Melchior Wańkowicz (1892 –1974) dla wielu czytelników pozostał przede wszystkim humorystą, co do końca nie jest prawdziwe, choć pisarz anegdoty uwielbiał i szafował nimi gęsto w swoich książkach.
Jeśli chodzi o jego skłonność do facecji... to wczytajmy się w „Ziele na kraterze" z 1951 roku, wyjątkową kronikę rodzinną będącą zarazem gigantycznym reportażem z życia narodu polskiego w latach 1918–1945. I nie dajmy się zwieść pozornej wesołości nagromadzonych tu historii i historyjek. Już zresztą we wstępnej fazie książki autor wyjaśnia: „Ta książka przeprasza, że co pewien czas rozdzierają się jej pogodne na razie karty". A rozdzierają się tak, że jeśli mamy porównać „Ziele..." do jakiegokolwiek utworu literatury polskiej, to możemy to uczynić jedynie w analogii z „Trenami" Jana Kochanowskiego. W obu przypadkach napisane dzieła są elegiami po śmierci córek. Ale można doszukać się w nich także podobieństwa językowego. Obaj autorzy osiągnęli ten sam stopień niebywałego skupienia oraz adekwatności słów do faktów. Ale zwięzłości musiał się Wańkowicz nauczyć gdzie indziej, u innych mistrzów. U Kochanowskiego nie znalazłby bowiem frazy tak powściągliwej jak zakończenie tego fragmentu „Ziela...": „Siedli przy kominku, rozpatrując album. King patrzył na akwarelę „Macierzyństwo" i myślał – jakież to drogi wzruszeń czekają jeszcze tę jego córeczkę. Album spłonął. Krysi nie ma".
Podobno o wszystkim potrafił Wańkowicz mówić z uśmiechem. Naprawdę? „W Ogrodzie Krasińskich – czytamy w „Zielu na kraterze" – blondynka ze śladami piękności, dosyć starannie ubrana, mówi z pogodnym uśmiechem, że już zebrała wszystkie części syna [poległego w powstaniu], tylko jeszcze nie może znaleźć głowy. Ludzie pierzchają od tego uśmiechu".
Podbijanie bębenka
Melchior Wańkowicz – podobnie jak nasi najwięksi: Mickiewicz czy Sienkiewicz – pisał sercem. Nie inaczej też napisał ostatni, dołączony w ostatniej chwili do „Sztafety" rozdział – „Fanfarę zaolziańską". To ten rozdział wytykano mu do śmierci jako dowód jego poparcia dla rzekomo prohitlerowskiej polityki władz II RP, które korzystając z okazji i żerując na nieszczęściu Czechosłowacji, wyszarpały dla nas Zaolzie; jako podbijanie mocarstwowego bębenka; jako nacjonalistyczną propagandę prowadzoną w oderwaniu od ponoć całkiem innych aspiracji, celów i dążeń polskiego społeczeństwa.
Po latach, w „Karafce la Fontaine'a", Wańkowicz przeprowadził rachunek sumienia, tyle że do publikacji jego w całości nie dopuściła cenzura. Pisarz uznał tamto swoje uniesienie za niedopuszczalne chciejstwo i tłumaczył je następująco: „Pamiętałem tę ziemię z walk z Czechami w 1919 roku, w najtrudniejszym dla Polski czasie, pamiętam trupy powstańców polskich na rynku w Skoczowie. Skoczyłem w najbliższy pociąg, by widzieć odwracanie się karty. Werżnąłem autem z polską flagą w tę ziemię, wyprzedzając wkraczające wojska polskie. Wszędzie spotykałem entuzjazm polskiej ludności Zaolzia. Cóż za wspaniałe karty mojej książki dopisywała historia. Ale przecież na dnie tego wszystkiego leżała radość, że ziemie oderwane zdradzieckim najściem czeskim na Polskę w 1919 roku (te grupy polskie zalegające aż po Skoczów...) wrócą w całej swej krasie do Polski".
Dziś o zaanektowaniu Zaolzia przez „sanacyjną" Rzeczpospolitą wie każdy nasz licealista, a jeśli przypadkowo będzie akurat nieobecny na stosownej lekcji historii, to mu „Gazeta Wyborcza" sto razy przypomni o tym „haniebnym" wyczynie polskiej soldateski. O Skoczowie, o Stonawie, o Kończycach, Bystrzycach, nazwach miejscowości splamionych polską krwią, a upamiętnionych swego czasu na posągu Ślązaczki poza Zaolziem nie wie nikt. A przecież w 1918 roku, gdy upadło cesarstwo austro-węgierskie, Zaolzie stało się spornym terenem i takim pozostało przez lata następne.
