Władimir Bukowski w swojej książce „I powraca wiatr..." przytacza pewien dowcip. Więzień łagru zapytany o to, za co siedzi, odpowiada tak: „A wiesz, za lenistwo. Byłem na prywatce, jakiś gość opowiedział kawał o komunizmie. No, myślę sobie, dziś już późno, jutro pójdę donieść. A następnego dnia okazało się, że wszyscy przyszli jeszcze wieczorem i byłem ostatni...". Czy ten żart oddaje realia Zwiąku Sowieckiego?
Niestety tak. W drugiej połowie lat 30., w czasach wielkiego terroru, fala donosicielstwa nabrała niesamowitych rozmiarów. Tropienie rzekomych kontrrewolucjonistów i szpiegów przybrało wówczas rozmiary ogólnonarodowej histerii. Prasa bezustannie pisała, że kraj jest zagrożony ze wszystkich stron i że wszędzie czyhają faszystowscy agenci oraz ukryci wrogowie.
Skąd się wzięła ta histeria?
Była oczywiście inspirowana przez Stalina. Przyczyny wielkiego terroru są złożone, historycy stawiają tu różne tezy. Pewne jest jednak to, że w 1937 roku Stalin był już przekonany, że lada dzień w czasie wybuchnie w Europie wojna. Pamiętał, że I wojny światowej rewolucja na tyłach obaliła carat. Śmiertelnie bał się powtórki tego scenariusza. Obawiał się, że tym razem antykomunistyczny zryw za linią frontu zmiecie komunizm. Dlatego doszedł do wniosku, że przed wybuchem konfliktu za wszelką cenę musi pozbyć się nie tylko prawdziwych i domniemanych faszystowskich szpiegów, ale w ogóle całej opozycji.
W opisach wielkiego terroru wiele miejsca poświęca się zazwyczaj sfingowanym procesom Lwa Kamieniewa, Grigorija Zinowiewa, Nikołaja Bucharina i innych prominentnych działaczy partyjnych. Wielki terror lat 30. pochłonął jednak miliony zwykłych ludzi, dla których komunizm był raczej obcy – na przykład chłopów. Wielką czystką nazywa się prowadzone w tym samym czasie aresztowania członków partii. Co oznaczał wielki terror dla szeregowych członków partii?
Najwięcej donosicieli było w Moskwie. Pewien funkcjonariusz NKWD twierdził, że jeden informator przypadał tam na siedem rodzin
W czasie czystek uwięziono lub stracono ponad 100 tys. członków partii. Na prowincji schemat ich przebiegu był podobny. Typowym mniejszym rosyjskim miastem rządziła klika złożona z miejscowego komendanta milicji, szefa komitetu rejonowego partii, dyrektorów fabryk, przewodniczącego rady miejskiej i jeszcze kilku urzędników. W normalnych warunkach członkowie takiej lokalnej kliki chronili się nawzajem. Podczas czystek znajomości szkodziły, zamiast pomagać. Każde aresztowanie oznaczało, że wszyscy znajomi zatrzymanego znajdują się w kręgu podejrzeń.
Cały lokalny układ jednocześnie padał ofiarą czystki?
Zazwyczaj tak. Na przykład w Nikopolu, niewielkim mieście na Ukrainie, zatrzymanie miejscowego sekretarza partii pociągnęło za sobą aresztowania jego współpracowników, komendanta miejskiego garnizonu, prokuratora i wszystkich urzędników pracujących w prokuraturze. Następnie NKWD aresztowało redaktorów nikopolskiej gazety lokalnej, kierownika administracji komunalnej, komendanta straży pożarnej i dyrektora kasy oszczędnościowej. Ci ludzie się znali, razem rządzili miastem, więc jeden po drugim trafili do łagrów. Nikopol to typowy przykład. Tak przebiegały czystki w każdym mniejszym mieście.
Kto był najbardziej zagrożony represjami?
W miastach czystki dotknęły przede wszystkim ludzi z kręgów partyjnych i inteligentów. Ale zagrożeni byli wszyscy. W 1938 roku chyba nie było rodziny, która nie straciłaby kogoś bliskiego albo znajomego. Zdecydowana większość aresztowanych nie wiedziała, z jakiego powodu trafiła do więzienia. Z dzienników i wspomnień ludzi, którzy pamiętali tamten okres, wynika, że wszyscy oni żyli w stanie ciągłego napięcia.
Ludzie nie próbowali uciekać?
