Zuzannie Biesiadeckiej, eleganckiej pani w fantazyjnym kapeluszu, poważnieją oczy, kiedy padają pytania o rzeź Woli. – Mnie dopiero z dziesięć lat temu przestała się śnić wojna. Ale nie taka, jaką pamiętam. Atomowe wojny, kosmiczne. Wiesław Kępiński, przez lata asystent Jarosława Iwaszkiewicza, ciągle się zastanawia, dlaczego udało się przeżyć akurat jemu. A Jadwiga Łukasik płacze, kiedy w kościele ludzie śpiewają: „Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud". To właśnie tę pieśń ktoś zaintonował, kiedy stali przygotowani do egzekucji. I ocaleli.
Byli dziećmi, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Mieszkali na Woli. Nie mieli świadomości, że staną się pierwszymi ofiarami rozkazu Hitlera, by zabijać według swego upodobania. Każdy był przeznaczony na śmierć.
Godzina „W"
Jadwiga Łukasik mieszkała z rodzicami na Płockiej 23, u zbiegu z Wolską. Duże, 70-metrowe mieszkanie państwo Łukasikowie kupili jeszcze przed wojną. Tokarz precyzyjny Michał Łukasik zarabiał nawet 700 zł miesięcznie. Jego żona, Janina, pracowała jako asystentka głównego technologa w zakładach u Klawego.
Zuzanna Biesiadecka z rodziną – rodzicami, bratem, babcią i dwiema ciociami – mieszkała wtedy przy ulicy Górczewskiej. Ojciec, Michał Rosalak, był artystą, uczył malarstwa i rysunku.
Rodzina Wiesława Kępińskiego, 11-letniego chłopaka, mieszkała na Wolskiej 143. W drewnianym domu, jakich na Woli było wiele, naprzeciw parku Sowińskiego. Ojciec, z zawodu murarz, odbudowywał na Kopernika gmach PZU. W pokoju z kuchnią Kępińscy mieszkali z dwójką młodszych synów – Wieśkiem i kilkuletnim Sylwusiem.
W sierpniowe popołudnie w parku Sowińskiego mała rezolutna dziewczynka zachłannie zrywa kwiatki. Jej mama idzie alejką. Prowadzi wózek, w którym śpi dwumiesięczny syn. Mała się cieszy, a mama denerwuje. Tłumaczyła przecież córce, że w parku nie można ot, tak po prostu zrywać kwiatów. Ale Zuzia i tak rwie. Nagle dziewczynkę ogarnia niepokój. Widzi biegnących i krzyczących ludzi. Jej mama też zaczyna biec. – Musiałam widzieć przerażenie na twarzy matki i ono mi się też udzieliło – tłumaczy Zuzanna Biesiadecka, dziewczynka z parku. W ten sposób zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego. Ośmioletnią Jadwisię Łukasik zryw zastał bawiącą się na podwórku. – Usłyszeliśmy strzały, zdenerwowana mama zbiegła i zabrała mnie do domu. Wieczorem przyszedł ojciec ze swoimi żołnierzami. Sześćdziesięciu ludzi, cały oddział AK. Już na Płockiej barykady budowali. Ojciec objął nas i powiedział: „Kocham was nad życie, ale ojczyzna pierwsza". I poszedł walczyć. – Polecił tylko, żeby z ich domu, który był przy barykadzie, przeniosły się do cioci na Płocką 31. Tam miało być bezpieczniej.
Wkrótce już cała Wola wiedziała, że Warszawa zerwała się do walki. Następnego dnia Kępińscy przenieśli się do podziemi cerkwi. Wraz z nimi schronienia poszukały tam inne rodziny. W sumie kilkadziesiąt osób.
W ulewie przed czołgami
Jadwiga Łukasik pamięta, że rankiem 2 sierpnia lał deszcz. Do mieszkania ciotki wpadają Niemcy. Psy, granaty, nahaje. – Słychać krzyki: „Raus, raus!". Pędzą nas w ulewie przed czołgiem. Ludzie płakali. Krzyczeli do powstańców: „Nie strzelajcie!".
