Polski mit kresowy nie opowiada o arkadii. Metaforyzuje historie prawdziwe – sentymentalne i tragiczne, polskie, ormiańskie, żydowskie i ruskie. Jedną z nich jest opowieść o Świętym Jurze, wzgórzu nad Lwowem, i biskupiej rodzinie, której potomek, metropolita Andrzej Szeptycki, rządził tam od 1901 do 1944 roku. Święty Jur to symbol Rusinów, ale przyswojony przez polskie miasto. Rokokową rezydencję biskupią i katedrę unicką wzniesiono na miejscu starszych budowli prawosławnych, ograbionych przez ukraińskich kozaków Chmielnickiego. Gdy się czyta, jak torturowali popów świętojurskich w celu wydobycia od nich informacji o biskupich skarbach, zastanawia ten chichot historii, czyli Park Kultury im. Bohdana Chmielnickiego w dzisiejszym ukraińskim Lwowie.
Prawda mitu kresowego
W drugiej połowie XIX wieku, za Austrii, relacje między miastem a Świętym Jurem źle się układały. „Świętojurcy" byli rusofilami, stronnikami „Moskwy". Rządzący tuż przed Szeptyckim metropolita Julian Kuiłowski usiłował zmienić ten stan. Będąc Polakiem, za młodu powstańcem, kazania w Świętym Jurze wygłaszał po polsku. Gdy kanonicy straszyli go krytyką gazet, rezolutnie odpowiadał, akcentując z obrzydzeniem jedno słowo: „Ja się gazety nie boję, bo ja gazety nie czytam!".
Siedzibę metropolity Szeptyckiego Polacy postrzegali poprzez pryzmat odbywanych tam tajnych zebrań terrorystów z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i prosowieckich agentów z Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. To dlatego Iwan Kedryn, dziennikarz ukraiński, tuż przed II wojną światową zatytułował artykuł w „Biuletynie Polsko-Ukraińskim" – „Widmo Świętego Jura". Demony polskiej świadomości, z których kpił, nie były jednak płodem wyobraźni. A w czasie okupacji niemieckiej przyszły gorsze – ludobójstwa. Jedno (Żydów) z udziałem synów i córek greckokatolickich duchownych, drugie (Polaków) zorganizowane przez nich. Nastąpiła kumulacja doświadczeń.
Lwów i Święty Jur pozostają w micie nierozdzielne, co poświadczają stare pocztówki i literackie narracje. Jest też przesądzona rola emocjonalna, jaką ten wątek odgrywa. Polska pamięć utrwaliła złowieszcze widmo miejsca i upiorny wizerunek jego gospodarza. Święty Jur straszy.
Ród ponad wszystko
Dom przyszłego metropolity był zasobny i kochający. Duch dziadka, Aleksandra Fredry, wspaniałego komediopisarza polskiego, był w nim obecny. Małżeństwo Zofii i Jana Szeptyckich – rodziców – stanowiło związek ludzi oddanych sobie i dzieciom.
Ideały mają rysy. Pod koniec XIX wieku do Przyłbic, galicyjskiego dworu Szeptyckich, trafił Kazimierz Chłędowski, szukając pamiątek po Fredrze. Pana domu podsumował jednoznacznie: głośny jak próżna beczka. W jego gabinecie zobaczył tyle tablic genealogicznych, że odniósł wrażenie, jakby był w stajni koni rasowych. Jan Szeptycki wystarał się na podstawie tych genealogii o austriacki tytuł hrabiowski.
Nie ma szlachty, która by nie ceniła swej przeszłości, ale Szeptyccy od pokoleń mają z tym problem. Gdy w pierwszej połowie XVIII wieku urośli, zapragnęli zabłysnąć w wielkim polskim świecie. Za protoplastę uznali patrycjusza rzymskiego Titiusa Septitiusa. Jan Szeptycki stworzył inną historię. Wywiódł ród od bojarów Fiodora, Gleba i Sieńki z Szeptyc. Nie traktował tego jak werdyktu przesądzającego o tożsamości narodowej. Wiedział, że Szeptyckich stworzyła Polska, że ją budowali i czuli po polsku nawet wtedy, gdy byli unitami. To go zobowiązywało w sumieniu, sercu i rozumie. Najstarszy syn, pociągając za sobą jak cień młodszego Kazimierza, uznał dawną ruskość rodu za okoliczność ważną dla własnych planów. Podkreślmy – okoliczność, nie motywację. Plany były religijne – służba Kościołowi katolickiemu na zagrożonym przez prawosławie odcinku unijnym. Drugą okolicznością uzasadniającą recykling etniczności było przebywanie wśród Rusinów i stąd obowiązek pracy dla nich.
