Rozmowy zawsze są trudne. Płyną łzy i trzeba robić przerwy, zanim nagranie wywiadu się uda. Ale Sybiracy otwierają serca, gdy młodzi ludzie z Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń włączają kamerę. Tak było w Australii, Anglii, tak jest też w kraju. – To ostatnia szansa, by zachować te wspomnienia. Dopóki żyją ci, którzy mogą dać najcenniejsze świadectwo własnych przeżyć – mówi dr Hubert Chudzio, historyk, pomysłodawca i dyrektor placówki utworzonej przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
Centrum formalnie istnieje od roku, ale od kwietnia ma stałą siedzibę w forcie w podkrakowskich Skotnikach. Zbieranie materiałów o wywiezionych na nieludzką ziemię trwa jednak już kilka lat, dlatego nawet Sybiracy mieszkający dziś w odległych zakątkach globu wiedzą, że z zapaleńcami z centrum warto rozmawiać. Dzwonią, wysyłają e-maile i zaproszenia. – Przyjedźcie, nagrajcie ze mną wywiad – zachęcają.
Dzięki temu kilkoro młodych naukowców pojechało we wrześniu 2011 roku do Perth w zachodniej Australii. Tam do Związku Sybiraków wciąż należy 120 Polaków. Było wśród nich około 1,2 tys. osób, które trafiły na antypody w 1950 roku. Ocalały, bo po układzie Sikorski-Majski z 1941 roku wraz z wojskiem gen. Władysława Andersa – podobnie jak blisko 115 tys. Polaków – wydostały się ze Związku Sowieckiego, gdzie zesłano ich rodziny.
Po wrześniowej wyprawie do krakowskiego centrum trafiło 25 wzruszających wywiadów, dokumentów i około 2 tys. fotografii, w tym zbiór nieznanych zdjęć żołnierzy II Korpusu gen. Andersa, obrusy wyszywane przez uczennice szkoły krawieckiej w polskich osiedlach w Afryce czy przedwojenna mapa II Rzeczypospolitej. Z Leicester w Anglii naukowcy także przywieźli wiele sybirackich pamiątek. Część tych skarbów można oglądać w podkrakowskim forcie na wystawie „Wyszli z ziemi niewoli".
Przychodzą tu młodzi ludzie, bo centrum – przy współpracy ze Związkiem Sybiraków i małopolskim kuratorium – organizuje warsztaty dla licealistów, a nawet gimnazjalistów. – Uczniowie chętnie słuchają o naszej historii – mówi prof. biologii Zofia Ciesielska, urodzona w Drohobyczu córka prawnika, oficera rezerwy aresztowanego przez NKWD, którego nazwisko rodzina odnalazła na tzw. ukraińskiej liście katyńskiej w latach 90. Jako dziewięciolatka została zesłana do Kazachstanu. Spędziła tam sześć lat, zanim udało jej się wrócić do Polski.
Opowiada uczniom o strasznych latach w Kazachstanie, choć są to bolesne wspomnienia. – Kiedy w maju 1989 roku organizowaliśmy w Krakowie oddział Związku Sybiraków, panie, które przyszły się do niego zapisać, pytały, czy skoro sporządzamy listy nazwisk, znowu przypadkiem nie będą ich według tych list wywozić... – mówi prof. Ciesielska.
Zaufania Sybiraków nadal nie zdobywa się łatwo. W końcu za komuny nie wolno im było wspominać o zsyłkach. Dopiero po 1989 roku mogli w kraju publikować książki czy wydawać kwartalnik „Zesłaniec". Teraz ich bezcennych nagrań w centrum przybywa. Wiedzą, że powstają tu także biblioteka, archiwum dokumentacji zsyłek oraz muzeum.
