Jednym z symboli kampanii 1939 roku jest polska kawaleria atakująca szablami niemieckie czołgi. To całkowita bzdura. Początek tej legendy zbiega się z początkiem wojny. 1 września 1939 roku 18. Pułk Ułanów dostał rozkaz, aby uderzyć na jeden z batalionów XIX Korpusu Pancernego generała Guderiana. Rozkaz wykonano, odnosząc zwycięstwo. Włoscy dziennikarze przebywający na froncie usłyszeli słowa „pułk ułanów" oraz „korpus pancerny" i uznali, że niemieckie czołgi zostały zaatakowane przez Polaków z szablami. Informację tę puszczono w świat, szczególnie chętnie powtarzały ją – jako przykład polskiej głupoty – nazistowskie i komunistyczne mass media.
Tymczasem opisywany bój pod Krojantami miał przebieg dużo mniej sensacyjny. Niemieccy piechurzy – fakt, podporządkowani XIX Korpusowi Pancernemu – zostali zaatakowani przez polską kawalerię, która zmusiła ich do ucieczki, lecz wkrótce natknęła się na samochody pancerne i sama musiała przed nimi uchodzić. Rzeczywiście, była to sytuacja nietypowa, bo w tego rodzaju starciach wynik był zwykle jednoznacznie... korzystny dla Polaków: na początku kampanii polska brygada kawalerii zatrzymała pod Mokrą niemiecką dywizję pancerną, niszcząc kilkadziesiąt czołgów, nie szablami jednak, ale za pomocą nowoczesnego uzbrojenia. Kończono też z fasonem: szwadron ułanów zatrzymał w Puszczy Augustowskiej ścigającą go sowiecką brygadę pancerną, niszcząc ponad 20 czołgów.
To, że kawaleria stała się symbolem polskiego uczestnictwa w wojnie 1939 roku, jest paradoksem także z innego powodu. Otóż jazda naszych przeciwników wysłana przeciwko WP była kilkakrotnie liczniejsza od naszej.
Z motyką na słońce...
Siły zbrojne naszych sąsiadów – wrogów Rzeczypospolitej – były znacznie większe od polskich. Liczna była szczególnie Armia Czerwona. Czołgów miała dwa razy więcej niż... wszystkie inne państwa świata razem wzięte. Podobnie było z samolotami. Z tym że wykorzystanie tego potencjału przez Sowietów pozostawiało wiele do życzenia. Znane są przykłady sowieckiej nieudolności z operacji „Barbarossa" czy z wojny zimowej, ale Armia Czerwona nie potrafiła sobie dać rady, nawet wbijając nóż w plecy Polsce. Przeciwko jednej Wołkowyskiej Brygadzie Kawalerii rzucono dwie armie i pomimo 20-krotnej przewagi, pomimo samolotów i czołgów Sowietom nie udało się powstrzymać marszu Polaków. Wcale nie z powodu geniuszu naszych dowódców – przyczyną było partactwo Sowietów.
Niemcy wyraźną przewagę technologiczną nad Polską osiągnęli dopiero w roku 1939. Skierowali wówczas do produkcji fenomenalny silnik Daimler-Benz 601, który zamienił przeciętny samolot myśliwski Messerschmitt-109 w prawdziwą maszynę zniszczenia i dał im kilka lat przewagi technicznej nad resztą świata: Amerykanami, Francuzami i Sowietami. Polskie lotnictwo – tak jak lotnictwo wszystkich państw europejskich – zostało zdeklasowane w przeciągu kilku miesięcy. Jeszcze szybciej udało się III Rzeszy zdobyć przewagę pancerną, gdy w marcu 1939 roku Czesi przekazali im swoje arsenały. Wehrmacht przejął wówczas blisko 400 nowoczesnych wozów bojowych, potrajając liczbę czołgów uzbrojonych w działo.
Nawet przy takiej przewadze Polacy mogli jednak liczyć na sukces. Nie porywaliśmy się sami z motyką na słońce. Przeciwko Sowietom walczyć mieliśmy ramię w ramię z silną i bojową armią rumuńską. Przeciwko III Rzeszy polskim sojusznikiem była Francja.