Nie strzelali. Nie mogli strzelać do rodzin, dzieci, sąsiadów. Niemcy zdobyli barykadę. Przemoczonych do suchej nitki ludzi wtłoczyli do kościoła św. Wojciecha. – Tam cała świątynia nabita. Ranni, ludzie na wózkach i o kulach. Okazało się, że Niemcy już tam dziesiątkowali. Wybierali ludzi z tłumu, wyprowadzali na górę i co chwilę słychać było strzały. Jej matka, która znała niemiecki, przekonała jednego z pilnujących Niemców, by je wypuścił. Żołnierz poinstruował, że mogą uciec o godz. 14, gdy na posterunku następuje zmiana warty. Mają nie bać się strzałów za plecami. „Będę strzelał, ale nie do was" – obiecał i dotrzymał słowa.
Uciekały od bramy do bramy. W pobliżu Płockiej usłyszały żołnierskie kroki. A przed sobą zobaczyły wybiegającego z bramy mężczyznę, który trzymał na ręku dziewczynkę z blond lokami. Żołnierz krzyknął: „Halt!". Podbiegł do mężczyzny. Wywiązała się szamotanina. – Niemiec złapał dziecko jak jakiegoś śmiecia i wrzucił w płomienie płonącego obok domu. Wtedy ten mężczyzna dostał szału. I ten Niemiec cały magazynek w tego człowieka wystrzelał. – Jadwiga Łukasik opowiadając o tym, płacze. Im udało się schować w bramie, potem szczęśliwie przeskoczyć ulicę i wrócić do domu ciotki.
Na Woli jeszcze są powstańcy, jeszcze trwają walki. – Któregoś dnia słyszę strzały i wybuchy. Coraz więcej dymu i kurzu. Mówią, że w pobliżu jest barykada, której bronią Polacy. Babcia Jadzia gotuje zupę i zanosi im. Słyszę sąsiadów: „Co ta szalona kobieta robi?! Zaraz ją zabiją!". Babcia odpowiada spokojnie: „Młodzi ludzie muszą coś jeść" – opowiada Zuzanna Biesiadecka.
Jadwisia Łukasik zamiast lalki miała ulubioną żywą kurę, karmazynkę. – Pamiętam, że głodni ludzie zaczęli prosić mamę: „Pani Łukasik, pani da tę kurę". A ja w płacz. Mama rozłożyła bezradnie ręce i tłumaczy: „No, ja nie mogę tego dziecku zrobić". I kura ocalała.
– Ojciec walczył na Młynarskiej, przyniósł trochę cukru w kostkach, kawałek chleba i masło. Wody brakowało, bo krany były nieczynne – opowiada Jadwiga Łukasik. W piwnicach ludzie spali obok siebie na podłodze. – Leżeliśmy jak śledzie i przekręcaliśmy się na komendę.
Jadwiga Łukasik nie pamięta, kiedy Niemcy zrzucili bombę. Sypiący się gruz ranił ją w głowę i nos. W piątek oddział ojca poszedł z Woli w kierunku Śródmieścia.
Wiesław Kępiński ma w oczach obraz, jak z podziemi cerkwi dorośli obserwowali ruch wojsk, czołgów, samochodów. Raz tylko odważył się pójść do mieszkania, by wypuścić z klatki dwa czyżyki. Kiedy wracał, Niemiec jadący samochodem strzelił do niego na ulicy. Nie trafił i Kępiński szczęśliwie dotarł do cerkiewnych piwnic.
Zanim padły strzały
W sobotę 5 sierpnia zobaczyli w okienkach lufy niemieckich karabinów. „Dziś i zawsze widzę dokładnie to, co się działo przy mnie w tych minutach, ale nie słyszę nic. Nie słyszę nawet siebie samego, jak proszę prowadzącego nas Niemca, żeby nie zabijał. Dziwne, bardzo dziwne, że w pamięci mojej zostały tylko obrazy, jakby dziś widziane. Jedne mniej, drugie bardziej wyraziste, a żadnych głosów ani dźwięków" – wspomina Wiesław Kępiński w książce „Sześćdziesiąty pierwszy".
Gdy wyszli spod cerkwi, okazało się, że szeregi żołnierzy z trzech stron odcinają im drogę ucieczki. Naprzeciwko zaś, na torach tramwajowych, stoi karabin maszynowy. Kępiński zapamiętał, że na czele tego pochodu, który za chwilę miał być rozstrzelany, szedł jego ojciec. Potem on z matką, która niosła na ręku brata Sylwusia. I jak w obłędzie powtarzała: „Zabiją nas, zabiją nas". Gdzieś w środku byli brat z bratową w ciąży. Pochód ustawiono w rowie, tyłem do wału okalającego cmentarz. Niemcy przygotowali wszystko z ogromną precyzją. Przy karabinie maszynowym zwisała taśma błyszczących pocisków. Zanim padły strzały, Wiesiek odwrócił się i wbiegł na wał. – Nie pamiętam, co wtedy czułem, co myślałem. To był impuls – mówi dziś. Kula trafiła go już na szczycie, dzięki czemu zsunął się na drugą stronę i dla oprawców stał się niewidoczny.
