Jeśli chodzi o Państwo Podziemne, to nic nie mogę pani powiedzieć... – Stanisław Krupa, żołnierz legendarnego batalionu „Zośka", uśmiecha się szelmowsko. – To nie była moja sprawa. Tak naprawdę dowiedziałem się o nim dopiero po wojnie. Z różnych książek.
Jak zatem funkcjonowało? Nadzwyczaj sprawnie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że współtworzyli je ludzie, którzy – tak jak Stanisław Krupa, żołnierz podziemnej armii – nie wiedzieli o jego istnieniu. Dziś zaś, po latach, słysząc nazwę Polskie Państwo Podziemne, od razu myślą o władzach i strukturach. Nie o sobie i swojej służbie.
Pion wojskowy Polskiego Państwa Podziemnego miał umożliwić Polakom walkę o suwerenną Polskę. Natomiast podstawowe zadanie pionu cywilnego stanowiło utrzymanie ciągłości instytucji i zapewnienie funkcjonowania państwa. A w rezultacie przygotowanie się do przejęcia władzy po wojnie. Także przygotowanie społeczeństwa do odbudowy ojczyzny.
Według przedwojennego programu
Dlatego tak ważne były szkoły. Zgodnie z niemieckimi planami Polacy mieli stać się jedynie siłą roboczą. W Generalnym Gubernatorstwie edukacja została ograniczona do szkoły podstawowej. Nic zatem dziwnego, że Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego, do którego miał uczęszczać 13-letni Eugeniusz Tyrajski, zamknięto po kilku miesiącach niemieckiej okupacji. Jednak Tajna Organizacja Nauczycielska (TON) zaczęła działać już w październiku 1939 roku.
Z inicjatywy władz wojskowych Związku Walki Zbrojnej powstały Komisja Oświecenia Publicznego, a później Departament Oświaty i Kultury Delegatury Rządu Polskiego. Ich zadaniem było opracowanie programów nauczania. TON korzystała ze środków finansowych rządu londyńskiego. Ruszyło nauczanie, czyli tajne komplety. – Ja uczęszczałem do prof. Gustawa Wuttkego. Lekcje prowadził z pomocą dwóch synów. W trzy lata zrobiliśmy cztery klasy – opowiada Tyrajski. Pamięta jednak, że jeśli chodzi o liceum, profesor uznał, że sprawa jest zbyt poważna, by edukować poza szkołą. W związku z tym jego podopieczni trafili do szkoły, która działała jako szkoła handlowa stowarzyszenia Oświata (na istnienie szkół zawodowych Niemcy się zgadzali). Formalnie uczniowie mieli zajęcia z przedmiotów zawodowych. W rzeczywistości uczyli się w liceum, w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. – W szkole działały pracownie fizyczna i chemiczna. Uczyliśmy się według normalnego programu. Jak przed wojną – wspomina Eugeniusz Tyrajski.
Halina Jędrzejewska, później łączniczka i sanitariuszka Batalionu „Miotła" Zgrupowania „Radosław", przez pewien czas uczyła się w Gimnazjum i Liceum im. Juliusza Słowackiego. Szkoła funkcjonowała dzięki niezwykłej energii i stanowczości przedwojennej dyrektor – pani Kasperowiczowej. Jednak w końcu i tę placówkę zamknięto. Wtedy uczennice zostały przeniesione na Wilczą, do szkoły, która formalnie funkcjonowała jako spółdzielcza. – Wiele dodatkowych lekcji, nawet historii, tu się odbywało – wspomina Jędrzejewska.
Bez taryfy ulgowej
Zasady bezpieczeństwa były bardzo starannie opracowane: długi, przeciągły dzwonek oznaczał, że na teren szkoły weszli Niemcy. Wtedy trzeba było natychmiast ukryć to, co nielegalne. Podręczniki do historii, notatki. – Pamiętam, że taki dzwonek zadzwonił tylko raz. Jednak do naszej klasy Niemcy już nie dotarli. Widocznie uznali, że nic podejrzanego się tu nie dzieje – wspomina Jędrzejewska. Podkreśla, że wszystko było znakomicie zorganizowane. Nigdy nie doszło do wpadki.
Maturę zdawali w 1944 roku. Jędrzejewska pamięta, że na egzamin – do prywatnych mieszkań – wchodziło się na hasło. – Najbardziej utkwił mi w pamięci egzamin z geografii na dopuszczenie do matury u pani prof. Kondrackiej. U niej w domu. Zdawałyśmy we dwie z koleżanką. I obie, jak to w konspiracji, miałyśmy mało czasu, żeby się przygotować. Uczyłyśmy się nocami, ale martwiłyśmy się, że oblejemy. I szczęście nam dopisało. Dostałyśmy do oceny mapę okolicy Gór Świętokrzyskich. Ja tam byłam przed wojną na obozie harcerskim, a koleżanka z organizacji. Dobrze wyszłyśmy na tym egzaminie – uśmiecha się Jędrzejewska.