Polnische Wirtschaft
Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że spośród kilkunastu europejskich krajów, które w XIX i XX wieku odzyskały niepodległość, Polska zbudowała najsilniejsze państwo, najbardziej stabilne politycznie, prężne gospodarczo i najsilniejsze militarnie. O armię zwycięską w wojnach w latach 1919 i 1920 dbano także w czasie pokoju, wciąż ją modernizując i unowocześniając. Czyniono tak według długoterminowych planów poczynionych jeszcze na początku lat 20., rzetelnie realizowanych przez kolejne ekipy rządzące, niezależnie od ich sympatii politycznych.
Doświadczenia 1920 roku wskazywały, że koniecznością było wyposażenie Wojska Polskiego w sprzęt produkowany w kraju. Nie mieliśmy tyle szczęścia co Czesi, którzy odziedziczyli przemysł zbrojeniowy po Austro-Węgrach. Polacy nie pozwolili jednak – jak Czesi właśnie – wykupić fabryk zbrojeniowych Francuzom i sami przejmowali zagraniczne inwestycje realizowane w Rzeczypospolitej. Na ich bazie bardzo szybko udało się zorganizować całą sieć Państwowych Zakładów: Lotniczych, Inżynieryjnych, Optycznych, Telekomunikacyjnych etc. Produkowany tam sprzęt był bardzo wysokiej jakości, więc z łatwością go eksportowano, szczególnie do państw bałkańskich.
Bardzo dobrym posunięciem było inwestowanie w młodych, zdolnych ludzi i wysyłanie ich na zagraniczne studia oraz praktyki. Między innymi dzięki temu bardzo szybko zbudowano przemysł lotniczy. I to nie byle jaki! Polska stała się jednym z nielicznych państw na świecie zdolnych do skonstruowania i wyprodukowania wielosilnikowych samolotów. Taka była owa wyśmiewana polnische Wirtschaft.
W 1936 roku rozpoczęto realizację kolejnego etapu programu rozbudowy lotnictwa. Jego celem było uzyskanie w 1942 roku możliwości zniszczenia niemal wszystkich sowieckich linii komunikacyjnych wiodących przez Dniepr i Dźwinę. Bardzo dokładnie policzono potrzebne siły. Uznano, że do zdewastowania stacji rozrządowych potrzebnych będzie nieco ponad 130 bombowców o dużym udźwigu bomb, a do zerwania mostów – 80 samolotów do bombardowania precyzyjnego. W razie ataku Niemców siły te miałyby nieco mniejszy wpływ na działania wojenne. Niemiecka sieć komunikacyjna była bardziej rozbudowana i polskie siły uderzeniowe wystarczyłyby do zdezorganizowania komunikacji na jednym z kierunków operacyjnych: południowym lub północnym.
Latem 1939 roku program ten był częściowo zrealizowany. Do służby weszło już kilkadziesiąt bombowców PZL.37 Łoś, rozpoczynała się produkcja pierwszej serii myśliwców PZL.50 Jastrząb. Walkę prowadzono jednak przy użyciu samolotów starszych generacji, podstawowym myśliwcem był PZL.11. Nie mógł niestety równać się z niemieckimi messerschmittami. Gdy w 1941 roku Rumunia rozpoczęła wojnę przeciwko ZSRS, dwie trzecie jej myśliwców stanowiły samoloty pochodzące z Rzeczypospolitej: albo zbudowane dla lotnictwa rumuńskiego, albo przejęte z rąk polskich pilotów uchodzących w 1939 roku przed Sowietami.
Megalomania narodowa
Osiągnięty na konferencji w Wersalu stukilkudziesięciokilometrowy pas Wybrzeża bez żadnego portu mógł być zajęty przez Niemców w przeciągu kilku dni, jeśli nie godzin. Zdawano sobie z tego doskonale sprawę i nie zamierzano go bronić. W wypadku wojny z Rzeszą zaopatrzenie miało być transportowane do portów rumuńskich i stamtąd – koleją – do Polski.
