Na wieść o wybuchu walk w Warszawie Heinrich Himmler powiedział Hitlerowi: „Z punktu widzenia historycznego jest błogosławieństwem, że Polacy to robią. Po pięciu, sześciu tygodniach wybrniemy z tego. A Warszawa, stolica, głowa, inteligencja tego byłego 16-, 17-milionowego narodu Polaków, będzie zniszczona". Zwracając się do podległych sobie dowódców, powiedział o rozkazie zburzenia Warszawy: „Możecie sobie pomyśleć, że jestem strasznym barbarzyńcą. Jak panowie chcecie: tak, jestem nim, jeżeli tak być musi. Rozkaz brzmiał: każdy blok domów powinien być spalony i wysadzony w powietrze". Warszawa nie będzie już istnieć.
Los Warszawy jako polskiego miasta był już jednak wcześniej przesądzony. Tak zwany plan Pabsta z roku 1940 przewidywał wyburzenie zabudowy stolicy Polski i utworzenie „Die Neue Stadt Warschau", prowincjonalnego miasta dla Niemców zarządzających okupowanym terytorium Polski, a zarazem węzła komunikacyjnego.
Warszawa była bólem głowy dla Niemców. Hans Frank, generalny gubernator, uważał, że: „Mamy w tym kraju jeden punkt, z którego pochodzi wszystko zło: to Warszawa. Gdybyśmy nie mieli Warszawy w Generalnym Gubernatorstwie, to nie mielibyśmy 4/5 trudności, z którymi musimy walczyć. Warszawa jest i pozostaje ogniskiem zamętu, punktem, z którego rozprzestrzenia się niepokój w tym kraju".
Himmler mówił, tak jak Hitler, o zburzeniu miasta. A co z mieszkańcami? Mieli zostać wymordowani. Ten plan zaczęto realizować na Woli w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku.
Warszawska ulica Wolska to ważna arteria komunikacyjna prowadząca od zachodnich granic miasta w kierunku centrum. To właśnie wzdłuż niej i na przylegających do niej ulicach Niemcy w kilka dni dokonali najprawdopodobnie największej egzekucji ludności cywilnej podczas II wojny światowej w Europie.
Nikt nie policzył ofiar tej szokującej zbrodni. Ani Niemcy – bo przecież mieli zabić wszystkich i nie zajmowali się statystyką, ani ocaleli z pogromu Polacy, którzy widzieli stosy trupów: swoich bliskich i sąsiadów. Szacunki są bardzo rozbieżne: od 15 tys. i 20 tys., przez 35 i 50, do 60 tys. zabitych w kilka sierpniowych dni. Muzeum Powstania Warszawskiego przyjmuje, że zamordowano około 40 tys. Sprawia to, że niemiecka zbrodnia dokonana na Woli przyniosła więcej ofiar od masowej egzekucji w kijowskim Babim Jarze, o której wie cały świat. We wrześniu 1941 roku zabito tam 33 tys. Żydów.
Tymczasem rzeź na Woli jest wciąż mało znana. Nie tylko na świecie, także w Polsce. Nie powstała, co zadziwiające, monografia tej masowej zbrodni. Ani w PRL, ani po roku 1989. Była traktowana jako epizod Powstania Warszawskiego. To wielkie zaniedbanie polskich historyków. Dla pamięci o tej straszliwej masakrze nie wystarczą przecież zbiory dokumentów, w tym relacje świadków oraz artykuły prasowe.
Na ulicy Wolskiej i w innych miejscach dzielnicy za czasów komunistycznych postawiono tablice upamiętniające masowe egzekucje, ale pomnik Ofiar Rzezi Woli, u zbiegu alei Solidarności i ulicy Leszno, powstał dopiero w 2004 roku, 60 lat po tragedii, zresztą staraniem społecznego komitetu. W kamieniu wyryte są sylwetki ludzkie, jakby wyżłobione przez pociski.
Trudno zrozumieć, dlaczego do dziś zbrodnia na Woli nie ma w polskiej pamięci równorzędnego miejsca ze zbrodnią katyńską. Może dlatego, że wolimy niezakłóconą heroiczną wizję Powstania Warszawskiego i pamięć tylko o bohaterstwie powstańców?
Czarna sobota
„Szykuje się olbrzymia tragedia, tak jak historyczna rzeź Pragi. [...]. Jeżeli możecie dziś pomóc – to godzin zostało niewiele. Kijem nikogo nie obronię" – pisał 6 sierpnia w dramatycznym raporcie do dowództwa powstania płk Jan Mazurkiewicz, dowódca Zgrupowania „Radosław". Nie było szans na pomoc, a poza tym było już na nią w dużej mierze za późno. Większość ofiar zginęła 5 sierpnia. Słońce tego dnia wstało o godz. 5.18. Po raz ostatni dla tysięcy mieszkańców Woli. Dzień był pogodny, choć niezbyt ciepły, termometry wskazywały 16 stopni.