Postępek Szeptyckiego wywołał debatę. Polacy pytali: co dla elity oznacza patriotyzm w czasie, gdy ojczyzna przestaje być pojęciem jednoznacznym? Czy po upadku historycznego państwa istnieje etyczny obowiązek bycia mu wiernym? A może otwiera się alternatywa dowolnych lojalności? Czy Rzeczpospolita to w ogóle ojczyzna, czy tylko obiekt wykalkulowanej transakcji z umownym terminem ważności? Antoni Chołoniewski w warszawskim „Słowie" potępił „wracanie" do „pierwotnych, dawno zatartych cech plemiennych": „Tej perwersji nie rozumiemy! Nie zdradza się jednej idei dla drugiej. Bronimy nie tylko siebie, ale i moralności. Wierność Polsce jest w warunkach naszych probierzem wartości charakterów. Z oblężonego obozu umykać może tylko małoduszność".
Metropolita coraz dobitniej sięgał po argument rodu. Aby usprawiedliwić się przed dawnymi rodakami i przekonać nowych, że nie jest Polakiem, lecz „Rusinem z dziada pradziada". Refleksy genealogicznych pasji ojca przeobrażały się w determinizm rasowy. Zanim Szeptycki przerobił swoją polską rodzinę na modelowy ród dwunarodowy, nie było w Galicji kłopotu z realnie istniejącymi tysiącami rodzin mieszanych. Matki Polki wychowywały synów Ukraińców, a matki Ukrainki rodziły synów Polaków. Nie piętnowano ani matek, ani synów.
Przodkiem łacinnik i Polak
Naprawiając niepopsute, metropolita naruszył zastaną równowagę. Kłopot osobisty skłonił go do uzasadnienia nowej normy. Kto żyje na Rusi (Ukrainie) i ma przodka Rusina, ten powinien czuć się Rusinem (Ukraińcem). Na pograniczu etnicznym norma ta stanowiła pokuszenie do myślenia nacjonalistycznego. Ułatwiała wyniuchiwanie ludziom ruskiego pochodzenia, nagabywanie ich, aby „wracali", i agresję, gdy nie chcieli tego zrobić. Przecież powinni postępować tak, jak to pokazał święty metropolita! On się radośnie wyrzekł „błędu" rodziców, odzyskał „prawdziwą" tożsamość! Wiele ludzkich tragedii kosztowała w latach II wojny światowej homilia o rodowych prawartościach.
Myślenie Szeptyckiego i dziś jest tak pojmowane. Niektórzy wierzą, że nawet mieszkając w Polsce, ale wywodząc się od „ukraińskich" bojarów, powinni być Ukraińcami. Mityczny Rzym, historyczne Ruś i Polska znikły wypchnięte przez wiarę, że rasowy „korzeń" to nieusuwalne piętno.
Powoływanie się Szeptyckich na Fiodora, Gleba i Sieńkę jako protoplastów jest wątpliwe – ustalił Krzysztof Stopka, historyk z UJ. Ich historycznym przodkiem był Jacko (Hiacynt), jak imię wskazuje łacinnik i Polak. Przywędrował do województwa ruskiego z innej części Królestwa Polskiego, kupił cząstkę Szeptyc i dostał akt własności – nadanie królewskie dla poprzednich, ruskich, właścicieli. Przybranie nazwiska Szeptycki to konsekwencja posiadania Szeptyc, a rutenizacja szlacheckiego szaraczka w ruskim otoczeniu była nieuchronna. Gdy Jan Szeptycki zbierał dokumenty do podania o hrabiostwo, sfastrygował razem wszystkich właścicieli Szeptyc, aby wydłużyć o dwa pokolenia swój rodowód. I tak przesadził korzeń Szeptyckich z Rzymu na Ruś (pardon! – Ukrainę), z mitu w mit.
,,Matka prosiła: Bądź Chrystusowy!"