– Nie było taryfy ulgowej – podkreśla Eugeniusz Tyrajski. Do dziś pamięta tematy maturalne z polskiego. Do wyboru były: „Romantyzm a pozytywizm; Sienkiewicz na tle epoki", „»Lilla Weneda« Słowackiego, „Wesele" Wyspiańskiego jako wyraz stosunku obu poetów do rzeczywistości polskiej". Tyrajski, rozkochany w Sienkiewiczu, wybrał temat drugi. Zapisał osiem stron papieru, zdał bardzo dobrze. Sukces odniósł także z matematyki – jedyny z grupy rozwiązał zadania bezbłędnie.
Oprócz szkół średnich działały podziemne uczelnie. Uniwersytet Warszawski oraz Uniwersytet Ziem Zachodnich, czyli Poznański. – U nas, w tym pokoju, odbywały się komplety z medycyny na Uniwersytecie Warszawskiem – opowiada Halina Jędrzejewska. Zajęcia z medycyny były wyjątkowo rozbudowane. Na wydziałach lekarskich uniwersytetów Warszawskiego i Poznańskiego odbywały się staże i szkolenia studentów. A także staże młodych lekarzy w szpitalach warszawskich. Szkolono lekarzy zaprzysiężonych w AK. Oprócz tego zajęcia prowadziła Szkoła dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego docenta Jana Zaorskiego. Faktycznie to był uniwersytet. Szkoła miała prawie 2 tys. słuchaczy. Po pewnym czasie Niemcy jakoś wywęszyli, że uczą się w niej lekarze, nie sanitariusze. Docent Zaorski został zatrzymany, przez pewien czas siedział na Pawiaku, jednak udało się go stamtąd wydostać.
– W szkołach i na uczelniach uczyło się zupełnie czego innego, niż było napisane na szyldzie nad drzwiami – tłumaczy Halina Jędrzejewska. Grupa polskich geografów od początku okupacji opracowywała plany zagospodarowania ziem zachodnich. Architekci i planiści przygotowywali odbudowę miast. – Pani sobie to wyobraża? Tu strzelają, tu na ulicach rozwalają ludzi, a oni planują! – śmieje się Jędrzejewska.
Tajne komplety prostą drogą prowadziły uczniów do tajnego harcerstwa. – Dostałem się tam przez kolegę z Gimnazjum im. gen. J. Sowińskiego, którego trzy klasy skończyłem przed wojną – opowiada Stanisław Krupa. Najpierw to były „Szare Szeregi". Z tego się wyłoniły Grupy Szturmowe, tzw. GS. – Byłem w grupie szturmowej „Jerzego". Należałem do hufca Wola. Potem po śmierci „Zośki", który był hufcowym, grupę „Jerzego" przekształcono w batalion. Wtedy dopiero zaczęły się formalne struktury. Ja byłem w pierwszej kompanii, w drugim plutonie – opowiada Krupa.
Najpierw szkoła, potem konspiracja
Synowie prof. Wuttkego – oprócz pomocy ojcu w prowadzeniu tajnych kompletów – działali także w konspiracji. Jan to słynny „Czarny Jaś" z Batalionu „Zośka", jego młodszy brat, Tadeusz, to zaś „Mały Tadzio". Obydwaj polegli później w powstaniu warszawskim.
Ucząc na kompletach, lepiej poznali swego ucznia Eugeniusza Tyrajskiego. Zaproponowali, by zorganizował kilkuosobowy zastęp podziemnego harcerstwa. – W ten sposób od kwietnia 1941 roku stałem się żołnierzem „Szarych Szeregów". Miałem wtedy 14,5 roku – przypomina Tyrajski.
W Gimnazjum i Liceum im. Juliusza Słowackiego, gdzie uczęszczała Halina Jędrzejewska, także działało przedwojenne harcerstwo. Uczennice wróciły więc do swoich – tym razem konspiracyjnych – drużyn. Najstarsze harcerki, które kończyły liceum, albo były już na studiach, albo prowadziły przeszkolenie sanitarne. – W małych grupach spotykałyśmy się w domach. Uczyły nas udzielać pierwszej pomocy, tego, jak się zajmować rannym w zależności od tego, czy jest przytomny, czy też nie, jak i czym opatrywać rany. I co trzeba mieć w torbie sanitarnej oraz jak unieruchomić złamaną kończynę. Bandażowałyśmy się wzajemnie, robiłyśmy sobie zastrzyki. Wtedy o powstaniu jeszcze się nie myślało i nie mówiło. Ale kadry miały być przygotowane na każdą ewentualność – wspomina Jędrzejewska. Oprócz przeszkolenia sanitarnego przechodziły przeszkolenie łącznościowe. Uczyły się też rozpoznawać teren w podwarszawskich miejscowościach.