Szlaki komunikacyjne na Bałtyku były ważne w razie konfliktu z Sowietami. Wówczas drogi przez Morze Czarne i Rumunię byłyby zamknięte, a jedynym sposobem dostarczenia pomocy byłoby przywiezienie jej do polskiego portu. Ten zresztą – w Gdyni – szybko wybudowano, przy okazji doprowadzając nieżyczliwy niemiecki Gdańsk do bankructwa. Transporty należało jednak obronić przed Czerwoną Flotą Bałtycką. I znów w Warszawie skalkulowano oraz policzono sowieckie siły i oceniono polskie możliwości. I zorganizowano odpowiednią flotę.
W tym czasie Sowiety dysponowały bazami położonymi w wąskiej i długiej Zatoce Fińskiej. Pierwszą linią polskiej obrony było zaminowanie jej, toteż zamówiono we Francji stawiacz min – ORP „Gryf". Musiał być to okręt duży, bo do zablokowania Zatoki Fińskiej niezbędne było przewiezienie tam kilkuset min. Do patrolowania Bałtyku i wykrywania na nim sowieckich okrętów zakupiono potężne trzysilnikowe włoskie hydroplany. Musiały być duże, aby dysponować paliwem umożliwiającym długie pozostawanie w powietrzu. Na środku Bałtyku na Czerwoną Flotę czekałyby polskie okręty podwodne. I one musiały być duże, ponieważ aby zatopić okręt wojenny, trzeba go dogonić i wysłać w jego kierunku całą salwę torped. Wreszcie ostatnią linią obrony były duże polskie kontrtorpedowce – duże, bo walczyły samodzielnie i musiały być ciężej uzbrojone niż ich pływający flotyllami przeciwnicy.
Dzisiaj wielkość polskich okrętów jest dla wielu niezrozumiała. ORP „Orzeł" – najsłynniejszy z polskich okrętów podwodnych – jest nazywany okrętem oceanicznym i dawany jako przykład polskiej gigantomanii. Był podobno zbyt duży, żeby zaszkodzić Niemcom. Zapomina się jednak, że polska flota miała przede wszystkim walczyć z Sowietami, a w razie wojny z Niemcami – udać się do portów Francji lub Wielkiej Brytanii. W wojnie z Sowietami polska Marynarka Wojenna miałaby bardzo duże szanse na sukces. Dziś można to powiedzieć, bo doskonale znane są „sukcesy" sowieckiej marynarki wojennej. W czasie wojny zimowej nie była ona w stanie zagrozić flocie fińskiej, zatopiła zaś kilka swoich własnych okrętów. Walcząc przeciwko Rumunii – mającej słabszą niż polska flotę – Rosjanie ponieśli ciężkie straty.
Zadziwiający jest natomiast fakt, że polska Marynarka Wojenna – ten rzekomy wytwór naszej megalomanii narodowej – szykowana przeciwko Sowietom tak doskonale poradziła sobie z Niemcami. Widać to szczególnie, gdy porównamy jej działania w 1939 roku z działaniami flot państw mających bogatszą tradycję morską i lepsze położenie strategiczne (albo obie rzeczy naraz). Niemcy nie przejęli ani jednego polskiego statku handlowego i nawet nie próbowali desantu (którego obawiano się po zajęciu w ten sposób w marcu 1939 roku Kłajpedy). Co ciekawe, w kwietniu 1940 roku Dania została podbita w ciągu jednego dnia przez niemal dokładnie te same siły, które w 1939 roku przez dwa tygodnie nie mogły uporać się z polską obroną Wybrzeża.
Nieco optymizmu
Wojsko Polskie było nie tylko dobrze uzbrojone, było także silne liczebnie: dysponowało 30 dywizjami piechoty. W czasie pokoju najliczniejszą armię – mającą ponad 100 dywizji – mieli Sowieci, jej jakość pozostawiała jednak bardzo wiele do życzenia. Silną, nowoczesną i doświadczoną armią dysponowali – w koloniach i metropolii – Francuzi. Po przejęciu czeskich arsenałów siłą i liczebnością dorównywali im – mający około 50 dywizji – Niemcy. Nieco mniejsze siły mogli wystawić Włosi. Kolejne europejskie państwa – Hiszpania, Turcja, Rumunia – miały armie nie tylko dwukrotnie słabsze od polskiej, ale także gorzej wyposażone.