Prosto z mostu
Melchior Wańkowicz uważał się w pierwszym rzędzie za reportażystę. A pisał w latach, gdy literatura faktu uważana była za tę gorszą w porównaniu z prozą kreacyjną. Pisarz nie miał kompleksów. Pewnie dlatego, że wartości swych reportażowych książek mógł być pewien. Wojciech Cejrowski „W kościołach Meksyku" zachwycał się językiem Wańkowiczowskim, energią intelektualną pisarza, a przede wszystkim jego odwagą. Bo – czytamy – „Wańkowicz pisał prosto z mostu, bo tak się pisało wówczas – w wolnej Polsce przedwojennej. Czytając książkę, dzisiaj człowiek zdaje sobie sprawę, jak dalece ma zniewolony umysł. Wtedy pisano szczerze i otwarcie, a dzisiaj poprawnie". Protestuje Cejrowski przeciw próbom „poprawiania" polszczyzny Wańkowicza. „To tak – powiada – jakby na starych obrazach Matki Bożej Karmiącej domalowywać biustonosze. [...] Czy mamy także poprawiać Trylogię, bo Zagłoba, wchodząc do karczmy, woła: lej miodu, parchu?!". I otóż to.
Inna reporterska książka Wańkowicza „Opierzona rewolucja" – o podróży po Związku Sowieckim – ukazała się w 1934 roku, równolegle ze „Szczenięcymi latami". Wańkowicz uwielbiał takie prowokacje; oto na księgarskich wystawach spotykały się „szlachecka" i „probolszewicka" książka tego samego autora. Wyjątkowość „Opierzonej rewolucji" od razu dostrzegł późniejszy współpracownik paryskiej „Kultury" Adam Uziembło, podkreślając, że na takie zrozumienie faktów i ludzi w Sowietach zdobył się człowiek, któremu rewolucja bolszewicka odebrała ojcowiznę. Budzi to – pisał Uziembło – „zarówno zdumienie i szacunek, jak i głębsze refleksje na temat roli i znaczenia dziejowego intelektualistów w ogóle, a literatów w szczególności".
A cóż dopiero powiedzieć o absolutnym przeboju czytelniczym, przed wojną najpopularniejszej książce Melchiora Wańkowicza, między 1936 a 1939 rokiem mającej aż sześć wydań? Po jej napisaniu Niemcy uznali pisarza za „jednego z najniebezpieczniejszych Polaków", a „Na tropach Smętka" – bo o tej książce mowa – przetłumaczyli i wydali w nakładzie 500 numerowanych egzemplarzy, z nadrukiem „Ściśle tajne", tylko dla wybranych jako „cenny przyczynek do poznania polskich metod walki narodowościowej". 6 września 1939 roku renegat Olpiński przed mikrofonem radiowej rozgłośni we Wrocławiu zapewniał, że Niemcy są „na tropach Wańkowicza" i dosięgną go. Na szczęście pisarz przedostał się do Rumunii, a hitlerowskie zapowiedzi diabli, oczywiście ze Smętkiem włącznie, wzięli.
Po wielkiej katastrofie
Niezwykłą opowieścią o sztuce pisania i pisarskim warsztacie, testamentalnym – jak powiada Andrzej Gronczewski – dziełem Melchiora Wańkowicza jest „Karafka La Fontaine'a". Niech nikogo jednak nie zmylą liczne, a rozsiane po całej książce tropy, jakoby rzecz dotyczyć miała li tylko genealogii reportażu, gatunku literackiego, który z tak wielkim powodzeniem uprawiał Wańkowicz przez całe życie. Owszem, pisze on i o tym, nawiasem mówiąc o trzydzieści parę lat wcześniej od Kapuścińskiego.
Naprawdę jednak opowiada o przygodach człowieka piszącego, najchętniej tych znanych mu z autopsji. Składając hołd polszczyźnie, którą ukochał nade wszystko i którą obdarował iście królewskim darem – swoimi książkami.
Jest „Karafka La Fontaine'a" klamrą zamykającą pisarski dorobek Melchiora Wańkowicza, w którym jedni najwyżej cenili utwory optymistyczne w rodzaju „Tworzywa" czy „Sztafety" (nawiasem mówiąc – tej ostatniej w 1952 roku cykl artykułów zatytułowany „Zbrodnicze tezy" poświęcił... Sławomir Mrożek), a drudzy woleli borykać się z – jakże nieprzyjemnym – „Kundlizmem". I jednych, i drugich tak samo, na szczęście, porywał patos „Bitwy o Monte Cassino" i dramatyzm „Ziela na kraterze" czy nostalgia „Szczenięcych lat".
Niewiele utworów podobnych do „Karafki La Fontaine'a" znajdujemy w historii literatury polskiej. Na pewno da się ją porównać z „Alchemią słowa" Jana Parandowskiego. Tyle że zdaniem Gronczewskiego praca Parandowskiego jest „książką sprzed potopu", a „Karafka..." to dzieło powstałe „po wielkiej katastrofie".
„Wańkowicz – czytamy dalej – nie uchyla się od tragiczności dziejów. Nie unika „ciemnych świecideł" losu. Nie ucieka od polarnych klimatów ubiegłego stulecia. Wystawia „rzecz ludzką" artysty na nieludzkie próby. Wańkowicz nie stroni także od grząskich obszarów winy, grzechu, klątwy i kary".
Oczeń prosto!