Zastęp Tyrajskiego o nazwie MG 410 został włączony do akcji „N". Polegała ona na podrzucaniu Niemcom pism i ulotek informujących o porażkach ich wojsk. Rzecz jasna, wszystko po niemiecku. Chodziło o to, by osłabiać morale w szeregach okupantów. „Der Klabautermann" i „Der Hammer" ruchliwi harcerze „Szarych Szeregów" podrzucali w tramwajach, wkładali Niemcom do odkrytych samochodów, do kieszeni, do teczek.
W trakcie takiej akcji zatrzymana została koleżanka z klasy Haliny Jędrzejewskiej – Halina Cieszyńska. – W tramwaju wkładała te wydawnictwa do kieszeni jakiemuś Niemcowi. Złapano ją na gorącym uczynku. Gdy ją zatrzymali, ktoś otworzył drzwi do klasy i powiedział: „Halina Cieszyńska aresztowana". Ja i dwie inne koleżanki bez słowa wyszłyśmy natychmiast z klasy, żeby uprzątnąć mieszkania. Oczywiście wiedziałyśmy, która jest w konspiracji. Czasem którejś nie było dwa dni, czasem musiała wyjść z jakiejś lekcji. Halina miała bardzo ciężkie śledztwo, nikogo nie wydała, ale ją rozstrzelali – opowiada Jędrzejewska.
Zawsze według procedur
Zastęp Tyrajskiego miał do działań małego sabotażu wyznaczony rejon: Aleje Ujazdowskie, plac Trzech Krzyży, ulice: Książęca, Ludna, Solec, Czerniakowska, Myśliwiecka, Szwoleżerów, Agrykola, plac Na Rozdrożu. Działał wieczorem. Malowano na murach kotwice, co miało obywatelom przypominać, że Polska nadal walczy.
Praca sabotażowa wymagała współdziałania wielu osób. Każdy wiedział, co należy do jego obowiązków, i to wykonywał. – Farbę zwykle pobieraliśmy w sklepie Imroth i Maliński, który mieścił się przy Marszałkowskiej. Wszystko było umówione. Wchodziliśmy z kubełeczkiem owiniętym w gazetę. Jeden z pracowników nalewał farbę i kubełeczek oddawał. Nie płaciliśmy. Oni wiedzieli, do czego ta farba służy – uśmiecha się Tyrajski. Do dziś pamięta, że najlepszy był lakier asfaltowy. Jeszcze wiele lat po wojnie na murach lśniła kotwica, którą nim namalował.
W Polskim Państwie Podziemnym znakomicie działały także drukarnie i miejsca fałszowania dokumentów. – Kazik Leski i ludzie z jego otoczenia zajmujący się wywiadem oraz kontrwywiadem, a także tworzeniem szlaków kurierskich na froncie zachodnim, mieli tak dobre dokumenty, że Niemcy nikogo nie złapali – opowiada Jędrzejewska. Historia Kazimierza Leskiego jest dobrze znana. W mundurze niemieckiego generała dotarł nawet do umocnień niemieckich w Normandii. Nocował w niemieckich hotelach, gdzie musiał się meldować. Wiele razy okazywał dokumenty. – Opowiadał mi kiedyś, jak to – jako generał – jechał w pociągu obładowany dokumentami. Siedział oczywiście w najlepszym przedziale. Oprócz niego oficerowie, ale żadnego innego generała. I do tego przedziału przyszli żandarmi. Sprawdzali paczki. Poprosili, by pasażerowie ściągnęli walizki. Oficerowie zaczęli to robić. On się nie ruszył. W końcu żandarm mówi: „Proszę zdjąć walizkę". A Leski na to: „Jak śmiesz tego od generała niemieckiego żądać!". Żandarm przeprosił i wyszedł. Po latach Kazik tłumaczył mi: „To było śmiesznie łatwe. Stopień miałem dobry, dokumenty w porządku..." – wspomina Jędrzejewska.
Państwo podziemne dbało o to, by mieć siatkę informatorów w więzieniach. Halina Jędrzejewska od jesieni 1943 roku działała w grupie, która przenosiła informacje i grypsy z Pawiaka i na Pawiak. – Mieliśmy tam wtyczki – osoby pozyskane i zaprzysiężone przez AK. Istniała doskonale zorganizowana sieć konspiracyjna. Każda z nas wiedziała tyle tylko, którego dnia i o której godzinie ma iść pod podany adres. Zostawić coś lub zabrać. Nic więcej – opowiada Jędrzejewska. W konspiracji obowiązywała żelazna zasada: jak najmniej wiedzieć o tym, co robią koledzy. Gdybym wpadła, i tak bym nic nie wiedziała.
