Generał Zbigniew Ścibor-Rylski doskonale pamięta przyjęcie w mieszkaniu państwa Strakaczów. Atmosfera była napięta. Sylwin Strakacz, sekretarz Ignacego Paderewskiego, właśnie przyjechał ze Szwajcarii. Podróż odbył samochodem. – Relacjonował, że na polskiej granicy są już obozy wojskowe. Czołgi, szalona liczba Niemców. Był przeświadczony, że lada moment wybuchnie wojna – opowiada Ścibor-Rylski, wówczas uczeń Szkoły Technicznej Podchorążych Lotnictwa w Warszawie. Tych niepokojących wieści słuchali politycy, wojskowi, dyplomaci. Następnego dnia Ścibor-Rylski został wezwany do gabinetu komendanta szkoły. – Zabroniono mi mówienia czegokolwiek o tym spotkaniu. Zakazano rozpowszechniać wiedzę, że Niemcy stoją już na granicy – wspomina. Był początek sierpnia 1939 roku.
Zakaz był o tyle nieoczekiwany, że Ścibor-Rylski – podobnie jak większość społeczeństwa – żył w przeświadczeniu, iż Polska jest gotowa do wojny. O tym, że kraj stawia na wojsko, wiadomo było od dawna. Młodzież garnęła się do szkół wojskowych, zwłaszcza do utworzonych w 1928 roku podchorążówek. Ścibor-Rylski, utalentowany z przedmiotów ścisłych, wybrał Szkołę Techniczną Podchorążych Lotnictwa w Warszawie. Kandydatów było 130 na 30 miejsc. Szkoła przygotowywała wsparcie techniczne dla wojska.
Cały czas na baczność
Marian Słowiński, rocznik 1919, mieszkał z rodziną w Inowrocławiu, tuż obok koszar 4. Pułku Artylerii Lekkiej. To z powodu tego sąsiedztwa zakochał się w wojsku. Imponował mu mundur, marzył o tym, by zostać żołnierzem. – Mniejsza o to: lotnikiem, piechurem czy pancerniakiem – jeszcze dziś się uśmiecha. W 1934 roku zdał do szkoły wojskowej dla małoletnich w Koninie. Kształciła zawodowych podoficerów. Jej młodych słuchaczy – kandydaci mogli mieć 14–17 lat – nazywano dziećmi marszałka Józefa Piłsudskiego. Dla nich był to powód do dumy. Po trzech latach ciężkiej nauki Słowiński został skierowany do 67. Pułku Piechoty w Brodnicy. – Jako 18-letni kapral uczyłem służby wojskowej i dyscypliny starszych od siebie kolegów – wspomina z dumą.
Z wojskiem współpracowali harcerze. Jerzy Krusenstern mieszkał w Druskiennikach. Wywodził się z rodziny z tradycjami – jego przodek był słynnym rosyjskim admirałem i odkrywcą. Krusenstern zapisał się do miejscowej drużyny harcerskiej. Kiedy zaczął uczęszczać do gimnazjum w Grodnie, zmienił ją na działającą przy swojej nowej szkole – gimnazjum i liceum nr 512. – Drużyna nie miała specjalnej nazwy. Ale miała specjalne zadania. Przy Korpusie Obrony Pogranicza mieliśmy obsługiwać punkt obserwacyjny. Przed wojną nie było bowiem radarów, tylko obserwacja nieba. I tym się zajmowaliśmy – opowiada Krusenstern.
Tuż przed wybuchem II wojny światowej hurraoptymistyczna atmosfera końca lat 30. udzielała się całemu narodowi. – Było nastawienie, że jesteśmy silni, że się nie damy. Pamiętam słynne przemówienie Becka z 5 maja 1939 roku, kiedy powiedział, że honor nie ma ceny. I szalony entuzjazm. Nie tylko wśród młodzieży. Całe społeczeństwo było przygotowane, by w razie czego stanąć w obronie ojczyzny. Starsi panowie, rezerwiści, którzy nie mieli już takiego obowiązku, prosili o przydział do wojska – opowiada gen. Zbigniew Ścibor-Rylski.