Zdecydowana większość była sparaliżowana strachem. Ideowi, oddani komuniści wierzyli natomiast, że włos im z głowy nie spadnie, skoro są niewinni. To ich często gubiło. Każda gubernia otrzymała wytyczne, ilu ludzi ma zostać uwięzionych, a ilu rozstrzelanych. Nikt nie znał dnia ani godziny, bo w aresztowaniach nie można było dostrzec żadnej prawidłowości.
Czy była w ogóle jakaś prawidłowość?
Czasem była, ale na ogół aresztowano przypadkowych ludzi na podstawie donosów, które często nie były weryfikowane. Decyzje o aresztowaniu zapadały błyskawicznie. W czasie zbierania materiałów do książki „Szepty..." moi współpracownicy rozmawiali z córką Ilii Sławina, leningradzkiego prawnika aresztowanego w 1937 roku. NKWD przyszło po niego w dniu, w którym dostał awans. Miał zostać dyrektorem Instytutu Prawa przy komitecie partyjnym i zastąpić człowieka, którego właśnie aresztowano.
To był zbieg okoliczności czy awans miał uśpić jego czujność?
Być może decyzja o areszcie została podjęta i zrealizowana w ciągu kilku godzin. W każdym razie Sławina zabrało NKWD. Jego córka Ida wspominała, że kiedy wyprowadzali go z domu, szepnął jej: „Córeczko, w historii zdarzają się błędy, ale pamiętaj, że zaczęliśmy coś wielkiego. Bądź dobrą komsomołką". Ida miała szczęście, że sama nie została aresztowana. Miała 16 lat, a sowiecki rząd obniżył wiek odpowiedzialności karnej do lat 12. Dzięki temu aresztowanych można było zmusić do przyznania się do winy pod groźbą aresztowania dzieci.
Co się w tym czasie działo na wsi?
Na wsi przeprowadzono tzw. operację antykułacką. W czasie kolektywizacji w latach 1929 i 1930 wysłano do łagrów setki tysięcy kułaków. Byli oni zazwyczaj skazywani na osiem lat obozu pracy. Kiedy wracali do domów, trwał wielki terror. Stalin bał się, że kułacy będą chcieli się mścić za brutalną kolektywizację i zorganizują powstanie. NKWD wciąż składało mu meldunki o tym, że kułacy przygotowują się do zrywu. Rozstrzelano więc dziesiątki tysięcy rzekomych buntowników. To był cios dla rolnictwa, bo kułacy byli najlepszymi, najzaradniejszymi rolnikami.
Jak wyglądało życie codzienne w czasie wielkiego terroru?
Tak jak pisał Izaak Babel, w Związku Sowieckim człowiek mógł rozmawiać swobodnie tylko z żoną i to tylko w nocy, pod kołdrą. Konfidenci byli wszędzie. Donieść mógł każdy: gosposia, kolega z pracy, przypadkowy przechodzień na ulicy albo sąsiad, który usłyszał coś przez cienką ścianę. Ludzie bali się więc rozmawiać nawet we własnych domach.
Przestali rozmawiać o polityce?
Nie tylko o polityce, ale także o brakach w zaopatrzeniu, złych warunkach mieszkaniowych czy o jakichkolwiek innych wadach systemu. Dochodziło do tego, że ci, którzy usiłowali rozpoczynać dyskusje polityczne, z miejsca byli traktowani jak konfidenci albo prowokatorzy.
Najtrudniej było chyba przypilnować, żeby nie wygadały się dzieci. Udawało się to zrobić?
We wspomnieniach ludzi, którzy w latach 20. i 30. byli dziećmi, przewija się ten sam motyw: wszyscy mieli bezwzględny nakaz trzymania języka za zębami. Jedna z moich rozmówczyń opowiadała, że rodzice wpoili jej tę zasadę tak mocno, że bała się mówić o polityce przez całe życie. Ludzie, którzy byli dziećmi w tamtym okresie, zapamiętali rady rodziców: „Nigdy nie wymawiaj niczyjego imienia, gdy jesteś wśród ludzi", „Niczego nigdy nie krytykuj" albo „Im mniej wiesz, tym lepiej".
Da się jakoś oszacować liczbę donosicieli?
Mamy tylko częściowe dane, więc na pewno nie da się podać nawet przybliżonej liczby. Jest jednak pewne, że w czasie wielkiego terroru miliony ludzi donosiły na swoich sąsiadów, znajomych i kolegów z pracy. Jeden z byłych funkcjonariuszy moskiewskiego NKWD twierdził, że w Moskwie jeden informator przypadał na siedem rodzin. W innych miastach ten współczynnik był niższy, ale i tak przeraźliwie wysoki. Byli donosiciele dobrowolni oraz tacy, których do pisania raportów zmuszano szantażem.