Zofia Szeptycka nazywała Polaków „nieszczęsnym anemicznym społeczeństwem, w którym zdrowie zastępują nerwy". Była dokładnie taką właśnie znerwicowaną Polką. Narodu w ogóle nie znosiła, a że jej bliscy byli narodowości polskiej, skoncentrowała się na tłumieniu nawet pozoru polskich uczuć, zwłaszcza u synów. Nie chciała, aby jakąś ziemską lojalność stawiali wyżej niż ideę chrześcijańską. Wygaszanie emocji narodowych w młodych ludziach było błędem, bo pozbawiało niezbędnych doświadczeń. Wyjałowienie z naturalnego elementu tożsamości sprawiło, że jednemu z nich zabrakło empatii dla Polaków, a dystansu do Ukraińców. Zachłysnął się potem ukraińskością jak młodzik.
Gdy syn ten odwracał się od polskości, matka się zaniepokoiła. Chciała to rozumieć jako ofiarę na rzecz dobra wspólnego. Broniła go, lecz wątpliwości nie kryła. Znała jego psychikę i sytuację w Kościele greckokatolickim. Wracając z wyświęcania subdiakonów przez metropolitę, poczuła strach: „Aby przez niego i przez nich Chrystus nigdy w ranach swych nie cierpiał". Potem napisała: „Lękam się jednego, aby młoda wyobraźnia, charakter, upodobanie własne, nie utworzyło sobie jakiegoś własnego wyrobu i tegoż jako wolę Bożą nie traktowało, bo im szlachetniejsza natura, tym niebezpieczeństwo większe". Powtarzała synowi: „Dopięcie tego, co twoja tylko wola obrała, będzie nie spełnieniem woli Bożej, lecz dopustem Bożym". W przededniu śmierci zaklinała: „Bądź Chrystusowy!". Z wyznań matki można zbudować bardziej bezkompromisowy akt oskarżenia wobec metropolity niż ten głoszony przez bliskich ofiar obu ludobójstw.
Zanim pojawił się Jerzy Giedroyc ze swą polityką wschodnią, byli sobie konserwatyści krakowscy. Mieli się za Machiavellich polskiej strategii politycznej XIX wieku i pogromców nieodpowiedzialnego patriotyzmu. Obmyślili koncepcję rozwiązania problemu wpływu rosyjskiego na Rusinów galicyjskich. Chcieli rusofilizm zastąpić ukraińską tożsamością narodową jako barierą dla Rosji i sojusznika Polaków. Zainwestowali w grupkę młodocianych rebeliantów przeciw świętojurcom.
Niewdzięczni rebelianci
Organ prasowy młodych „Diło" miał im odebrać wpływ na inteligencję. Przed wydaniem pierwszego numeru młodzi umówili się, że nie ujawnią swych przekonań dopóty, dopóki inteligencji ruskiej nie przyzwyczają do codziennego czytania gazety.
Rebelianci zbuntowali się, niewdzięczni. Dlatego kolejnym krokiem konserwatystów polskich było przejęcie Świętego Jura, bo jego gospodarz tradycyjnie uważany był za autorytet przez swą społeczność. Wtedy zjawił się Szeptycki, uformowany politycznie przez konserwatywnego nestora z ulicy św. Jana w Krakowie – Pawła Popiela. Skutki były cokolwiek nieoptymalne. Ukraińcy wzmacniali się, ale kosztem polskim, nie rosyjskim. Z Rosją nie było im po drodze, za to z Niemcami – owszem. A metropolita Szeptycki się z nimi solidaryzował.
Były wojny i rewolucja. On zajmował się i wzniosłą utopią unijną, i ziemską polityką. Nie był mądrzejszy od swej epoki, ale chciał być bardziej chrześcijański. A mówi Propercjusz: ,,In magnis et voluisse sat est'' – (w rzeczach wielkich i samo usiłowanie jest godne pochwały). Tą maksymą można byłoby podsumować wszystko, co robił do czerwca 1941 roku. Jednak najważniejsze w jego życiu nastąpiło potem.
Szeptycki w Europie Hitlera
Napisano w „Gazecie Wyborczej", że Szeptycki wprowadził Ukrainę do Europy. Owszem, z tym że Szeptycki usiłował wprowadzić Ukrainę do Europy Hitlera.