– Przed wrześniem cały czas byliśmy na baczność, cały czas w pogotowiu – opowiada Marian Słowiński. Służył wtedy w 67. Pułku Piechoty, który miał za zadanie patrolować granicę na wysokości Prus Wschodnich. Teren był ważny: Lidzbark, Działdowo, Nowe Miasto. Kopali okopy w lasach. Przepędzali niemieckie patrole. Z prasy – ale też z rozkazów – dowiadywali się, że na Śląsku wybuchają konflikty niemiecko-polskie. Czuli napięcie wiszące w powietrzu.
Niemcy
Każdy, kto wtedy żył, musiał zapamiętać 1 września 1939 roku. – Było chyba wpół do szóstej, gdy nad Warszawę przyleciała eskadra bombowców. Zrzuciły bomby. Najwięcej na Okęcie i Śródmieście. Potem już zaczęło się regularne bombardowanie, bo pogoda była wspaniała. Niebo niebieskie, ani jednej chmurki – opowiada Zbigniew Ścibor-Rylski, wówczas sierżant podchorąży w 1. Pułku Lotniczym na warszawskim Okęciu. Z lotniska obserwowali walkę polskich i niemieckich myśliwców.
Marian Słowiński na niemieckie myśliwce patrzył 1 września z okopów. – Zaczęli bombardować okolicę. Zginęli pierwsi koledzy. Tak dowiedziałem się, co to jest wojna – wspomina.
6 września Ścibor-Rylski wraz z kolegami dostał rozkaz wyjazdu z Okęcia. Obsługa samolotów, pod dowództwem mjra Władysława Prohazki, miała się udać na lotniska zapasowe. Ścibor-Rylski jeszcze dziś podkreśla, że to nie była ewakuacja, tylko relokacja. Samochodami pojechali na stację, a stamtąd pociągami do podwarszawskich Mrozów. Tam jednak spotkała ich niemiła niespodzianka. Ledwo zdążyli wysiąść z wagonów, wyładować się i rozpakować, a już zaatakował ich oddział niemiecki. – Walczyliśmy wtedy jak piechota, a razem z nami oddziały, które stacjonowały w Mrozach. Trwało to do późnej nocy. Tam już pierwsi koledzy zginęli. Pierwszy raz strzelałem do ludzi – opowiada Ścibor-Rylski. Co wtedy poczuł? – Na wojnie człowiek staje się zupełnie obojętny. Widzi, że jest wróg, który nas napadł. Czuliśmy ogromną nienawiść i chęć obrony – tłumaczy.
Pamięta, że walki trwały w dużym zagajniku. A zajadłość przeciwników była tak wielka, że po zmroku kontynuowali działania – tym razem wręcz. Ciemności uniemożliwiały bowiem rozpoznanie z dalszej odległości, kto jest wrogiem, a kto kolegą z oddziału.
W końcu mjr Prohazko wycofał swoich ludzi na południe. Pod Łęczną napotkali wojska Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie" pod dowództwem gen. Franciszka Kleeberga i zostali do niej włączeni. Ścibor-Rylski służył w Batalionie „Olek" w Brygadzie „Plis" płk. Kazimierza Plisowskiego. W ciężkich walkach pod Łęczną zdobyli czterdzieści kilka motocykli i wzięli do niewoli około 80 Niemców. – Mieliśmy z nimi kłopot, bo trzeba ich było pilnować. Tak naprawdę nie mieli zresztą zamiaru uciekać. Wierzyli, że będą wkrótce oswobodzeni. Wiedzieli, że militarna przewaga Niemiec jest przytłaczająca – opowiada gen. Ścibor-Rylski.
