Kraków, ciepłe popołudnie. Profesor Kazimierz Kostanecki karmi gołębie w towarzystwie wnuka. To legenda Wydziału Medycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, jeden z najwybitniejszych polskich chirurgów, prezes Polskiej Akademii Umiejętności, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, społecznik, przyjaciel malarza Jacka Malczewskiego. W 1896 r. zainicjował uchwałę, dzięki której Polki mogły wstępować na Wydział Medyczny UJ. W swoim pracowitym życiu wykształcił od 5 do 6 tys. lekarzy. 6 listopada 1939 r. został aresztowany przez Gestapo w ramach akcji „Sonderaktion Krakau". Zmarł niedługo po przewiezieniu do obozu Sachsenhausen. Miał 77 lat.
Uwięzieni na inaugurację
Akcja aresztowania polskich profesorów przebiegała błyskawicznie. Tuż po Zaduszkach w 1939 r. rektor UJ otrzymał zawiadomienie, że Obersturmbannführer – dr Bruno Müller – zaprasza wykładowców uniwersyteckich na swój wykład. Niektórzy naukowcy z góry zapowiedzieli, że nie pójdą, ale wyższym rangą członkom Senatu UJ, wykształconym na galicyjsko-austriackich wzorcach, odmówić nie wypadało. Spodziewali się, jak wspominał profesor historii Władysław Konopczyński, czegoś w rodzaju: den Stadpunkt einem klar machen (przedstawić komuś jasno punkt widzenia). Przed wykładem odbyło się uroczyste nabożeństwo inaugurujące nowy rok akademicki, na którym licznie zgromadzeni profesorowie w uniwersyteckich togach odśpiewali „Boże coś Polskę".
Naukowcy niemieccy, zamieniając togi na mundury, inicjując zbrodnie, przyzwalając na mordy i grabieże, zniszczyli wiarę w dostojeństwo niemieckiego uniwersytetu
Profesor Konopczyński po mszy wpadł na chwilę do dziekanatu załatwić drobną formalność. Kiedy szedł na wykład spóźniony dziesięć minut, zauważył, że z drzwi audytorium Collegium Novum wysypał się tłum profesorów, docentów, asystentów, których umundurowani policjanci (jeszcze nie odróżniano Gestapo) ustawiali w trzy rzędy. Widok był nieprawdopodobny, wydawało mu się, że wykład nie mógł się skończyć tak szybko, iż zaszło jakieś nieporozumienie. Później jego koledzy przekazali mu treść kilkuminutowego „wykładu" wygłoszonego w języku nauki, po niemiecku, którym biegle władała znakomita większość profesorów. Wykład brzmiał mniej więcej tak:
„Panie i Panowie! Doszło do naszej wiadomości, że przystępujecie do pracy naukowej, rozpoczynacie wykłady, ohne uns zu fragen, urządzacie egzaminy. Jak widać, nie zdajecie sobie sprawy z waszego i naszego położenia. Otóż takie postępowanie jest dla Niemiec aktem wrogim i złośliwym: przy tym Uniwersytet Krakowski był zawsze głównym ogniskiem naukowej walki z niemczyzną. Ogłaszam wam, że gmach ten jest otoczony, Uniwersytet zamknięty i to zarządzenie obowiązywać ma co najmniej na czas trwania wojny, a wy wszyscy jesteście aresztowani i zostaniecie przeniesieni do obozu jeńców, gdzie będziecie mieli czasu dość, by się zastanowić nad swym postępowaniem".
Kiedy rektor UJ – prof. Stanisław Estreicher – podniósł rękę, aby zabrać głos, Müller wskazał mu drzwi na korytarz. „Herr Rektor, bitte voran" (Panie rektorze, proszę przodem) – powiedział. Po chwili gestapowcy przystąpili do akcji. Rozległy się wrzaski: „Rasch, rasch, alle raus!". Jeden z gestapowców kopnął prof. Estreichera, a gdy ten odwrócił głowę z gniewem, został spoliczkowany. Inny uderzył kolbą w plecy rektora Zolla, którego dopiero co przedstawiono Müllerowi jako członka Akademii Prawa Niemieckiego. Gestapowcy bijąc, popychając, znieważając profesorów, załadowali ich na ciężarówki.