Szeptycki podczas II wojny światowej był nieprzeciętnie aktywny. Odwiedzali go Ukraińcy, Niemcy, Polacy, Żydzi, Włosi, Francuzi, duchowni i świeccy, okupanci i ludzie podziemia. Czytał, dyskutował, dyktował. Wysyłał emisariuszy do Rzymu, Berlina, Pragi, Budapesztu, Kijowa, Warszawy czy Krakowa. Chciał dotrzeć do globalnych liderów: Hitlera i Stalina.
Niemal do końca był zwolennikiem kolaboracji z Niemcami i tworzenia państwa ukraińskiego pod ich patronatem. On, jego Kościół i wierni posiadali pod okupacją niemiecką status uprzywilejowany. Zagrożeni Żydzi i Polacy szukali pomocy nie u miłosiernego autorytetu, lecz u jedynego hierarchy w okupowanej Polsce, który miał spółkę polityczną z ich prześladowcami. Mógł się czuć mniej zagrożony, gdy pomagał, bo Niemcy traktowali go odmiennie niż polskich biskupów.
Negatywne osądy nazizmu, formułowane poufnie przez Szeptyckiego w listach do papieża, dostarczają argumentu, który go obciąża. Jakby nie zdawał sobie sprawy, dokąd zmierza Hitler! Niektórzy wyobrażają sobie, że dokumentacja jego kolaboracji musi być sfałszowana przez sowiecką propagandę, bo tak przeczy owym listom. Nikt niczego nie musiał fałszować. Szeptycki nie potrafił wyprowadzić konkretnych politycznych konsekwencji ze słusznych osądów etycznych. Był gotów przyjąć dobro, za jakie uważał państwo swego narodu, choć jego dawcę miał za uosobienie zła. Nazwanie tego pragmatyzmem – jak zrobił to „Tygodnik Powszechny" – to drwina z chrześcijaństwa. Adam Boniecki chciał od Szymona Redlicha, historyka izraelskiego, usłyszeć, że dla Szeptyckiego „po Panu Bogu najważniejszą sprawą była samoistna Ukraina". Życzliwy metropolicie badacz odrzekł, że Szeptycki stawiał te sprawy na równi i był tragicznie rozdarty między nimi. To prawda. A gdy w imię Ukrainy i pod przewodem Niemców mordowano w jego archidiecezji Żydów i Polaków, trzeba było wybrać. Metropolita dyskretnie wybrał Ewangelię, a jawnie Ukrainę z nazistami. Chodzi tu o wybory konkretne, a nie o osądy ogólne. W lipcu 1941 roku Szeptycki namawiał polityków ukraińskich do zjednoczenia z wodzem nacjonalistów Banderą i starań o wojsko u boku Hitlera, w odezwie witającej Niemców we Lwowie składał ofertę sojuszu, przez swego delegata, arcybiskupa Slipyja, witał „całym sercem i całą duszą" kolaboracyjny rząd ukraiński. Niemcy rozgonili „rząd", za to rozgłos akcji był wielki. Sowiecki dyktator Stalin złożył polskiemu przywódcy, gen. Sikorskiemu, propozycję wykończenia zachodnich Ukraińców i przesiedlenia ich z terytorium Polski do ZSRS.
Porównajmy: Karolina Lanckorońska, arystokratka i córka Prusaczki: „Kto w Polsce szedł z Hitlerem, musiał być szują"; książę Krzysztof Radziwiłł o nazistach: „Hańbili szlachetne zawołanie »Gott mit uns«" – Ci dwoje trafili do niemieckich obozów koncentracyjnych.
Pod koniec 1941 roku Szeptycki zaproponował Adamowi Ronikierowi, szefowi polskiej organizacji charytatywnej, wydanie odezwy o współpracy polsko-ukraińskiej. Proponował podpisy abp. Adama Sapiehy i Wincentego Witosa. Podziemie polskie zakazało tego aktu. Niekompetentna autorka „Tygodnika Powszechnego" twierdzi, że była to propozycja apelu w obronie Żydów, którą antysemiccy Polacy odrzucili. Oczywisty idiotyzm, bo wstrzemięźliwość była słuszna. Przed wizytą Ronikiera w Świętym Jurze obradowała Ukraińska Rada Narodowa. Już 14 stycznia następnego roku wystosowała list do Hitlera z kolejną ofertą współpracy. Metropolita podpisał się na pierwszym miejscu. Równoczesna odezwa o współpracy Polaków z jawnymi kolaborantami III Rzeszy, sygnowana przez Witosa, byłego premiera Rządu Obrony Narodowej z czasów wojny polsko-sowieckiej 1920 roku, dla aliantów zwiastowałaby reorientację Polski ku nazistom. Propozycja Szeptyckiego była pułapką polityczną. Potem oferty w tym duchu ponawiał.
