Niestety, Graal spoczywający na dnie wód portowych Akki nie jest jedynym elementem czyniącym ten serial zwyczajną historyczną szmirą. Fatalnie zagrana przez Edmunda Stopparda postać króla Filipa Pięknego, złośliwy Wilhelm de Nogaret, grany przez Juliana Ovendena, czy przywódcy zakonni zachowujący się jak pomieszanie muszkieterów z powieści Alexandra Dumasa z członkami kapeli rockowej tworzą jakieś dziwaczne, groteskowe widowisko, którego nie sposób zaakceptować. Widz zadaje sobie pytanie, gdzie się podział Jakub de Molay. Serial nie zachwyca szczegółami scenograficznymi, kostiumami, dialogami ani grą aktorską. Jeżeli ma się jakąkolwiek wiedzę o tym okresie, to nie sposób przebrnąć przez pierwszy odcinek. Następne stają się udręką.
3. „Brytania” – wyspa ćpunów?
Kolejnym serialem, który przynosi wielkie rozczarowanie, jest „Brytania”. Autorom scenariusza – Jezowi i Tomowi Butterworthom oraz Richardowi McBrienowi – nie brak wyobraźni, gorzej z ich wiedzą historyczną. Równie wartościowy pod względem edukacyjnym jest komiks „Asteriks u Brytów” czy serial dla młodzieży „Przygody Merlina”. Z tą jednak różnicą, że Brytania nie jest dla dzieci, gdyż większość jego bohaterów nieustannie znajduje się pod wpływem środków narkotycznych. Odnosi się wrażenie, że serial jest jakimś manifestem miłośników legalizacji grzybków halucynogennych lub zwolenników gatunku fantasy z nieco narkotyczną wizją świata.
O stronie merytorycznej tego serialu można jedynie powiedzieć, że opiera się na bardzo ogólnej koncepcji walki Celtów z Rzymianami, o której tak naprawdę niewiele wiemy. Pewne jest natomiast, że Gajusz Juliusz Cezar podjął dwie próby inwazji na Brytanię w 55 i 54 r. p.n.e., jednak obie zakończyły się odwrotem wojsk rzymskich. Właściwy podbój Brytanii rozpoczął się w 43 r. n.e. Z powodu walk, jakie toczyli między sobą Celtowie, Rzymianie szybko uporali się z przeciwnikiem. I to jest jedyny związek tego serialu z historią, ponieważ reszta to w dużym stopniu fantazja scenarzystów.
4. „Korona królów” – piastowska opera mydlana
Od czasu nakręconego pod koniec lat 80. serialu ,,Królewski sny” czekaliśmy na dobry polski serial ukazujący dawne dzieje naszego państwa. „Korona królów” zdawała się spełnieniem tych nadziei. Zarówno wybór epoki, wydarzeń i głównych postaci wydawał się strzałem w dziesiątkę. Zapowiadała się wielka polska produkcja historyczna. Niestety, choć chciałbym napisać przynajmniej kilka dobrych słów o tym serialu, nie odczuwam po obejrzeniu kilkunastu odcinków niczego prócz rozczarowania.
„Korona królów” nie zachwyca nawet scenografią, zwłaszcza gdy bohaterowie żyjący w XIV wieku poruszają się po wnętrzach przyozdobionych sprzętami z XVI i XVII wieku. Podobnie jest z kostiumami, które bardziej pasowałyby do opowieści z czasów panowania Stefana Batorego czy Zygmunta III niż do okresu, kiedy na polskim tronie zasiadał Władysław Łokietek. Żeby nie znęcać się nad scenariuszem, można go podsumować tylko dwoma słowami: licentia poetica. Na wszystkie te mankamenty moglibyśmy przymknąć oko. Nie sposób jednak przejść obojętnie obok gry aktorskiej, na którą (w odniesieniu do większości aktorów) nie znajduję właściwszego określenia niż „amatorstwo”. Serial „Korona królów” miał wszelki potencjał, by stać się ciekawym, wciągającym widowiskiem o edukacyjnym charakterze. Niestety, jest tylko i wyłącznie rozczarowaniem.
5. „Spisek prochowy” – jak popsuć ciekawy temat
„Spisek prochowy” to kolejne wielkie rozczarowanie. Zdumiewa, że BBC zaliczyła tak poważną wpadkę produkcyjną. Sztuką jest bowiem zekranizować tak ciekawe wydarzenie w tak nieciekawy sposób. Oglądając ten miniserial, ma się wrażenie, że niezwykle ważny dla historii Anglii spisek na życie Jakuba I był wydarzeniem równie marginalnym jak jakiś napad na wiejski oddział kasy zapomogowej.
Serial nie tylko jest pozbawiony dynamiki, ale wręcz usypia. Bardziej przypomina słabe przedstawienie sceniczne niż produkcję filmową. Do tego wyjątkowo słaba gra Kita Haringtona, wcielającego się w rolę Roberta Catesby’ego, całkowicie pogrąża tę produkcję. Po obejrzeniu wszystkich trzech odcinków odczuwa się wdzięczność dla twórców, że zdecydowali się na koncepcję miniserialu, bo czwarty odcinek stanowiłby jedynie udrękę dla widza.
Komentarze
Jadwiga Monday, April 9, 2018, 2:03 PM
Nie zgadzam się z autorem tekstu. " Korona królów", pomimo licznych wad, ogląda się bardzo dobrze. To, co dla innych może być wadą, dla mnie stanowi o głównej zalecie tej produkcji. Scenografia jest ładna, fabuła poprowadzona wartko, bez zbędnych utrudnień. Przyjemny serial na wieczór
Marek Thursday, May 31, 2018, 11:17 PM
To coś akurat dla pani - do obejrzenia między Klanem a Barwami szczęścia...
Bogna Jastrzębska Monday, April 9, 2018, 2:07 PM
Mnie najbardziej podoba się Gra o Tron, ale to chyba nie historyczny