Ogółem aresztowano 183 osoby, w tym 140 pracowników UJ, 20 pracowników Akademii Górniczej, trzech pracowników Akademii Handlowej, jednego pracownika Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, kilku studentów, pracowników administracyjnych i parę postronnych osób. Byli wśród nich dobiegający osiemdziesiątki starcy i ludzie zupełnie młodzi. Było kilkudziesięciu uczonych dekorowanych Orderem Odrodzenia Polski, Krzyżem Zasługi, byli kawalerowie i oficerowie uhonorowani orderami zagranicznymi, w tym Legii Honorowej. Byli filolodzy, wielbiciele muzyki Wagnera i poezji Goethego, wykształceni na niemieckojęzycznych uniwersytetach lekarze i antropolodzy.
Wywiezieni do Sachsenhausen
Po krótkim pobycie w więzieniu przy ul. Montelupich, a potem w koszarach wojskowych w Łobzowie, aresztowani pojechali do miejsca docelowego – obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.
Baraki były drewniane, przewiewne, zimą było w nich bardzo zimno. Barłogi do spania składały się ze słomianych sienników oraz brudnych koców. Wejść do sypialni można było tylko w kalesonach, koszuli i drewnianych chodakach. Ubrania i buty pod groźbą kary zostawiano w szafie. Kiedy pod wpływem mrozu koce pokrywały się szronem, strażnicy pozwalali czasem na zabranie fragmentów garderoby, którymi owijano głowy. Wśród jęków więźniów, fetoru chorych ciał, zaduchu i przenikliwego zimna układano się do snu. Na śniadanie więźniowie pili ciecz zaprawioną mlekiem i odrobiną owsianki, na obiad jedli zgniłe kartofle, brukiew lub marchew z odrobiną rybiego mięsa. Szerzyły się choroby dróg oddechowych, infekcje, krwawe biegunki, tyfus. Nawet ciężko chorzy musieli brać udział w codziennych apelach, nieraz stali po kilka godzin na siarczystym mrozie, na baczność lub klęcząc na śniegu. Konających podtrzymywali koledzy. Pierwszymi ofiarami „akcji specjalnej" byli prof. Akademii Górniczej Antoni Meyer, rektor UJ prof. Stanisław Estreicher, prof. zoologii Michał Siedlecki i historyk literatury prof. Ignacy Chrzanowski. Lista ofiar wydłużała się systematycznie.
Jednym z pierwszych pytań, jakie nasunęło się uwięzionemu Władysławowi Konopczyńskiemu, było: „Kto zarządził obławę na profesorów UJ?". Jeszcze w więzieniu na Montelupich doszła do niego wiadomość, że do Krakowa właśnie przybył gubernator dr Hans Frank, prawnik i twórca Akademii Prawa Niemieckiego, ten sam, który przed wojną odwiedził Warszawę i Kraków z wykładami. Do Krakowa przybył też dr Fritz Arlt, przedwojenny współpracownik prof. antropologii Kazimierza Stołyhwy.
Na barłogu w Sachsenhausen Stołyhwo rozpamiętywał 36 lat współpracy z uczonymi niemieckimi. Wizyty w Krakowie dr. Valentina Müllera z Drezna i dr. Richarda Odenwalda z Berlina. Konferencję międzynarodową w Kopenhadze z 1938 r., na której wystąpienia gratulował mu rektor Uniwersytetu Berlińskiego i największa sława w dziedzinie antropologii oraz genetyki – prof. Eugen Fischer. Za zasługi dla antropologii uczeni niemieccy nagrodzili Stołyhwę tytułem korespondenta zagranicznego Wiedeńskiego Towarzystwa Antropologicznego, najbardziej cenionej placówki antropologicznej w Europie. Teraz jego niedawni koledzy ściągali do Polski w rangach wysokich funkcjonariuszy okupacyjnej administracji. Jak dr Arlt, kierownik Głównego Wydziału Ludności i Opieki Społecznej rządu Generalnego Gubernatorstwa oraz przyszły szef sekcji rasowej w Ostinstitut. Kiedy Arlt przedstawił prof. geografii Jerzemu Smoleńskiemu, prof. socjologii i etnologii Kazimierzowi Dobrowolskiemu oraz prof. Stołyhwie ofertę wyjścia na wolność, prawdopodobnie pod warunkiem podjęcia pracy w Ostinstitut, wszyscy solidarnie odmówili.