Kim byli ci, którzy donosili dobrowolnie?
Mało kto donosił z pobudek ideowych. Za to bardzo często odbywało się to tak, jak w anegdocie Bukowskiego. Denuncjowali, bo bali się, że sami zostaną zadenuncjowani. Lektura donosów jest często wstrząsająca. Pewna starsza pani doniosła na przykład na swoją siostrę, której jedynym przestępstwem było sprzątanie biura urzędnika zatrzymanego przez NKWD. Gorliwymi konfidentami stawali się często ludzie o „złym" pochodzeniu, dzieci kułaków albo tzw. wrogów klasowych. Chcieli za wszelką cenę udowodnić swoją lojalność i przydatność. Była też grupa ludzi, która donosiła z zawiści i złośliwości.
Jakie korzyści można było odnieść dzięki donoszeniu?
Było wielu ludzi, którzy donosami usuwali konkurentów albo zwierzchników i otwierali sobie tym samym drogę do awansu. Donosów często nie weryfikowano, a wyroków nie wydawały sądy, tylko tzw. trójki – trzyosobowe trybunały złożone z przedstawicieli NKWD, partii i prokuratury. Seryjnie wydawały one wyroki śmierci. Tysiące urzędników zrobiły karierę, donosząc na swoich przełożonych. Były też inne korzyści. Podczas pisania książki natknąłem się na przykład na przypadek inżyniera Iwana Małygina z Siestrostrucka, małego miasta na północ od Leningradu. Małygin miał duży drewniany dom, obiekt zawiści miejscowych oficerów NKWD. Nakłonili oni robotnika z pobliskiej fabryki do napisania na niego donosu. Na jego podstawie oskarżyli Małygina o planowanie antysowieckiego spisku wspólnie z fińskimi szpiegami. Inżynier został rozstrzelany, a do jego domu wprowadzili się oficerowie NKWD, których potomkowie mieszkają tam do dziś. Podobnych przypadków było wiele.
Za co można było zostać aresztowanym?
Kilka nieostrożnych słów mogło sprawić, że człowiek znikał na zawsze. Pewien profesor matematyki z Moskwy został aresztowany za to, że posłużył się cytatem ze Stalina. Powiedział, że „życie stało się lżejsze, życie stało się weselsze", ale w sposób, który donosicielka uznała za prześmiewczy. Wszyscy obawiali się również posądzenia o „brak czujności", bo kara czekała także na tych, którzy wiedzieli o „przestępstwie", ale nie donieśli.
Czy ludzie wierzyli w propagandę o szpiegach i wrogach ludu?
Mało kto potrafił się jej oprzeć. Prasa i radio zapełnione były relacjami z procesów ludzi, którzy mieli rzekomo dokonywać sabotażu w fabrykach, wykolejać pociągi czy nakłaniać chłopów do powstania. Bez przerwy przestrzegali przed nimi nauczyciele w szkołach. Propagandzistom Stalina udało się wytworzyć taką psychozę, że większość społeczeństwa w mniejszym lub większym stopniu wierzyła w te doniesienia. Gdy w jakiejś fabryce zdarzyła się awaria, robotnicy bardzo często szukali sabotażysty. Znajdowali kogoś politycznie niepewnego i dokonywali samosądu albo denuncjowali go NKWD.
Jak ideowi komuniści przyjmowali nagłe zniknięcie kolegi z pracy albo przyjaciela?
Komuniści nie mogli wątpić w to, co twierdzi kierownictwo partii. Jeśli ktoś został uznany za szpiega, to znaczy, że nim był. Ludzie próbowali sobie wytłumaczyć na różne sposoby to, dlaczego sami nie dostrzegli jego zdrady.
Wielu skazanych na łagry lub śmierć nie traciło wiary w Stalina. Generał Emanuiłowicz Jakir został rozstrzelany po sfingowanym procesie, a jego ostatnie słowa brzmiały: „Niech żyje partia! Niech żyje Stalin!". Jak to możliwe?
W łagrach siedziały masy ludzi, którzy niezmiennie wierzyli zarówno w komunizm, jak i w partię. To jedno z najbardziej zadziwiających zjawisk tamtego systemu. Nie jest łatwo nagle porzucić przekonania, w które tak mocno wierzyło się przez całe życie. Skazańcy wierzyli więc w propagandę, a współwięźniów uważali za prawdziwych „wrogów ludu". Swoją własną sytuację natomiast postrzegali jako efekt pomyłki, która prędzej czy później zostanie naprawiona, albo za skutek działalności szpiegów i sabotażystów.
