Wbrew powszechnej opinii o tym, co dokładnie się działo w Lesie Katyńskim i w więzieniu wewnętrznym NKWD obwodu smoleńskiego wiosną 1940 roku, nie wiemy prawie nic. Spróbujmy zrekonstruować ten obraz, posługując się zarówno metodą lustrzanego odbicia, jak i wynikami niemieckich prac ekshumacyjnych w 1943 roku i polskich w latach 90. A także dwoma znanymi dotąd zeznaniami uczestnika i świadka mordu na Polakach – Mitrofana Syromiatnikowa, wiosną 1940 roku strażnika starszego bloku w więzieniu wewnętrznym NKWD w Charkowie, gdzie zabijano jeńców ze Starobielska, oraz Dimitrija Tokariewa, ówczesnego szefa Obwodowego Zarządu NKWD, w piwnicach którego rozstrzeliwano jeńców z Ostaszkowa.
Kaźń wedle instrukcji
Wszystkie elementy zbrodni były starannie przemyślane i zaplanowane, a wykonawcy przeszkoleni. Nie ma mowy o jakiejkowiek spontaniczności lub oddolnych inicjatywach funkcjonariuszy NKWD z obwodów lub obozów. Pozwala to na przyjęcie założenia, iż skoro gdzieś postępowano tak, a nie inaczej, to zapewne w pozostałych miejscach (obozach czy więzieniach) postępowano identycznie. Na pewno identycznie wyglądały logistyka i elementy zbrodni popełnionych na polskich więźniach na terytorium USSR (tzw. ukraińska lista katyńska) i BSSR (tzw. białoruska lista katyńska). Zwraca uwagę rozdzielenie tych operacji. Tokariew mówi, że podczas narady w Moskwie w połowie marca 1940 roku dowiedział się, iż zapadła decyzja o rozstrzelaniu jeńców z trzech obozów, i wymienia liczbę ponad 14 tys. przewidzianych do zabicia. To także pokazuje logikę sowieckiego aparatu terroru, że odpowiednie grupy wykonawcze wiedziały tylko to, co niezbędne dla prawidłowego wykonania operacji, a także iż tych, których włączono już do operacji, starano się maksymalnie wykorzystać.
Można i trzeba sobie zadać pytanie, po co przewożono tysiące ludzi z obozów do odległych miejsc kaźni, skoro to musiało wywoływać dodatkowe koszty i wysiłek organizacyjny? Otóż podróż utwierdzała przyszłe ofiary w przekonaniu, że nastąpią zmiany na korzyść przewożonych, i też je uspokajała. Skoro jeńców skoncentrowanych w obozach przewożono do odległych miejsc egzekucji, to jestem przekonany, że z więźniami na Ukrainie i Białorusi postępowano podobnie, a zatem niektóre więzienia musiały pełnić funkcję obozu (podobozu), z którego wywożono na śmierć do innego więzienia (o drugim dnie zbrodni katyńskiej – patrz nr 1 „URzH").
Jeżeli wiemy, iż jeńcy z Kozielska byli zabijani w Katyniu, ale także w wewnętrznym więzieniu w Smoleńsku, to możemy domniemywać, że podobne rozwiązania zastosowano w obwodach charkowskim i kalinińskim, mimo że o tym nie wspominają przesłuchiwani świadkowie i jak dotąd znane dokumenty. Również można i trzeba porównywać oraz zapożyczać do analizy drobne elementy, takie jak choćby znalezione zakopane oddzielnie pasy główne lub buty. Przypomnijmy fragment zapisu z notatnika mjra Adama Solskiego: „[...] zabrano ruble, pas główny, scyzoryk". Po co zabierać pas, skoro go potem nikt nie wykorzystał? Jakiś powód musiał być.