Sowieci
Pułk, w którym walczył Marian Słowiński, w pierwszych dniach września toczył ciężkie boje. Zginęło wielu żołnierzy. Decyzją dowództwa część pułku poszła na północ do Korytarza Pomorskiego. – Zauważyłem, że robi się coraz ciaśniej. Zaczęliśmy się wycofywać. Niemieckie oddziały pancerne spychały nas w kierunku Warszawy – opowiada Słowiński. 14 września on i jeszcze jeden żołnierz otrzymali rozkaz, by udać się do Rzeszowa. Tam mieli się zająć szkoleniem żołnierzy w pułku zapasowym. – Jedziemy na południe, a drogi zapchane. Ludzie uciekają, tabory, konie, świnie. Następnego dnia rano zameldowaliśmy się w Rzeszowie. Każdy z nas dostał do szkolenia pluton. Zaczęliśmy pracę. Ale nie trwało to długo. 17 września o godz. 6. – alarm. Dowiedzieliśmy się, że Sowieci wkroczyli do Polski. To było ogromne zaskoczenie – mówi Słowiński.
Tego dnia został zlikwidowany punkt obserwacyjny harcerzy z Grodna. – Z kilkoma kolegami nie daliśmy jednak za wygraną. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Grodna, w sumie to było około 45 km. Tam zgłosiliśmy się do druha. Oprócz niego był tam także porucznik, który się nami opiekował z ramienia wojska – opowiada Jerzy Krusenstern.
Linie obronne przygotowane były na obrzeżach Grodna. W rezultacie w samym mieście pozostały tylko dwa niepełne bataliony piechoty. 20 września armia bolszewicka zdecydowała się zaatakować i wkroczyć do miasta, na jej „powitanie" harcerze i ludność cywilna byli przygotowani. Obrzucali czołgi sowieckie butelkami z benzyną. – Technologia tej broni była dosyć prosta – śmieje się Krusenstern. Do butelek po piwie wlewano benzynę, do tego wkładano knot. Taką broń przygotowywaną przez młodszych harcerzy wykorzystywali ich starsi koledzy. Wyrzucali ją z pierwszego piętra domów na nagrzany motor czołgu. Wtedy maszynę uszkadzał płomień.
– Na Dominikańskiej, jednej z głównych ulic w Grodnie, kilka czołgów zostało zniszczonych – wspomina z satysfakcją Krusenstern. Podkreśla, że ludzie chętnie wpuszczali do mieszkań harcerzy. – Miałem wtedy 15 lat. Niewątpliwie się bałem. Bo kiedy już Sowieci wkroczyli do Grodna, ci harcerze, którzy się dostali w ich ręce, byli rozstrzeliwani. Bez żadnych sądów, bez niczego – opowiada Krusenstern.
Pamięta, że bolszewicy wyglądali rozpaczliwie. Podarte płaszcze, karabiny na sznurkach. Banda oberwańców. Ale mieli przewagę. Po dwóch dniach walk zajęli Grodno.
Na południe
Po 17 września Marian Słowiński dostał rozkaz zorganizowania transportu. Z Rzeszowa miał przewieźć na południe amunicję, broń, mundury, dokumenty i pieniądze. – Załadowałem dziewięć samochodów i z kilkunastoma kolegami udaliśmy się w kierunku granicy polsko-węgierskiej – opowiada. Kiedy do niej dotarł, nie wiedział, co ma robić dalej. Z zagubienia wyrwał go pisemny rozkaz przywieziony przez motocyklistę: „Wszystko zniszczyć". Żołnierze o swoich losach mieli zadecydować sami: „Kto chce, może przekroczyć granicę i iść na południe, kto chce, może wrócić do domu". – Amunicję i broń wrzucam w moczary. Część koców rozdaję miejscowej ludności. Dokumenty palę. Miałem dużo banknotów. Serce mi się kroiło, że miałem je spalić. Podzieliłem je więc między kolegów, kazałem schować w owijacze w butach. Pieniądze przydały się na Węgrzech. Za jedną złotówkę mogliśmy otrzymać wiadro wina i solidnie sobie popić – opowiada Słowiński.