Szukanie grobów, znajdowanie żywych
Doktor Chudzio i jego studenci w 2009 roku skupili się na odnawianiu polskich cmentarzy w Tanzanii i Ugandzie. To do Afryki trafiło około 18 tys. Sybiraków, którzy wyszli z gen. Andersem z sowieckiego piekła. „To był dziejowy cud, podobnie jak wyjście Narodu Wybranego z niewoli egipskiej" – pisał po latach ksiądz Zdzisław Peszkowski, Sybirak, kapelan Rodzin Katyńskich. W polskim osiedlu w Valivade w Indiach, gdzie kilka tysięcy Sybiraków po opuszczeniu ZSRS przetrwało wojnę, był harcmistrzem. Niestety, wielu Polaków – choć dotarli do Indii czy Afryki – nie udało się już ocalić. Stąd ich cmentarze, takie jak te w Tanzanii czy Ugandzie, o które zadbali krakowscy pasjonaci. Fotografie nekropolii i lista polskich nazwisk, które na nagrobkach można odczytać, są na stronie internetowej centrum.
Dzięki trosce o pamiątki po zmarłych łatwiej rozmawia się z żywymi. Zwłaszcza jeśli ci przy pomocy naukowców z Krakowa odnajdują ślady bliskich. Tak było, kiedy Mariusz Solarz, który brał udział w renowacji polskich cmentarzy w Afryce, pokazywał zdjęcia nagrobków Sybirakom w Australii. Gościł u państwa Gruszków, którzy na fotografii z Tanzanii rozpoznali grób krewnego, zmarłego w 1948 roku. Nie mieli pojęcia, gdzie spoczywa.
Brat tego krewnego – Jerzy – został pilotem australijskiej armii i w 1961 roku odkrył na Pustyni Gibsona słodkowodne jezioro. Dla Australijczyków to wyjątkowy skarb, który do dziś nosi nazwę Lake Gruszka. Jerzy, deportowany w lutym 1940 roku z rodziną spod Łomży w okolice Archangielska, trafił potem do Uzbekistanu i Kirgizji, skąd przez Persję i Tanganikę (obecną Tanzanię) w 1950 roku wyemigrował do Australii. Zmarł w 1994 roku. Zdjęcia nagrobka swego brata nie mógł zobaczyć, ale ta fotografia w jego australijskiej rodzinie zostanie.
1,5 tys. polskich Sybiraków przyjął podczas wojny Meksyk i zaoferował im gospodarstwo rolne świętej Róży niedaleko miasteczka Leon. – Tam pobrali się moi dziadkowie, tam w 1944 roku urodził się mój tato – Bogdan – opowiada Joanna Matias. Ojciec, trener piłkarzy, wspominał czasem o skórzanych kufrach, o burro – osiołku, który go ugryzł, i o broni trzymanej przez dziadka pod poduszką, co dla córki brzmiało niczym bajka Bogdan Matias – tak jak inni Polacy, którzy z sowieckiej niewoli dotarli do Santa Rosa – jest wdzięczny Meksykanom. Gdy 1 lipca 1943 roku pociąg wiozący 1,5 tys. polskich uchodźców zatrzymał się na stacji w Leon, na peronie udekorowanym kwiatami, flagami Polski i Meksyku czekała delegacja z burmistrzem, a orkiestra odegrała „Mazurka Dąbrowskiego". Oniemiali Polacy płakali, bo po raz pierwszy od dnia zsyłki na Sybir poczuli, że komuś na nich zależy.
W grudniu 2011 roku Joanna Matias pojechała z ojcem do Santa Rosa. – Najpierw sami odwiedziliśmy Meksyk. Dopiero potem po raz drugi, na potrzeby filmu, który powstaje w USA i ma być skończony w lipcu 2012 roku, pojechaliśmy na 70. rocznicę powstania osiedla Santa Rosa – mówi. Pierwszy raz widziałam, jak ojciec płakał.
W Santa Rosa zmarł dziadek pani Joanny. Miał zaledwie 26 lat. Planował z żoną wyjazd do USA. Ale choroba, skutek koszmarnych przeżyć na sowieckiej zsyłce, przekreśliła jego plany. Wtedy, w 1948 roku, 24-letnia wdowa po nim z dwojgiem małych dzieci zdecydowała się na wyjazd do komunistycznej Polski. Do Świnoujścia, gdzie skupili się jej krewni, którzy przetrwali wojnę.