Nigdy w swojej historii – być może tylko w czasach Grunwaldu – Wojsko Polskie nie posiadało lepszego wyposażenia niż w latach 30. XX wieku. Brzmi to dziś nieprawdopodobnie, ale mając blisko 1000 czołgów, byliśmy wówczas szóstą pancerną potęgą na świecie (wyprzedzające nas Wielka Brytania i Japonia miały ponad 1000 czołgów). Polskie lotnictwo było szóste w Europie, równie silna była artyleria. Ze względu na to, że sąsiedzi grozili Rzeczypospolitej masowym użyciem czołgów, wiodła ona prym w taktyce przeciwpancernej (inne państwa nauczyły się stosować taką taktykę dopiero w drugiej połowie wojny). To Polacy jako pierwsi opracowali prawdziwy system, w którym swoje miejsce miały i lotnictwo, i artyleria, i specjalistyczne działa przeciwpancerne, i indywidualna broń przeciwczołgowa piechura – sławna „rusznica przeciwpancerna Ur", i wreszcie środki samoobrony: granaty czy butelki z benzyną. Polska obrona przeciwpancerna była sprawna i liczna, przewyższali nas jedynie Niemcy i – być może – Sowieci oraz Francuzi.
To „być może" musi się pojawić. Dla Polaków najważniejszą datą jest bowiem 1 września 1939 roku. Doskonale znane są polskie siły w tym właśnie dniu, ich wyposażenie i lokalizacja. Dla innych państw ważne są inne daty: Europa Zachodnia została najechana 10 maja 1940 roku i niemal wszelkie znane liczby, opisujące armie Francji, Belgii czy Holandii, dotyczą właśnie tego dnia. Zestawiając polskie i – dajmy na to – belgijskie siły zbrojne, często zapomina się o dziewięciu miesiącach różnicy, dziewięciu miesiącach poświęconych na gwałtowne zakupy, błyskawiczną produkcję i gorączkową mobilizację... Oglądając obrazy z września 1939 roku – polskie samoloty ze stałym podwoziem, polskie lekkie czołgi – porównuje się je do innych obrazów z II wojny światowej: samolotów Mustang, czołgów T-34. Nie pamięta się jednak o tym, że w 1939 roku nie było ani T-34, ani mustangów.
Wiele pesymizmu
Największy wpływ na kreowanie obrazu Wojska Polskiego z 1939 roku ma jednak polityka. To nie rok 1944, ale 1939 jest najważniejszą datą w historii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Widać to nawet w nazwie tego wydarzenia. Dla marksistów w latach 1939–1945 toczyły się dwie wojny: „wojna obronna Polski" (w okresie 1 września 1939–5 października 1939 r.) oraz „wojna wyzwoleńcza narodu polskiego" (5 października 1939–9 maja 1945 r.). Słowa „kampania" – wrześniowa, jesienna, niemiecka – oficjalnie nie używano. Musiała to być „wojna obronna".
Ideologia komunistyczna zakładała bowiem determinizm historyczny. Świat dążył w jednym kierunku – w stronę stworzenia nowego, wspaniałego bytu: społeczeństwa komunistycznego. Stąd też ideologów PRL nie interesowała żadna kampania, czyli zjawisko wojskowe. Im potrzebna była wojna, czyli zjawisko społeczno-polityczne. Według marksistów „wojna obronna" doprowadziła do upadku burżuazyjnej II Rzeczypospolitej, a „wojna wyzwoleńcza narodu polskiego" do powstania Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
II Rzeczpospolita musiała upaść. Musiała więc być zgniła, zła, nieskuteczna – musiała, bo jeśliby nie była, to zatrzęsłoby to posadami ideologii PZPR. A skoro II Rzeczpospolita była zgniła, zgnilizną musiała przejść także jej armia. Kreowaniem wizerunku „burżuazyjnego" Wojska Polskiego zajęli się politrucy z Głównego Zarządu Politycznego LWP. Mieli ułatwione zadanie, bo do wojskowych archiwów wpuszczano tylko ludzi w mundurach z Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego oraz Wojskowego Instytutu Historycznego im. Wandy Wasilewskiej. To oni dobierali dokumenty, które pozwalali opublikować, to oni opatrywali je komentarzem, to oni – rękami cenzury albo i przy pomocy służb więziennych – zamykali usta niepokornym. I mając monopol, naprawdę wykreowali obraz zgniłego Wojska Polskiego. Niestety, wielu dało się – i wciąż się daje – na to nabrać, szczególnie że byli politrucy są wciąż aktywni w swoim – trudno określić, czy historycznym, czy politycznym – trudzie.