Jak to?
Skazani sądzili często, że nie padli ofiarą represji ze strony władzy, tylko sabotażu kontrrewolucyjnego. Byli przekonani, że fałszywy donos złożył na nich szpieg faszystowskiego kraju, żeby osłabić Związek Sowiecki. Był jeszcze inny mechanizm. Jeden z naszych rozmówców, Dimitrij Strielecki, który był synem kułaka i wraz z całą rodziną został zesłany za Ural, wspominał, że łatwiej mu było myśleć, iż Stalin został oszukany przez wrogów ludu, niż przestać w niego wierzyć.
Rodziny skazanych komunistów również uważały, że zaszła zwyczajna pomyłka?
W pierwszej reakcji zszokowane rodziny pisały często listy do Stalina, informując go o pomyłce. Spodziewano się, że brat czy ojciec zostaną po kilku dniach zwolnieni. Później nie można oczywiście było publicznie bronić aresztowanego członka rodziny. Nasi rozmówcy często wspominali, że w wielu rodzinach obowiązywała zasada, iż nigdy nie wspomina się o aresztowanych krewnych.
Dlaczego? Samo wymienianie ich nazwisk mogło doprowadzić do kolejnych aresztowań?
Jeśli rodzina się upierała, że aresztowany jest niewinny, to narażała się na represje. Często zdarzało się również, że żona oraz dzieci skazanego uznawali jego winę i nie chcieli mieć nic wspólnego z wrogiem ludu. Palono listy skazanych, wycinano jego twarz ze zdjęć. Wróg ludu miał pójść w zapomnienie. Rodziny skazanych spotykał ostracyzm. Cała ta trauma połączona była często z nędzą spowodowaną uwięzieniem jedynego żywiciela rodziny. Nie wystarczało to jednak na ogół, żeby żony i dzieci skazanych przestały wierzyć w system.
Dzieci zesłanych do obozu pracy urzędników i działaczy partyjnych stawały się więc komunistami?
Jeśli ich również nie dosięgnął aparat represji, to często tak. Ida Sławina wspominała na przykład, że była przerażona, kiedy już po aresztowaniu swojego ojca czytała relacje z procesu Bucharina. „Skoro ktoś taki był szpiegiem, to znaczy, że wrogowie są wszędzie" – tak wyglądał jej tok myślenia. Ludziom nie mieściło się w głowie, że można by skazywać na śmierć wysokich urzędników i wojskowych bez dowodów zdrady. Dlatego uznawali relacje prasowe za prawdziwe.
Dlaczego Stalin postanowił w końcu przerwać czystki?
Dlatego, że gdyby je kontynuowano, w niedługim czasie cała ludność Związku Sowieckiego znalazłaby się w łagrach. Trzeba było z tym skończyć. Ostatnim akordem były sfingowane procesy tych, którzy na polecenie Stalina wcielali w życie jego ludobójczy plan. Szef NKWD Nikołaj Jeżow został oskarżony o szpiegostwo i stracony. Później udało się jeszcze zrzucić na niego odpowiedzialność za wielki terror. W Związku Sowieckim nazywano ten okres „jeżowszczyzną", choć to przecież Stalin był odpowiedzialny za czystki.
Czy sowiecki system byłby równie okrutny i nieludzki, gdyby Stalin nie przejął władzy?
System i tak byłby nieludzki, bo już na początku jego istnienia komuniści wprowadzili zinstytucjonalizowany terror. Przemoc była nieodłączną częścią rewolucji i komunizmu. Stalin przeniósł ją jednak na wyższy poziom. Na przykład kolektywizacja miała być w pierwotnym założeniu dobrowolna. Dopiero decyzja Stalina sprawiła, że stała się ona przymusowa, co pociągnęło za sobą setki tysięcy ofiar i wielki głód na Ukrainie. Fale terroru przychodziły w Związku Sowieckim regularnie, ale stalinowska wielka czystka w drugiej połowie lat 30. przyniosła znacznie więcej ofiar niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Komunizm był więc z gruntu zły i brutalny, ale Stalin zmienił go w system wyjątkowo nieludzki.
Profesor Orlando Figes jest brytyjskim historykiem. Specjalizuje się w historii i kulturze Rosji. Jest autorem m.in. książek „Szepty. Życie w stalinowskiej Rosji" i „Taniec Nataszy. Z dziejów kultury rosyjskiej". Właśnie w Polsce wyszła jego nowa książka „Poślij chociaż słowo" (wyd. Magnum).
Skomentuj