Kiedy Joanna Matias założyła stronę internetową o historii Polaków z Santa Rosa, odnalazł ją nie tylko producent filmu Piotr Piwowarczyk, ale także Sybiracy z wielu stron świata. Nadal dostaje od nich e-maile. Sama dowiedziała się z kolei, że jej nieznany dotąd kuzyn mieszka... w Szczecinie. – Tak blisko, ale jeszcze się nie widzieliśmy. Reżyser Sławomir Grynberg prosi, by zaczekać ze spotkaniem, bo chce je zarejestrować na taśmie – mówi.
Krystyna Pryjomko-Serafin trafiła w 1942 roku do polskiego osiedla w Tengeru w Tanzanii. Miała niewiele ponad trzy lata, gdy w lutym 1940 roku razem z rodziną wywieziono ją z Pińska pod Archangielsk. – Po Rosji, po latach głodu, zimna i upodlenia to był raj na ziemi – mówi o Afryce. Tam spędziłam najlepsze chwile dzieciństwa.
W Tengeru, największym z 22 polskich osiedli w Afryce, mieszkało niemal 5 tys. Sybiraków. Działały szkoły, drużyny harcerskie, sklepy, warsztaty. Dzieci poznawały polską historię i miały czas się bawić. Krystyna Pryjomko-Serafin przechowuje żółty sweterek, który miała na sobie, gdy sowieccy żołnierze wywozili ją na Wschód. – To moja relikwia – mówi. Być może także ona trafi do krakowskiego Centrum. Najpierw jednak muszą ją zobaczyć i usłyszeć jej historię małe wnuczki pani Krystyny.
Z Afryki Sybiraczka wyjechała w 1948 roku do Anglii, gdzie przez lata pracowała jako nauczycielka. W 2002 roku odwiedziła Tanzanię. Odnalazła drzewo posadzone pół wieku wcześniej i inne ślady dzieciństwa w Tengeru. Spotkała też pracującego tam misjonarza, ojca Jacka Rejmana, który pokazał jej pobliskie więzienie dla kobiet w Arushy, gdzie przebywało także kilkadziesięcioro dzieci skazanych Tanzanijek. O maluchach, które się nie uśmiechają i nie widzą zza krat ptaków ani drzew, Sybiraczka myślała także po powrocie do domu. Uznała, że skoro Afryka uratowała życie tysiącom polskich dzieci, tym razem trzeba pomóc jej synom. Postanowiła zebrać pieniądze na dom, w którym mali Afrykańczycy będą mogli zamieszkać. Napisała o losie „więziennych" dzieci do „Dziennika Polskiego" wydawanego w Anglii. Poprosiła o pomoc, a z wielu krajów, w tym z Kanady i Australii, zaczęto jej przysyłać pieniądze. Szybko udało się kupić ziemię i – pod nadzorem ojca Jacka – już w 2004 roku stanął w Tanzanii niewielki dom. Zakonnice posadziły drzewa i kwiaty, od razu też zaczęto przywozić tam z więzienia dzieci. – Milczały, nie umiały się bawić – wspomina Krystyna Pryjomko-Serafin. Wkrótce jednak Dom św. Gabriela, bo taką otrzymał nazwę, wypełnił się ich śmiechem.
W 2008 roku Sybiraczka dostała Nagrodę im. Sergio Vieira de Mello, wysokiego komisarza ONZ ds. praw człowieka. Teraz w Domu św. Gabriela mieszka kilkadziesiąt maluchów. Ponad 230 dzieci chodzi też do przedszkola i szkoły, które udało się stworzyć. Po 60 latach na obczyźnie wróciła na stałe do Polski. Od trzech lat mieszka w Krakowie i zapewnia, że nie żałuje przeprowadzki z Anglii. Choć wyszła tam za mąż i ułożyła sobie życie, pamięta, w jakich warunkach mieszkało wielu Sybiraków na Wyspach Brytyjskich. Ich domami były przez lata baraki, w tym półokrągłe tzw. beczki śmiechu z blachy falistej. Mieszkały w nich zazwyczaj dwie rodziny, którym zimą doskwierał chłód, a latem – upał.