Piusowi XII wytyka się brak stanowczego potępienia nazizmu, ale on nigdy nie wezwał wiernych do budowania hitlerowskiej Europy, jak zrobił to lwowski arcybiskup. Opisując papieżowi winy nazistów,
Szeptycki zataił przed nim grzechy swojej kolaboracji. O liście do Hitlera poinformowali nieprzychylni tej polityce inni biskupi greckokatoliccy: Hryhorij Chomyszyn i Pawel Gojdycz. Nie wiadomo, czy kardynał Eugene Tisserant, zaprzyjaźniony z Szeptyckim szef kongregacji, która dokument otrzymała, pokazał go papieżowi. W marcu 1943 roku polski ambasador Papée powiadomił jednak o jego istnieniu Giovanniego Montiniego z Sekretariatu Stanu (późniejszy Paweł VI). Odpowiedziano mu, że jeżeli list jest prawdziwy, to stanowi akt niedopuszczalny. Tak uważał Watykan, na długo zanim jakikolwiek Polak czy Żyd zgłosił zastrzeżenia przeciw beatyfikacji metropolity.
Wierni nie czytali listów do papieża i nie wiedzieli o ukrywaniu Żydów. Nie posłuchali, gdy Szeptycki wzywał do niezabijania bliźnich, odwołując się do argumentu, że nie służy się zakrwawionymi rękami świętej sprawie. Czy dlatego, że jednocześnie on sam współpracował z nazistami, których wszyscy widzieli unurzanych w ludzkiej krwi? Poparł tworzenie ukraińskiej dywizji SS, która pacyfikowała Wołyń i Małopolskę. Desygnowany do roli proroka koncepcyjnie wyprzedzającego epokę zamienił to na ambicję bycia razem ze swoją wspólnotą. Nie przewodził – szedł w stadzie, gdy ono się zgubiło, on też.
Ikona czy plemienny bożek?
W malarskich ujęciach Szeptycki występuje z atrybutami profetyzmu, sowieckie karykatury ukazywały go w pozach Boga Ojca, a historiografia – często jako istotę niesłusznie kalaną ludzkimi zarzutami. Hagiografia kreuje ikonę świętego patrioty i „sprawiedliwego wśród narodów świata" w przekonaniu, że pomoc wyświadczona Żydom uniewinni go z zarzutu kolaboracji. Dawniej diaspora ukraińska na Zachodzie dbała o utrzymanie kultu Szeptyckiego z dala od kultu OUN.
Gdy Ukraina się oswobodziła, ten drugi kult niebywale się rozwinął i podporządkował sobie pierwszy. Szeptycki dziś nie tyle uświęca, ile unaradawia. Pojawia się obok ubóstwionego Bandery, aby przydać mu atrybutu chrześcijaństwa. Jest tam rozumiany jako duchowe natchnienie wodza nacjonalistów.
Polakom mówi się, że kult Szeptyckiego wspomaga budowę Ukrainy. Jerzy Pomianowski na pytanie telewizyjnej dziennikarki, co Polacy mogą zrobić dla Ukrainy w dobie pomarańczowej rewolucji, naiwnie wypalił: „Beatyfikować Szeptyckiego!".
Odpowiedzialność „świętego" za ludobójstwa dokonane przez nacjonalistów zachodnioukraińskich jest problemem niewygodnym. Bliskich ofiar wyznawcy kultu traktują agresywnie. Maria Szeptycka zarzuca im „głuchotę i tępą nienawiść", bo nie potrafią „zrozumieć metropolity jako człowieka z bardzo dramatycznym wyborem". Tworzone jest iunctim pomiędzy uświęceniem Szeptyckiego a zapomnieniem zbrodni. Dziś Szeptycki, jak za życia, staje się patronem nieporozumienia polsko-ukraińskiego.
Autor jest pracownikiem naukowym Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmuje się także historią wschodnioeuropejską w Polskiej Akademii Umiejętności. Napisał m.in. książkę „Metropolita Andrzej Szeptycki: studia i materiały".
Skomentuj