Ulica Wolska, od cmentarza prawosławnego do zbiegu w ulicę Towarową, ma około 2,5 km długości. Na tej przestrzeni znajduje się 27 miejsc, w których dokonano egzekucji co najmniej 50 Polaków – razem 19,9 tys. zamordowanych. Na terenie fabryki Ursus zabito około 6 tys. spędzonych tam osób, fabryki Franaszka – 4 tys., fabryki Kirchmayera – 2 tys., w domach Hankiewicza – 2 tys., koło parku Sowińskiego – 1,5 tys. osób.
Mordowano też na innych przylegających do Wolskiej i innych nieodległych ulicach, między innymi na Bema, Młynarskiej, Staszica, Górczewskiej, Płockiej, Lesznie...
Generał Reinefarth i doktor Dirlewanger
Dowodzący niemieckimi oddziałami na Woli generał SS Heinz Reinefarth w rozmowie z reporterem Krzysztofem Kąkolewskim twierdził, że technicznie niemożliwe jest rozstrzelanie w kilka dni – kulminacja masakry przypadła na sobotę 5 sierpnia – 35 tys. mieszkańców Woli. Mówił: „Za mało było ludzi po naszej stronie". W każdym razie starał się. Hans Thieme, adiutant dowódcy jednego z oddziałów, zanotował uwagę Reinefartha: „To jest nasz najtrudniejszy problem: nie mamy tyle amunicji, aby ich wszystkich zabić". Nieco inaczej Reinefarth miał to ująć w depeszy do dowódcy 9. Armii, gen. Vormanna: „Co robić z ludnością cywilną? Mam mniej amunicji niż zatrzymanych".
Wmawiał po latach Kąkolewskiemu, że 5 i 6 sierpnia działy się różne rzeczy, o których nie wiedział. A tymczasem jego stanowisko dowodzenia znajdowało się na rogu Wolskiej i Syreny, 300 m od fabryki Franaszka, miejsca masowych egzekucji. Reinefarth raportował 5 sierpnia: „Straty własne: sześciu zabitych, 24 ciężko rannych, 12 lekko rannych. Straty nieprzyjaciela – z rozstrzelanymi – ponad 10 tys.".
Specyficzny gatunek wykonawców rozkazu o zabijaniu znajdował się w oddziale SS Oskara Dirlewangera, wchodzącej w skład grupy bojowej Reinefartha. Doktor nauk politycznych Dirlewanger był przed wojną skazany za gwałt i seks z nieletnią. Jego oddział początkowo rekrutował się się z kłusowników, potem uzupełniono go na polecenie Himmlera: „Niech pan sobie wyszuka odpowiednich ludzi spośród łobuzów przebywających w naszych obozach koncentracyjnych i wśród zawodowych przestępców". Do oddziału wcielono również więźniów obozu karnego dla członków SS. Dirlewangerowi podlegały także wydzielone oddziały 111. Pułku Azerbejdżańskiego i Wschodniomuzułmańskiego Pułku SS.
Bez litości
Zabić ich wszystkich – brzmiał rozkaz. Nie było więc litości dla nikogo: ani dla dzieci, ani dla matek, księży, zakonnic, lekarzy, sanitariuszek. Mordowano w mieszkaniach, na podwórkach, w szpitalach, na dziedzińcach fabryk.
„W zewnętrznym rogu drugiej sali stały matki z drobnymi dziećmi i chore zakonnice. Do tej grupy naprzód zaczęli żołnierze rzucać granaty. Widziałam, jak małe dziecko podpełzło do pierwszego z żołnierzy rzucających granaty i zaczęło go całować po butach, a także jak żołnierz odrzucił to dziecko" – to relacja Marii Wandy Suryn o mordach w Szpitalu św. Łazarza. Na jego terenie zginęło około 1,2 tys. osób, w tym 50 pracowników szpitala i dziewcząt z patrolu sanitarnego AK. Egzekucję przeżyła Wanda Łokietek-Borzęcka, która opowiedziała o tragedii jednej ze swoich koleżanek. Gdy zorientowała się, że zostaną rozstrzelane, prosiła jednego z niemieckich żołnierzy, by ją oszczędził: „Błagała mówiąc: »Boże, co moja biedna matka powie? Co się stanie, jak się dowie, że i ja nie żyję? Ona skona z rozpaczy«. Biedna została wyprowadzona przez tegoż Niemca za mur, tam najprawdopodobniej wykorzystał ją, a potem przyprowadził szlochającą w to samo miejsce i strzelił tak niefortunnie, że żyła jeszcze, męcząc się straszliwie. Po jakimś czasie ten łotr dobił ją".