Komenda na sawannie, kidnaperstwo sierot
Do Polski wróciła także po wojnie 97-letnia dziś Zdzisława Wójcik. To ona dla dzieci takich jak Krystyna Pryjomko-Serafin zakładała polskie drużyny harcerskie w Afryce. Udało się ich stworzyć 140. Druhnę Wójcik wysłał na Czarny Ląd ambasador Stanisław Kot, którego w 1942 roku spotkała w Teheranie. – Usiądzie pani na sawannie pod drzewem i przybije do niego transparent: „Komenda Polskiego Harcerstwa w Afryce". I nikt się nie sprzeciwi – opowiada mieszkająca w Warszawie druhna, której wspomnienia także trafiły do Centrum Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń.
Zdzisława Wójcik, gdy miała 24 lata, uciekła w 1939 roku wraz z narzeczonym z Poznania do Lwowa. Oboje w czerwcu 1940 roku zostali wywiezieni do pracy pod Archangielsk. Stamtąd znowu uciekli, ale ukochany druhny zamarzł w tajdze. Ona przetrwała tę wędrówkę, późniejsze aresztowanie i więzienia. Dotarła do Afryki, z której w 1947 roku wyjechała do Kanady. Rok później wróciła do Polski. Tu pracowała m.in. w Polskiej Akademii Nauk, działała też w Klubie pod Baobabem stworzonym we Wrocławiu przez Sybiraków, którzy przeszli przez polskie osiedla w Afryce.
Także wspomnienia 93-letniego księdza Łucjana Królikowskiego należą do najcenniejszych świadectw. Kapłan, zesłany w rejon Archangielska, który na Bliski Wschód trafił z armią gen. Andersa, pracował wśród zesłańców w Tengeru. Opiekował się polskimi sierotami.
Kiedy w 1949 roku Brytyjczycy likwidowali obozy w Tanzanii, zabrał 150 dzieci z sierocińca i przez Włochy wywiózł je do Kanady. Komunistyczny rząd Polski domagał się ich wydania, a ówczesne „Życie Warszawy" uznało ten wyjazd na Zachód za „kidnaperstwo na skalę międzynarodową". W zakładach pracy w Polsce organizowano nawet wiece przeciwko „uprowadzeniu" dzieci – wspomina kapłan. Kanada zresztą na początku nie kwapiła się do udzielenia azylu polskim sierotom. Zachód przeżywał miodowe miesiące w relacjach ze Stalinem, a pojawienie się ofiar sowieckiego barbarzyństwa psuło ten sielski obraz. Polakom pomógł Kościół, zwłaszcza abp Józef Charbonneau, metropolita Montrealu, gdy poprosił go o to podsekretarz stanu za pontyfikatu Piusa XII, kardynał Giovanni Battista Montini, późniejszy papież Paweł VI.
Ksiądz Królikowski przez lata czuwał nad losem swych podopiecznych w Kanadzie. Dramatyczne wydarzenia opisał w książce „Skradzione dzieciństwo". W 2007 roku został uhonorowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Do dziś pracuje jako duszpasterz w klasztorze Chicopee w USA, a jego wychowankowie spotykają się na Zjazdach Afrykańczyków w Montrealu i Toronto.
W 2009 roku prezydent Lech Kaczyński złożył w Sejmie projekt ustawy o odszkodowaniu substytucyjnym. Przepisy zakładają, że osoby represjonowane w Związku Sowieckim w latach 1939–1956 uzyskają za każdy miesiąc takich prześladowań 400 zł. W sumie nie można by jednak otrzymać więcej niż 30 tys. zł. Wprawdzie Bronisław Komorowski projektu z Sejmu nie wycofał, ale ustawa utknęła w Komisji Polityki Społecznej. Tadeusz Chwiedź, prezes Związku Sybiraków, alarmował polityków, że dawni zesłańcy wymierają w galopującym tempie. W 1989 roku było ich w kraju około 100 tys. Dziś jest ich zaledwie około 38 tys.
Skomentuj