Paradoksalnie w powstaniu czarnej legendy WP pomogli ludzie rzetelnie badający jego historię – szczególnie ci na wychodźstwie – otwarcie dyskutujący o wadach i zaletach Wojska Polskiego z lat 20. i 30. XX wieku. Bo oczywiście nie była to armia bez wad. Przede wszystkim brakowało pieniędzy. Wciąż było mało nowoczesnego uzbrojenia, wciąż korzystano z koszar zbudowanych przez zaborców, wciąż wiele pozostawiali do życzenia poborowi: wątli fizycznie, niewykształceni, niepewni. Nie wszystkie decyzje były trafne, nie zawsze słuszna była polityka personalna.
Wszelkie błędy widać szczególnie dobrze z perspektywy lat. Niepotrzebna okazała się artyleria najcięższa, szykowana do rozbijania fortyfikacji Królewca czy Kijowa. Niepotrzebne okazało się inwestowanie w obronę przeciwchemiczną. Inaczej należało zorganizować lotnictwo towarzyszące, trzeba było przeznaczyć jeszcze więcej środków na sformowanie wojsk zmechanizowanych, jeszcze więcej pieniędzy na kupno broni przeciwpancernej. Na pewno, gdyby polska generalicja wiedziała, jak potoczy się wojna, inaczej by się do niej przygotowała. Można starać się prognozować, przewidywać, planować. I polscy generałowie czynili to dobrze, w wielu przypadkach lepiej niż ich koledzy z innych państw europejskich.
Ocenianie przeszłości z dzisiejszej perspektywy to prezentyzm, jeden z najpoważniejszych błędów warsztatowych historyków.
Pułki szybkiego reagowania
W Wehrmachcie kawaleria była przypomnieniem cesarskiej tradycji, formacją, w której służyły „grafy i barony". W sowieckiej Armii Czerwonej kawaleria była wspomnieniem rewolucyjnej wojny domowej, formacją, w której służyli najważniejsi moskiewscy dowódcy. W ubogiej Rzeczypospolitej kawaleria była koniecznością, bez której nie można było się obejść. I Niemcy, i Sowieci – wydając olbrzymie pieniądze na zbrojenia – mogli pozwolić sobie na utrzymywanie kawalerii jako luksusu, hołdując starym wzorom i starym taktykom: zagonom, szarżom, rajdom. Polacy używali pułków kawalerii w sposób nowoczesny – jako jednostek zaporowych czy jednostek przeciwpancernych. Dywizje Wojska Polskiego w czasie pokoju były nieliczne, dopiero podczas mobilizacji napływali rezerwiści i stawały się one w pełni gotowe do boju. Niemcy – a szczególnie Sowieci – mieli na tyle liczne armie w czasie pokoju, że mogli zaatakować bez przygotowań, nieoczekiwanie, zanim w Rzeczypospolitej zostanie przeprowadzona mobilizacja. I właśnie takim niebezpieczeństwom miała zapobiegać polska kawaleria. Jej pułki były wojskami szybkiego reagowania, gotowymi do akcji nawet w czasie pokoju.
Samochody oczywiście byłyby lepsze: szybsze i tańsze. Jeszcze na początku lat 20. badania i eksperymenty wykazały, że nawet w polskich warunkach taniej jest wystawić i utrzymywać przez 10 lat pułk zmotoryzowany niż konny. Problem polegał jednak na tym, że wśród poborowych wielu umiało jeździć konno, a jedynie nieliczni mieli cokolwiek wspólnego z maszynami. Polska kawaleria używała koni niemal wyłącznie do przemarszu, walczyła zaś na piechotę, wykorzystując nowoczesne uzbrojenie: karabiny maszynowe czy działka przeciwpancerne. Szarże stanowiły działanie wyjątkowe.
Autor jest historykiem. Zajmuje się badaniem stanu polskiej armii w przededniu II wojny światowej. Napisał między innymi: ,,Armia marszałka Śmigłego", ,,Uwaga! Czołgi!".
Skomentuj