W Szpitalu Wolskim na Płockiej oficer SS zastrzelił dyrektora szpitala, dr. Józefa Mariana Piaseckiego, w jego gabinecie, a wraz z nim profesora Janusza Zeylanda oraz kapelana ks. Ciecierskiego. Personel i chorych w szpitalnych koszulach oraz szlafrokach popędzono ulicą Górczewska na miejsce rozstrzelania, koło wiaduktu kolejowego. Zamordowano tam co najmniej 4,5 tys. osób, choć są i znacznie wyższe szacunki. Ocalały z egzekucji – padł, udając zabitego – Konrad Golian zeznawał, że esesmani zabijali grupami po 12 osób. Od płonących belek i desek spadających z ogarniętych pożarem domów zapalały się ciała pomordowanych. Ocalały ks. Bernard Filipiuk zeznawał o oprawcach: „Okrucieństwo i żądza jakiejś zemsty zionęła wprost od nich. Byli pełni sadyzmu. Widziałem, jak gestapowiec pogłaskał po twarzy jednego mężczyznę stojącego w szeregu dwunastki, uśmiechnął się, coś powiedział do niego, przyłożył rewolwer pod brodę i zastrzelił, śmiejąc się".
W grupie prowadzonych na rozstrzelanie na teren fabryki Ursus znalazła się Wanda Lurie, będąca w dziewiątym miesiącu ciąży, z trójką dzieci. „W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez prawy policzek". Wanda Lurie zeznawała, że oprawcy w przerwach w rozstrzeliwaniu rabowali kosztowności, których szukali u zabitych, pili wódkę, śpiewali, śmieli się. Po trzech tygodniach Lurie urodziła syna.
Jeden z niemieckich świadków zbrodni na Woli, podoficer, zapytał esesmana, jaki jest cel egzekucji. Usłyszał, że jego też to brzydzi, ale rozkaz to rozkaz. „To dowódca grupy bojowej Reinefarth wydał ten rozkaz".
Zwłoki rozstrzelanych były palone. Niemcy stworzyli z przymusowo zaciągniętych Polaków specjalne oddziały tzw. Verbrennungskomando, które zajmowały się paleniem ciał. Jeden z nich opowiadał, że przy ulicy Wolskiej 60, na podwórzu fabryki makaronów, zobaczył stos zwłok wysokości 2 m, długości 20 i szerokości 15 m, w większości były to ciała mężczyzn, choć były też ciała kobiet i dzieci. Zwłoki przekładano drewnianymi belkami i polewano płynem łatwopalnym.
Pragmatyzm von dem Bacha
Zagładę wszystkich mieszkańców Woli przerwał generał SS Erich von dem Bach. Nie jest jasne, kiedy przybył do miasta. Prawdopodobne 5 sierpnia w późnych godzinach albo 6 sierpnia. „Sam widziałem, jak dzikie tłumy żołnierzy i policji rozstrzeliwały osoby cywilne, sam widziałem palące się stosy trupów, które były oblewane benzyną i podpalane" – zeznawał. Kiedy zapytał żołnierzy, dlaczego tak się dzieje, usłyszał odpowiedź: „Jest rozkaz Führera, by nie brać jeńców". Von dem Bach wydał rozkaz ograniczający zabijanie tylko do mężczyzn. „Uratowałem życie tysięcy kobiet i dzieci, chociaż to byli Polacy" – chwalił się niemiecki generał urodzony jako Erich von Zelewski, z matki Eweliny Szymańskiej, wywodzący się ze szlachty kaszubskiej, niemiecki oficer.
Von dem Bach zeznawał, że generał Reinefarth dziękował mu za uchylenie okrutnego rozkazu. Jeśli nawet tak było w istocie, to nie był jednak bardzo zły na Himmlera, który obciążył go wykonaniem rozkazu eksterminacji, skoro 19 sierpnia pisał do niego: „Z naszych warszawskich łupów wojennych pozwalam sobie przesłać panu dwie paczuszki herbaty wraz z najlepszymi życzeniami. Heil Hitler. Wielce oddany Pański Reinefarth, SS Gruppenfuhrer i gen. policji".
Decyzja von dem Bacha, przedstawiana przez niego jako humanitarna, była przede wszystkim pragmatyczna. Żołnierze niemieccy zajmowali się zabijaniem cywili zamiast tłumieniem powstania. Mordowanie zaś ludności cywilnej mogło wzmocnić determinację powstańców. Jak mówił von dem Bach, Himmler jako wojskowy był „krwawym laikiem", który zapominał powiedzieć wojsku, jak ma atakować. Miał tylko jeden rozkaz: „Idźcie na Warszawę, zniszczcie Warszawę, zabijcie wszystkich".
Rozkaz von dem Bacha wstrzymał masakrę wszystkich bez wyjątku Polaków (odtąd zabijano tylko mężczyzn), ale i tak po jego wydaniu odnotowano dziesiątki przypadków zbrodni, choć już nie tak masowych, na ludności Warszawy.