Wspomina, że Węgrzy na granicy wystawili kuchnie polowe, częstowali gorącym, pysznym jedzeniem. – Najedliśmy się, a głodni byliśmy okropnie. Przyjęli nas elegancko, jeszcze bardziej elegancko nas rozbroili. Zabrali karabinki, amunicję, granaty. Załadowali do autobusów i zawieźli do obozu internowania w Ersekujvar (dziś to Nove Zamky na Słowacji). Koledzy, którzy początkowo zdecydowali się na powrót do kraju, dołączali do nas – bo tych, którzy wracali, Ukraińcy wyłapywali i mordowali – opowiada Słowiński.
W zajętym przez Sowietów Grodnie życie miało pozory normalności. Młodzież wróciła do szkół. – Rozpoczęła się nauka w gimnazjum. Wróciłem, ale w wielkim strachu, bo zaraz potem rozpoczęło się wyłapywanie kolegów. Zaczęli dochodzić, kto był zaangażowany w harcerstwo. Trwały aresztowania. Cały czas czułem się zagrożony. Uciekłem przez zieloną granicę w rejonie Małkini, do Generalnego Gubernatorstwa. Potem się związałem z konspiracją – opowiada Krusenstern.
Na zachód
Gdy gen. Kleeberg dowiaduje się o kapitulacji Warszawy, decyduje się przebijać na Dęblin, zdobyć składy amunicji w Stawach i rozpocząć walkę w Górach Świętokrzyskich. Cały czas prowadzi boje w oparciu o duże kompleksy leśne. Zbigniew Ścibor-Rylski bije się w rejonie Kocka, Adamowa, Woli Gułowskiej. – Pamiętam, że był taki moment. Niemcy nacierają, my przy cekaemie. Siekliśmy po nich z tego cekaemu. Widziałem, jak się trupy kładą. I nagle impuls. Krzyczę do obsługi: „Skaczemy siedem, osiem metrów w prawo". Wyskoczyliśmy, a po sekundzie na miejsce, z któregośmy strzelali, wpada pocisk artyleryjski. Wylecielibyśmy w powietrze. To było pierwsze ocalenie – opowiada Ścibor-Rylski. Do dziś często zastanawia się nad swoim szczęściem. Przecież gdy idzie natarcie, tyraliera, żołnierz od żołnierza jest na metr, pół metra. Koledzy giną, padają. A człowiek idzie dalej. W walkach odniósł wówczas tylko jedną ranę. W ramię. – Strzelałem z karabinu maszynowego. I mnie trafiło. Chcieli mi wtedy rękę od razu amputować. Mówię, zawińcie, złóżcie i zostawcie. Dopiero po wojnie w maszynę mi tę rękę włożyli i trochę rozruszali.
Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie" poszczególne starcia wygrywała. Brała dużo jeńców. Generał Kleeberg wiedział jednak, że żołnierze nie mają już amunicji. W nocy z 5 na 6 października zorganizował odprawę w leśniczówce. – Byli na niej wszyscy dowódcy, chyba z 80 wyższych oficerów. Ja zostałem zabrany przez płk. Plisowskiego, który miał do mnie słabość, chyba dlatego, że świetnie jeździłem konno – opowiada Ścibor-Rylski. Pamięta więc moment, kiedy gen. Kleeberg przeczytał rozkaz, że brak amunicji nie pozwala mu na walkę. – Mówił: „Przydacie się jeszcze Polsce". Starzy pułkownicy płakali. Jeden chciał popełnić samobójstwo. Dla oficera pójście do niewoli to było coś niewyobrażalnego – wspomina Ścibor-Rylski.
On sam, wraz z siedmioma kolegami ze szkoły podchorążych, postanowił przebić się do Rumunii. Uzbrojeni w karabiny i granaty postanowili przeczekać w krzakach, aż polskie oddziały pomaszerują do niewoli. Potem ruszyli na południe. Nie zawędrowali jednak daleko. Niemcy otoczyli wieś Krzywda, w której zatrzymali się na nocleg. – Całą broń schowaliśmy pod pierzynę u gospodyni. Kiedy wszedł Niemiec i zobaczył w jednym pomieszczeniu ośmiu chłopa, zrobił się blady jak ściana. Ale myśmy broni już nie mieli. Zaprowadził nas do dowódcy. Porucznik bardzo sympatyczny, chleb piekł na patykach. Można powiedzieć, że moje pierwsze osobiste spotkanie z Niemcami odbyło się przy ognisku – śmieje się Ścibor-Rylski.