A jak ukazał dzieje jednej polskiej rodziny – Korzeniewskich? Nikt nie strzelał ani do pani Korzeniewskiej, ani do pana Korzeniewskiego, ani do ich córki Oli, ani do syna – Jurka. Ani do służącej w ich domu Antosi. Nikt ich nie zabił – nie przeżyli, po prostu. „Każdy naród – pisał Wańkowicz – ma swoje ulubione wyrażenie. Amerykanie mówią „Okey", Anglicy: „All right". Te wyrażenia w uproszczonym skrócie oddają ducha narodu. Naród rosyjski ma takie swoje słowo: „Oczeń prosto" (co dosłownie znaczy: „całkiem prosto" i ma sens: „zupełnie zrozumiałe, nie ma się czemu dziwić"). Dlatego lekarz gminny w metryce wystawionej siłą wywiezionemu i bez sądu pozbawionemu życia obywatelowi „sojuszniczego państwa", mającego już wówczas swoje poselstwo w Rosji, wypisał jako przyczynę śmierci – głód. Oczeń prosto...".
Korzeniewscy, których Sowieci wywieźli w lipcu 1940 roku, nie byli nawet zesłańcami. W myśl kategorii wynalezionych w Kraju Rad byli to „wolnoosiedleńcy". Naprawdę wolno umierali. Dopóki można, ratując się zjadaniem podpłomyków z jakiejś rośliny tylko trochę przypominającej kukurydzę, z kotów, psów... W końcu do zjedzenia nie było już niczego i nie dało się w nieskończoność powtarzać dziecięcej zgadywanki: „Nie je, nie pije, a chodzi i żyje. Kto to?". Umierali więc cicho, bez skargi nawet. W żadnej innej swojej książce, jak właśnie w „Dziejach rodziny Korzeniewskich", nie osiągnie ten mistrz językowej palety, niezrównany znawca gamy barw polskiej mowy takiego skupienia, takiej ascezy.
Melchior Wańkowicz był pisarzem sprawy polskiej, ale nie znaczy to, że jego umiłowanie polskości było ślepe. Istotę konfliktu polsko-ukraińskiego potrafił ująć w kilku zdaniach i przypomnieć, że 1943 rok wziął się z tego, „czego bratobójcza walka w 1919 roku nie osiągnęła. Wyskakiwały ognie, coraz to tłumione przez ekspedycje karne, padali od kul skrytobójczych Pieraccy, Hołówkowie, Twerdochliby, jęczeli po badaniach katowani mołojcy, szlifował butelką lśniącą podłogę Bandera na korytarzu więziennym u Świętego Krzyża, gnili u św. Jura we Lwowie krnąbrni, ukraińscy studenci, w obszernych celach zamku Lubartowiczów w Łucku uwięzieni Ukraińcy obmacywali się nieufnym spojrzeniem, nie wiedząc, kto tu jest swój".
Antagoniści z Zaleszczyków
Spory między braćmi kończyć się mogą fatalnie, to wiemy od zawsze – z Biblii. Kain jednak zabił Abla i szczegółów męki tego drugiego nie znamy. O ile wiadomo, Kain nie rżnął go piłą, nie wsypywał mu do otwartego brzucha mąki, nie przywiązywał kiszek do drzewa...
Dość. Wańkowicz nie byłby sobą – wytrawnym, świetnym warsztatowo pisarzem – żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, że takiego nagromadzenia bestialstwa czytelnik nie zniesie. To dlatego już na początku „Drogą do Urzędowa" powołał do życia parę antagonistów z nadgranicznych Zaleszczyków: Wróbla – księdza katolickiego i Lewina – żydowskiego lekarza. Maria Dąbrowska zauważyła, że są to „jedne z najlepszych postaci w polskiej literaturze historyczno-obyczajowej". Tak właśnie jest. Gdyby nasi filmowcy mogli i chcieli nakręcić wielką epicką opowieść o XX-wiecznej Polsce, ci dwaj – Wróbel i Lewin – powinni być tej historii protagonistami. Wprowadzając do tragedii niezbędny element filozoficznej refleksji, dystansu, sceptycyzmu, a bywa, że i komizmu.
Historie związane z Lewinem i Wróblem, podobnie jak przygody Haukego w II Korpusie, odciążają Wańkowiczowskie pisarstwo lat wojny i okupacji. A że autor „Bitwy o Monte Cassino" miał zawsze cięte pióro, nic dziwnego, że nie tylko w emigracyjnym, polskim Londynie nie wszystkim to, co pisał, się podobało. I tak po lekturze bliskowschodnich opowieści Wańkowicza lepiej rozumiemy, dlaczego redaktor Jerzy Giedroyc nie darzył go przesadną sympatią.
Środowisko pisarskie niezbyt go zresztą hołubiło. I przed wojną, i po niej. Co tu dużo mówić, zazdroszczono mu pieniędzy, pozycji, pewności siebie, a naprawdę i talentu, i tego jeszcze, co w pisarstwie najcenniejsze oraz najrzadsze. Czytelniczej – tak, tak – miłości.
Skomentuj