W sobotę Niemcy załomotali także do bramy przy Płockiej 31, gdzie w piwnicach nadal ukrywało się wielu mieszkańców. – Wpadli do dozorczyni. Zapytali, czy są tu jeszcze jacyś ludzie. Odpowiedziała, że nie. Wobec tego zabrali ją z całą rodziną. Słyszeliśmy, jak wyprowadzają ich na Płocką. A potem słychać było strzały. Wszyscy wtedy padli na kolana i modlili się za nich. Dzięki nim my żyliśmy – opowiada Jadwiga Łukasik.
Zuzanna Biesiadecka wspomina: – Nie wiem, która to mogła być godzina. W każdym razie, jak nas wypędzali, było jasno. Nie pamiętam, czy wtargnęli do mieszkania. Stało się to wszystko jakoś niezmiernie szybko. Dorośli nie wzięli ze sobą żadnego większego bagażu. Widzę Niemców przed domem – w hełmach i porozpinanych mundurach. Wściekłych i spoconych, wrzeszczących strasznie w tym ich twardym języku. Pędzą gdzieś ludzi i popychają ich kolbami karabinów...
Zapamiętała, że podczas drogi na kilka godzin zatrzymali się w klasztorze ss. Felicjanek. – Chciało mi się siusiu i jedna z ciotek zaprowadziła mnie do toalety na piętrze z białymi kafelkami. Było tam kilka małych okienek. Przez nie widać było tylko płonące domy. Tak się zaczęłam wtedy bać, że do dziś swój strach pamiętam – opowiada Biesiadecka.
Wodzili ich cały dzień
Między domami przechodziło się otworami wybitymi w murach. Przez taką wybitą bramę Niemcy kolbami popychali, żeby szybciej przechodzić. I kilkunastoletni chłopiec o kulach upadł w tym przejściu. – Wszyscy po nim szli, bo nie można było się zatrzymać. Słyszę szczęk jego łamanych kości i przeraźliwy płacz oraz błaganie. Nikt nie mógł go podnieść – opowiada Biesiadecka. Tego dnia Niemcy kilkakrotnie ustawiali ich pod ścianą.
Do kryjówki Janiny i Jadwigi Łukasik dotarli w niedzielę 6 sierpnia. – Wpadli z psami i granatami. Mama włożyła mi palto, buty zimowe. Sama na szlafrok narzuciła jesionkę z wydrowym kołnierzem. Biżuterię włożyła mi w bieliznę. Już wtedy doszła do nas wiadomość, że rozstrzelali wszystkich ze szpitala na Płockiej. Wyszliśmy, a na zewnątrz upał, swąd. Niemcy, psy, czołgi i ciała rozjeżdżone czołgami. Doznałam szoku. Nie mogłam ruszać nogami. Mama i gospodyni spod Piaseczna – która dostarczała nam żywność i utknęła przez wybuch powstania – chciały wziąć mnie na ręce. Ktoś je jednak ostrzegł: „Nie bierzcie, bo Niemiec zastrzeli. Dwie panie niosły matkę niedołężną na rękach, to Niemiec ją zabił". Wzięły mnie więc pod ręce i ciągnęły – opowiada Jadwiga Łukasik.
Na ulicach już były tłumy. Ciągnęły od Działdowskiej i od Młynarskiej. Ukrainiec, który mówił trochę po rosyjsku, kazał im się ustawić w czwórki. – I tak szpaler na tych ciałach rozjeżdżonych przez czołgi się uformował. Mama tylko mówiła: „Patrzcie po butach, czy nie ma gdzieś Michała". Chodziło jej o tatę. On miał charakterystyczne buty saperki, nabite gwoździami. Ale pod nogami widziałyśmy nie ciała, lecz miazgę – opowiada Jadwiga Łukasik.