To nie koniec walki
Ścigany przez Sowietów harcerz Jerzy Krusenstern z Grodna przedostał się do Generalnego Gubernatorstwa. Walczył w oddziałach AK pod Dębicą, potem był członkiem WiN.
Marian Słowiński z obozu w Ersekujvar uciekł w kwietniu 1940 roku, w bagażniku samochodu szwajcarskiego wysłannika Czerwonego Krzyża. – Gdy się pakowałem do bagażnika w obozie, choć śmierdziało i było gorąco, nie dusiłem się. Kiedy jednak samochód ruszył, a ja odczułem, że przejechał przezbramę w obozie, natychmiast zacząłem się dusić. Taka reakcja organizmu na wolność – żartuje. Po przejechaniu kilkuset metrów szwajcarski inspektor zajrzał do bagażnika. Nie zdziwiło go to, co tam znalazł. Najprawdopodobniej więc ten sposób ucieczki przed Słowińskim wybrali także inni więźniowie. – Inspektor przesadził mnie do kabiny pasażerów. Zapytał, gdzie chcę jechać. Powiedziałem, że na dworzec. Dał mi jeszcze pieniądze. Stamtąd przez Bukareszt oraz Francję Marian Słowiński trafił do Maczka w Anglii.
Ścibora-Rylskiego uprzejmy niemiecki porucznik odesłał do Dęblina, stamtąd żołnierz trafił do Kielc. Jego koledzy ujęli się honorem i poszli do oflagu. Przesiedzieli pięć lat. On uznał, że wszelkie fortele są dozwolone. Nie przyznał się do tego, że jest oficerem Wojska Polskiego, i trafił na roboty do Niemiec. Wylądował w Pyrzycach, w cegielni. Stamtąd, wraz grupą kolegów, zorganizował ucieczkę. Podzieleni na trzyosobowe grupy przedzierali się na wschód. Życie uratowały mu włoskie serki, które znajoma przysyłała mu w paczkach do obozu. – Gdy już byłem nad Notecią, moi koledzy stwierdzili, że nie mają sił, pójdą i zgłoszą się do Arbeitsamtu jako robotnicy. Ja powiedziałem: „Nie". Szedłem sam. Za wymienione w obozie marki kupowałem żywność. Wszedłem do zajazdu, powiedziałem „Heil Hitler", kupuję coś do zjedzenia. Gospodarzowi mówię, że jestem Włochem. Pomysł zrodził mi się w głowie, bo po drodze widziałem pociąg z włoską flagą – Włosi rzeczywiście przyjechali tu na roboty. Jem bułkę, popijam piwem. I nagle widzę, że w drzwiach pojawia się żandarmeria. Serce mi zamarło, oni pokazują na mnie. Gospodarz tłumaczy, że jestem Włochem. A ja wyciągam z kieszeni włoskie serki z paczki i częstuję nimi tych żandarmów. Oni patrzą – oryginalne, włoskie. Trudno było o lepsze potwierdzenie. Podziękowali, wzięli. A ja zjadłem, również podziękowałem i czym prędzej wyszedłem. Zamiast na drogę skierowałem się w krzaki. No i rzeczywiście, minęła chwila, a po tej drodze jeździli i mnie szukali. Ale udało się.
Generał dotarł do Warszawy, gdzie w Alejach Ujazdowskich spotkał mjra Prohazkę, który wciągnął go do konspiracji. Zaczął się kolejny etap wojny.
Tekst został napisany zanim rozpoczęła się dyskusja na temat kontaktów gen. Ścibora-Rylskiego z bezpieką.
Nie ferujemy wyroków, czekamy na opinię IPN w tej wyjątkowo delikatnej sprawie.
Skomentuj