Jednym z najbardziej obiecujących psychiatrów młodego pokolenia był wychowanek profesora Jana Mazurkiewicza – dr Karol Mikulski. Zafascynowany niemiecką nauką jak większość polskich psychiatrów kończył niemieckojęzyczne uniwersytety. Interesował się zwłaszcza antropologami i genetykami, którzy postanowili się zmierzyć z zagadką dziedziczności. Kluczem do jej rozwiązania miały być badania bliźniąt. W Niemczech podjął je z wielkim rozmachem bezpartyjny genetyk – prof. Otmar von Verschuer. W 1936 r. Mikulski gościł w Monachium, Heidelbergu, we Frankfurcie, w Erlangen. Poznał bliżej tuzy niemieckiej psychiatrii i eugeniki: prof. Carla Schneidera i prof. Ernsta Rüdina. Praktyka polityczna III Rzeszy wydawała mu się odległa, oddzielona grubym murem od uniwersyteckich katedr.
Rzetelność rasisty
Przekonanie to podzielał też najbardziej przenikliwy krytyk niemieckiego rasizmu, nestor polskiej socjologii prof. Stanisław Ossowski. Niedługo przed wojną rozważał, czy uczony tej miary co prof. Eugen Fischer może legitymizować rasistowskie bzdury o wyższości nordyckiej rasy. W relacjach Polaków, na które powoływał się Ossowski, podkreślano naukową rzetelność i osobistą uczciwość Fischera. W rzeczywistości był oddanym nazistą, teoretykiem eksterminacyjnego rasizmu niemieckiego i – jeśli wierzyć polskim uczonym – mistrzem politycznego kamuflażu. Za jego sprawą wprowadzono w Niemczech nie tylko sterylizację, ale także masowe uśmiercanie ludzi niepełnosprawnych w akcji „T4".
Fala mordów ludzi niepełnosprawnych w Polsce, choć formalnie nieobjęta akcją „T4", rozpoczęła się krótko po podbiciu naszego kraju. Kiedy dr Mikulski, uciekinier z transportu wiozącego oficerów do obozu w Kozielsku, obejmował powtórnie funkcję ordynatora gostynińskiego szpitala, nie przypuszczał, że przyjdzie mu się zmierzyć z teoriami niemieckich mistrzów genetyki w praktyce.
17 marca 1940 r. do szpitala przyjechała niemiecka komisja. Psychiatra niemiecki z tytułem doktora nakazał Mikulskiemu pod groźbą aresztu przygotowanie listy chorych „nierokujących powrotu do zdrowia". Ich los był przesądzony, stanowili „byty stanowiące balast". Mikulski naradzał się z polskim personelem szpitala cały dzień, po powrocie do domu zamknął się na długie godziny w swoim gabinecie. 18 marca nad ranem w geście protestu przeciw mordowaniu niewinnych popełnił samobójstwo.
Widzę krew na ich rękach...
Jednym z uczonych, przed wojną hołubionych przez niemieckich kolegów jako najwybitniejszy serolog na świecie, a w czasie okupacji zdegradowany do roli nieczłowieka, był polski profesor żydowskiego pochodzenia Ludwik Hirszfeld. Jego prace serologiczne, podobnie jak dorobek antropologiczny profesora Czekanowskiego, były wykorzystywane przez niemieckich naukowców do celów nazistowskiej polityki ludnościowej. W latach wojny Hirszfeld dostrzegł z całą ostrością udział niemieckich naukowców w zbrodniczym systemie III Rzeszy. Ukrywając się pod fałszywym nazwiskiem, odcięty od warsztatu pracy, ogołocony z dorobku życia, pozbawiony rodziny i bliskich, kreślił słowa:
„Widzę krew na rękach uczonych niemieckich. Na tych, co pisali o higienie rasy, o duszy nordyckiej, o przestrzeni życiowej, o misji na wschodzie i jak tam się jeszcze inaczej antycypuje i motywuje grabież. I na tych liczniejszych jeszcze, którzy wiedzieli, że to są nonsensy, ale milczeli i na ulicy nie kłaniali się kolegom będącym w niełasce. [...] Przed oczyma każdego człowieka w Polsce stoją niezatarte obrazy ludzi chwytanych jak wściekłe psy, wywożonych i zabijanych, upiorne wizje milionów bezbronnych, gnanych na miejsce masowych straceń. I czyny te umożliwia wiara w wyższą wartość jednej rasy, oparta na zaufaniu do nauki. Przeżycie tylko jednej rasy ma warunkować postęp. Czystość rasy jest dla autorów niemieckich sprawą higieny rasy. I w ten sposób nauka stała się współwinna największego w historii morderstwa. Więcej, nie tylko o współudział, ale o podżeganie do mordu musi oskarżać naukę niemiecką sumienie świata".