Zuzanna Biesiadecka pamięta, że idąc z rodzicami płonącą Górczewską, myślała wtedy, że ci, którzy leżą po obu stronach ulicy, zasnęli. Dziwiła się, dlaczego śpią w takich dziwnych pozach, dlaczego niektórzy są zakrwawieni i dlaczego wzdymają im się brzuchy. Ciągle zresztą ktoś padał i „zasypiał". – Pędzili nas Górczewską, którą przecinały głęboki wykop i barykada. Kto się na nią nie wgramolił, spadał na dno wykopu. Nagle mamie, która niosła brata na rękach, but utkwił w gruzowisku. Ojciec zasłonił ją przed napierającym tłumem. Udało jej się wyswobodzić stopę. Dalej szła już tylko w tym jednym pantoflu.
W grupie Jadwigi Łukasik i jej matki szła sąsiadka, która w szoku zabrała ze sobą jedynie fazkę marmolady. Drobna kobieta taszczyła ją przed sobą. – Sąsiad mówi: „Pani kochana, czy pani myśli, że pani tę marmoladę będzie na tamtym świecie jadła?". I ludzie zaczęli się śmiać. Wodzili ich przez cały dzień od Płockiej po Elekcyjną. Co kawałek stawali, przymierzali się do egzekucji. Potem jednak gnali dalej.
Po szóstej nie zabijamy
W końcu zatrzymali grupę przy parku Sowińskiego, obok starej kuźni. Na podwórzu leżała już pryzma ciał, które się paliły. Po przeciwnej stronie stały karabiny maszynowe plutonu egzekucyjnego. Niemcy po raz kolejny zaczęli ich ustawiać – raz przodem, raz tyłem – do karabinów maszynowych.
Janina Łukasik podsłuchała prowadzoną po niemiecku rozmowę. Jeden z żołnierzy mówił, że od szóstej jest już zakaz rozstrzeliwania kobiet i dzieci. Drugi twierdził, że nic o tym nie wie. Stanęło na tym, że ten pierwszy ma wsiąść w samochód i w ciągu pięciu minut dostarczyć rozkaz na piśmie. – Myśmy się już z mamą pożegnały. Mówię: „Ja nie chcę się palić jak ci ludzie". Mama na to: „Jak cię zastrzelą, to i tak nie będziesz czuła". Pytałam: „A czy ja pójdę do nieba?". „Pójdziesz do nieba" – odpowiadała mama. Kazała mi przeprosić wszystkich. Mówię: „Mamo, ale ja nie chcę umierać". Ona na to, że w niebie jest już prawdopodobnie tata i tam się spotkamy – opowiada Jadwiga Łukasik.
Pamięta, że ludzie spontanicznie zaczęli śpiewać pieśń „Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud". Niektórzy klękali, ale Niemcy kazali im wstawać. W pewnym momencie usłyszeli warkot samochodu. Niemiec nie dokończył odliczania pięciu minut. Dostał do ręki rozkaz, machnął czerwoną chorągiewką i wstrzymał egzekucję. – Jedni drugich szczypali, bo nie wierzyli, że przeżyli. Pytali: „Czy już po wszystkim?" – opowiada Łukasik. Trafili stamtąd do obozu w Fortach Wola.
Grupę, w której była Zuzanna Biesiadecka, zagnano na noc do kościoła św. Wojciecha. – Wewnątrz pełno było przerażonych ludzi. Niemcy chodzili wśród nas i wyszukiwali mężczyzn oraz chorych i rannych, by ich zabić. Mój ojciec, jak to artysta, nosił długie włosy. Owinął się chustą i uszedł uwagi żołnierzy – opowiada Biesiadecka.
Wiesław Kępiński schronił się w otwartym grobowcu na cmentarzu prawosławnym. Potem jednak – przestraszony widokiem trumien – zdecydował się biec dalej. Za krzakiem zdjął koszulę i odkrył, że jest ranny. Dobiegł do parterowego ceglanego domku na Redutowej. Mieszkająca tam kobieta udzieliła mu pomocy. Stamtąd Kępiński uciekał dalej, w pole pomidorów. Przeczekał w ukryciu patrol dwóch żołnierzy i cywila. Kiedy odeszli, zobaczył przy twarzy opadły czerwony owoc pomidora. „Wziąłem go do ust. Był słodki i ciepły. I w tym momencie powróciła jasna i przerażająca zarazem świadomość. Zacząłem się bać. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę stało się coś strasznego" – pisał w „Sześćdziesiątym pierwszym".
Skomentuj