Zbrodnie w innych dzielnicach
W pierwszych dniach sierpnia na Ochocie szalał z kolei pułk brygady SS „RONA". Jego żołnierze, a raczej żołdacy, rekrutujący się z obywateli Związku Sowieckiego (niesłusznie określani jako własowcy), zajmowali się nie tyle systematycznym zabijaniem wszystkich mieszkańców dzielnicy, ile „ciekawszą" sprawą – rabowaniem oraz gwałceniem kobiet. Ofiarami żołdaków „RONA" padli między innymi pacjenci Instytutu Radowego przy Wawelskiej, mieszkańcy domów przy Grójeckiej, a także w al. Niepodległości. Na klatce domu w al. Niepodległości 223 zabitych zostało 7 sierpnia ponad 50 osób, w tym dzieci, kobiety i starcy. Liczbę zamordowanych mieszkańców Ochoty szacuje się na 10 tys.
W Śródmieściu, w ruinach Teatru Wielkiego, zgładzono ponad 300 mężczyzn.
W ruinach gmachu GISZ przy Al. Ujazdowskich i na przylegającym terenie ogródka jordanowskiego żołnierze niemieccy dokonywali w sierpniu i we wrześniu 1944 roku masowych egzekucji. Ofiarom, między innymi z domów przy Puławskiej i Marszałkowskiej, mężczyznom i kobietom, kazano się rozebrać do naga i położyć w rzędach na ziemi, po czym zabijano ich. Zwłoki były spalane. W tym miejscu zamordowano być może aż 5–6 tys. osób. Po wojnie odnaleziono tam 5578 kg prochów ludzkich.
Na Żoliborzu w połowie września Niemcy zabijali mieszkańców domów m.in. przy Marii Kazimiery i Gdańskiej. Przy ulicy Kolektorskiej, na murze, na którym wmurowano tablicę upamiętniającą zamordowanie 40 osób cywilnych, widnieje napis: „14 IX 1944. W tym miejscu została przez Niemców rozstrzelana, gdy błagała o litość dla pozostałych w schronie Olga Przyłęcka. Bo to była Polka".
24 września 1944 roku dowódca Żoliborza, ppłk „Żywiciel", dostał raport od fotoreportera Olgierda Giedroycia z oględzin miejsca zbrodni: „W pierwszym korytarzu piwnicznym domu przy ul. Gdańskiej 4 potykam się o coś, co po zapaleniu zapałki okazuje się do połowy zwęgloną nogą ludzką. W następnym korytarzu zagradza mi drogę trup nagiej kobiety lat około 30, zgwałconej przed śmiercią. Domyślam się tego po szeroko rozstawionych nogach i zakrytej ręką przerażonej twarzy [...]. Na wprost mnie leży grupa złożona z kilku osób zamordowanych w bestialski sposób. Bezbronne kobiety i jakiś mężczyzna – cywil pokłuty nożem. Wszystkie twarze wykrzywione przerażeniem [...]. Na półpiętrze leży trup dziecka (wiek pięć–sześć lat) z roztrzaskaną głową".
Maja Motyl i Stanisław Rutkowski w swoim opracowaniu o miejscach zbrodni popełnionych przez Niemców podczas powstania określają liczbę zamordowanych w egzekucjach mieszkańców Warszawy na 68 tys., przy całkowitych stratach ludności cywilnej szacowanych na 150 tys.
Zbrodnia nieukarana
Generał Heinz Reinefarth nigdy nie został osądzony za to, że był dowódcą grupy bojowej swojego imienia, która dopuściła się masowych zbrodni na Woli. Władze RFN nie wydały go władzom PRL. Dwa niemieckie śledztwa w jego sprawie zostały umorzone. Uzasadniano to brakiem możliwości zdobycia dowodów winy. Parę lat po wojnie Reinefarth, niedawny generał SS, został burmistrzem miasta Westerland z ramienia partii wypędzonych ze stron ojczystych (urodził się w dawnej stolicy Polski – Gnieźnie, pod niemieckim zaborem). Co więcej, wybrano go do landtagu w Szlezwiku-Holsztynie. Oskar Dirlewanger miał zginąć w 1945 roku. Jedna z wersji jego śmierci głosi, że został zabity przez Polaków, którzy rozpoznali w nim kata Woli. Kilka lat temu odnaleziono listę członków oddziału Dirlewagnera, jednak nie udało się uzyskać dowodów obciążających konkretne osoby. Ocaleli mieszkańcy Woli, którzy dożyli do początku XXI wieku, po dziesiątkach lat z pewnością nie mogliby zidentyfikować swoich niedoszłych morderców i zabójców swoich najbliższych i sąsiadów.
Skomentuj