Dr Gryglaszewska i dr Mengele
Wojenne losy polskiej uczonej dr Martyny Gryglaszewskiej-Puzyniny, asystentki prof. Jana Czekanowskiego, związane są z prof. genetyki Otmarem von Verschuerem. Przed wojną Gryglaszewska badała sprawność fizyczną studentek z Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego pod kątem podziałów rasowych. Po wybuchu wojny działała w konspiracji AK-owskiej. W marcu 1943 r. w wyniku zdrady została aresztowana przez Gestapo i poddana ciężkiemu śledztwu. Latem 1943 r. Gestapo podało rodzinie fałszywą informację, że zmarła. W rzeczywistości Gryglaszewskiej podano środek nasenny, po którym ocknęła się na rampie obozowej w Auschwitz. Nie wiedziała, że prof. Verschuer wysłał tam swojego ucznia i przyjaciela dr. filozofii i antropologii Josepha Mengelego, który wzorem swojego mistrza prowadził badania na bliźniętach i karłach. Spreparowane szkielety ludzkie, obcięte głowy, pływające oczy w słojach odsyłał do czołowych niemieckich uniwersytetów.
Istnieją trzy przekazy o tym, w jaki sposób Mengele odnalazł Gryglaszewską w obozie. Pierwszą przedstawiła pisarka, współzałożycielka „Żegoty" i więźniarka Auschwitz Zofia Kossak-Szczucka we wspomnieniach wydanych tuż po wojnie. Na blok, gdzie przebywała chora na tyfus Gryglaszewska, miało przyjść „dwóch przedstawicieli nauki niemieckiej". Pytali, co robi w obozie asystentka prof. Czekanowskiego. „Noszę kamienie" – odpowiedziała, na co obaj wybuchli głośnym śmiechem. Druga wersja pochodzi z wywiadu Geralda L. Posnera i Johna Ware,a z Gryglaszewską przeprowadzonego 40 lat później. Wedle tej wersji Gryglaszewska była tak słaba, że dwóch więźniów musiało ją wlec po ziemi, trzymając pod pachy. W szpitalu zobaczył ją Mengele, który od innego lekarza dowiedział się, że była asystentką prof. Czekanowskiego. „No cóż, chyba będzie lepiej, jeśli popracujesz trochę dla mnie" – powiedział. Istnieje wreszcie trzecia wersja wydarzeń, najbardziej przejmująca, przekazana przez członka rodziny Gryglaszewskiej – Krystynę Lazarową. Wedle tej wersji na krótko przed wybuchem wojny we Lwowie u prof. Czekanowskiego pojawił się przystojny antropolog z Niemiec. Profesor poprosił wtedy swoją asystentkę dr Gryglaszewską, aby oprowadziła go po mieście. Tym gościem był Mengele. W obozie bez trudu rozpoznał ją, pod groźbą śmierci zmusił do współpracy. Podjęła ją za wiedzą ruchu oporu. Przez sześć miesięcy pracy dokonała pomiarów 250 par bliźniąt. Była wykończona psychicznie widokiem śmierci i cierpieniem ofiar sadystycznego genetyka. Próbowała dokumentować zbrodnie Mengelego. Odpisy badań, listy imion i nazwisk ofiar zakopywała w ziemi w blaszanych naczyniach i butelkach. Współwięźniarki po wojnie jednym głosem mówiły o jej godnej postawie.
Po wojnie Gryglaszewska złożyła obciążające Mengelego zeznania i wyemigrowała do RPA, a stamtąd do Anglii. Wszędzie podążały za nią zmory przeszłości. Odrzuciła propozycje pracy w charakterze antropologa, które napływały z różnych stron, również z placówek amerykańskich. Nie mogła wziąć do ręki narzędzi antropologicznych. Nie po tym, czemu świadkowała w Auschwitz. W RPA założyła farmę strusi. Inaczej potoczyły się losy inicjatorów zbrodni. Profesor Verschuer suchą stopą przeszedł przez denazyfikację. Był profesorem genetyki na Uniwersytecie w Münster do 1965 r. Profesor Eugen Fischer po krótkiej przerwie w pracy badawczej został członkiem Berlińsko-Brandenburskiej Akademii Nauk oraz honorowym członkiem Niemieckiego Towarzystwa Antropologicznego. Żaden z nich nie doczekał się procesu na miarę „mordercy zza biurka" Adolfa Eichmanna, choć z pewnością na niego zasługiwali.