Pod latarnią najciemniej
Stanisław Krupa mieszkał u ciotki pod świetnym adresem – przy ulicy Bagatela 14. W tym domu jeszcze przed wojną większość mieszkańców stanowili Niemcy. Zgodnie zatem z zasadą, że pod latarnią najciemniej, u Krupy odbywały się tzw. filtry – specjalne kursy wielkiej dywersji. Wykładali na nich cichociemni z Anglii. Uczestników zawsze było tylko czterech. Siedzieli przy stoliku, na którym leżała talia kart. – W razie czego mieliśmy udawać, że gramy w brydża. Ja zresztą bardzo dobrze grałem – uśmiecha się Krupa. Po skończeniu „filtrów" sam wykładał minerkę – czyli przygotowywanie i podkładanie bomb oraz wysadzanie obiektów – w szkole młodszych dowódców.
Szkoła działała w mieszkaniach prywatnych. Raz w jednym, raz w innym. – Adresy podawał szef szkolenia. Dzwonił i mówił: „Słuchaj, przyszedłbyś na małą wódkę tu i tu". To naturalne było. Już wiedziałem, że mam iść – opowiada.
Mieszkanie przy ulicy Bagatela przez pewien czas służyło także za przechowalnię plastiku, angielskiego materiału wybuchowego. Był nowoczesny, czterokrotnie silniejszy od trotylu. W marcu 1943 roku zrzucono go do Polski. Dwadzieścia cztery szarozielone laski, czyli 8 kg wraz ze spłonkami i detonatorami. Wystarczyłyby, by duży budynek wyleciał w powietrze. Laski wylądowały w „bezpiecznym" schowku u Krupy.
W maju 1944 roku Krupa wyjechał na kilka dni do oddziałów partyzanckich na strzelanie. Gdy wrócił, zastał dom przy ulicy Bagatela ogrodzony drutem. Przed wejściem, w prowizorycznym bunkrze, dyżurowali niemieccy wartownicy. Stworzono strefę niemiecką. Wpuszczono go – miał w kenkarcie wpisany adres. Jednak ciotka powiedziała mu, że lada dzień mają ich wysiedlać. Z tą wiadomością pobiegł do dowódcy. – Usłyszałem: „Stary, u ciebie jest cały plastik kompanii! Trzeba to natychmiast wynieść!" – opowiada Krupa. Ustalili, że zrobią to łączniczki. Jednak niemiecka warta nie wpuściła ich do budynku – wchodzić mogli tylko mieszkańcy.
Bohaterowie znani i nieznani
Obowiązek wyniesienia pakunków spoczął więc na Krupie. Z plastiku, spłonek i detonatorów porobił więc nadające się do odpalenia paczki. – Założyłem detonator i spłonkę uderzeniową, taką, że jeśli się stuknie, to wybucha. Uznałem, że gdy mnie zatrzymają, odpalę paczkę i wylecimy w powietrze. Pierwszą paczkę wyniósł bez problemów. Przy drugiej musiał się tłumaczyć wartownikowi, że ciotka zapomniała o pralni. Trzeciej nie był już w stanie unieść. – Coś się takiego stało, że usiadłem na łóżku półprzytomny i nie mogłem się ruszyć. Puściły mi nerwy... – wspomina. Kiedy zameldował o tym dowódcy, ten skwitował: „I tak dokonałeś cudu". Zapowiedział, że wystąpi z wnioskiem o Virtuti Militari dla Krupy. Nie zdążył tego zrobić, bo kilka dni później zginął.
Przede wszystkim jednak Państwo Podziemne wspierali zwykli ludzie. Jędrzejewska pamięta, że kiedyś miała oddać pistolet. Szła z małym pakunkiem. W pewnym momencie zobaczyła, że ludzie na ulicy biegną w jej stronę. Krzyczą: „Łapanka!". Za nimi byli już Niemcy. Wbiegła do bramy, na klatkę schodową, schodami na ostatnie piętro. Zadzwoniła do przypadkowych drzwi. – Otworzyła mi pani, popatrzyła wyczekująco. Mówię: „Mam prośbę, czy mogę u pani zostać parę minut? Jest łapanka". Ona na to: „Chodź dziecko". I wpuściła mnie do domu. Pomyślałam: „Jak ona taka miła, to może mogłaby schować gdzieś na trochę moją paczkę?". Paczkę schowała, posiedziałam u niej z 15–20 minut. Potem sprawdziłam, że na ulicy jest spokój, zabrałam pakunek i wyszłam – wspomina Halina Jędrzejewska. – Udało się. A zapukałam w końcu do przypadkowych drzwi. Ryzykowałam, ale wtedy prawie wszystko było ryzykowne. Działało dzięki zaufaniu i współpracy setek tysięcy osób.
Skomentuj