Mroczna karta niemieckiej nauki
Stosunek niemieckiego środowiska naukowego do uczonych polskich w latach II wojny światowej pozostaje do dzisiaj jedną z najbardziej mrocznych kart w historii niemieckiej nauki. Po uwięzieniu profesury UJ w obozach koncentracyjnych rozległy się protesty środowisk naukowych ze Szwecji, Szwajcarii, z Hiszpanii, Jugosławii, Włoch oraz Węgier. W sprawie polskich profesorów miał osobiście interweniować Mussolini. Przy wymownym milczeniu środowisk niemieckich.
Polscy naukowcy umierali w Sachsenhausen, Auschwitz, Dachau, ginęli na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie, w gettach żydowskich, w powstaniu warszawskim. Całe szkolnictwo wyższe w Polsce zostało zniszczone, kadra zdziesiątkowana. Polscy uczeni już w pierwszych tygodniach okupacji uznani zostali za wroga, nawet ci, którzy utrzymywali bliskie stosunki z nauką niemiecką, ponieważ – jak trafnie wskazywał Władysław Konopczyński – służyli polskiej kulturze. Stanowili elitę politycznej wspólnoty, na którą nie było miejsca w przyszłości kreślonej ręką Hitlera.
Ale na dramat polskich naukowców można też spojrzeć od innej strony. Uczeni stanowili wspólnotę przekraczającą narodowe podziały. Byli częścią wielojęzycznego i wielokulturowego środowiska, którego celem, jak się wydawało, była praca na rzecz rozwoju kultury, cywilizacji. Dla Polaków niemieccy akademicy symbolizowali bezinteresowne dążenie do poznania. Mieli dobrze znane twarze, nazwiska, wiązały się z nimi konkretne wspomnienia. Naukowcy niemieccy nie tylko sprzeniewierzyli się etosowi nauki, ale zamieniając uniwersyteckie togi na mundury, inicjując zbrodnie, przyzwalając na mordy i grabieże, pokrywając głuchym milczeniem cierpienia Polaków, z którymi łączyła ich współpraca, zniszczyli wiarę w dostojeństwo niemieckiego uniwersytetu. Dziesiątków miejsc, w których zdobywały wiedzę całe pokolenia polskiej inteligencji.
Jest jakiś paradoks w tym, że pamiętając o „Sonderaktion Krakau" jako o erupcji zła, często zapominamy o ludzkim wymiarze dramatu polskich uczonych. Bywało i tak, że na podstawie jednostronnych źródeł, niepełnej wiedzy ciskane były podejrzenia o kolaborację wobec tych profesorów, którzy za zgodą i wiedzą struktur państwa podziemnego zgodzili się na pracę w Ostinstitut. Tymczasem – jak wynika z badań amerykańskiej historyk Gretchen Schaft – polscy uczeni sabotowali zlecane im prace i nie uchybili etosowi swojego zawodu. Nad Gryglaszewską, ofiarą antropologów niemieckich, której jednoznaczne pozytywne świadectwo wystawiły współwięźniarki, świadkowie piekła, przez jakie przeszła, odbywa się rytualny sąd współczesnych, którzy z wielką łatwością piszą o jej dwuznacznej moralnie postawie. O doktorze Karolu Mikulskim, którego świadectwo zasługuje na upamiętnienie choćby w formie nagrody naukowej jego imienia, wspomina się w jednozdaniowych akapitach. W 2010 r., w 70. rocznicę jego tragicznej śmierci, władze samorządowe odmówiły dofinansowania skromnej tablicy upamiętniającej jego dobrowolną śmierć za pacjentów. Tablica na murach szpitala w Gostyninie zawisła tylko dzięki staraniom rodziny oraz składce lekarzy i pracowników gostynińskiego szpitala.
O tragedii i heroizmie polskich uczonych powinno pamiętać państwo polskie, ponieważ reprezentowali polską kulturę, naukę i w ostatecznej konfrontacji ze złem, nazistowskim totalitaryzmem niejednokrotnie zapłacili najwyższą cenę. Cenę życia.
Autorka jest adiunktem w Instytucie Historii PAN, autorką m.in. „Rasa i nowoczesność. Historia polskiego ruchu eugenicznego 1880–1953".
Skomentuj