Z innego miejsca, też ogrodzonego, zapewne tuż obok baraczku zaraz po salwie wypędzano, kłując bagnetami, część kontyngentu, od razu strzelając. To tłumaczy pogłoski o uciekających z miejsca egzekucji oficerach, krzyki i strzały, ślady po bagnetach na zwłokach, postrzały w ciało zamiast w głowę
Obok słynnej decyzji politbiura KC WKP (b) z 5 marca 1940 roku drugim bodajże najcenniejszym ujawnionym dokumentem w I połowie lat 90. był rozkaz Berii z 26 października 1940 roku „O nagrodzeniu pracowników NKWD za skuteczne wypełnienie zadań specjalnych", czyli spis 125 osób, które bezpośrednio uczestniczyły w wymordowaniu polskich obywateli wiosną 1940 roku. Nikita Pietrow – rosyjski historyk, niestety nadal w Polsce niedoceniany – w wyniku żmudnej kwerendy dotarł do danych biograficznych prawie wszystkich uczestników operacji katyńskiej wymienionych w rozkazie Berii. W środowisku polskich historyków rozkaz Berii traktowaliśmy jako wykaz wszystkich katów, chociaż dokument w nagłówku zawierał wyraźną specyfikację. Mowa tam bowiem była o funkcjonariuszach NKWD ZSSR, czyli aparatu centralnego z Moskwy, oraz z Zarządów Obwodowych NKWD (UNKWD): Charkowskiego, Kalinińskiego i Smoleńskiego, czyli tylko z miejsc, gdzie dokonano mordu na jeńcach wojennych odpowiednio ze Starobielska, z Ostaszkowa i Kozielska. Jedyne, co się już wówczas rzucało w oczy, to bardzo odległa od czasu operacji data wytworzenia dokumentu (październik). Skoro ostatnich jeńców wymordowano w maju 1940 roku, to dlaczego katom „nagrody" za udział w tej operacji przyznano pięć miesięcy później, zwłaszcza że inni uczestnicy operacji (wojska konwojowe) zostali nagrodzeni już w maju 1940 roku? Identyfikacja katów przez Pietrowa rozwiewa nasze wcześniejsze iluzje i daje pole do formułowania różnych hipotez. I tak na 125 uczestników operacji specjalnej 36 pochodzi z UNKWD obwodu kalinińskiego, 35 z UNKWD obwodu smoleńskiego, 29 to funkcjonariusze centralnego aparatu z Moskwy (NKWD ZSSR), w tym pięć kobiet. Tylko 14 osób pochodzi z UNKWD obwodu charkowskiego, 11 osób nie udało się rozpoznać. Nie ma wśród nich żadnych funkcjonariuszy z innych więzień, np. z Mińska lub Kijowa, choć zapewne i tam zabijano polskich obywateli.
Skoro na liście katów nie ma nikogo z innych więzień, to zachodzą dwie możliwości. Pierwsza, że ten sam skład wymordował zarówno jeńców, jak i więźniów, o których mówiła decyzja z 5 marca 1940. I druga – że zapewne istnieje jeszcze jeden rozkaz Berii, może nawet z tego samego dnia, nagradzający funkcjonariuszy BSSR NKWD i USSR NKWD oraz grupy katów z różnych więzień, w których przeprowadzano egzekucje polskich obywateli. Ta bardzo późna data rozkazu może świadczyć też o drugim dnie zbrodni katyńskiej. Gdyby bowiem oprócz kontyngentu 22 tys. osób należało wymordować dalsze 100 tys., egzekucje trwałyby co najmniej do października.
Tempo „prac" katów
Z zeznania Tokariewa wynika, iż w Twerze w operacji wymordowania jeńców uczestniczyło łącznie zapewne pięć osób, z tego co najmniej trzy osoby występują w roli kata (czyli tego, który naciska spust), a zarazem w roli nadzorców operacji (Błochin, Kriwienko, Siniegubow), pozostali stanowią personel pomocniczy (doprowadzają skazanych, wpychają ich do celi śmierci, wynoszą i wywożą zwłoki oraz je zakopują). Pierwszy transport jeńców z Ostaszkowa w liczbie 343 osób przybył do Kalinina 4 kwietnia 1940 roku i w nocy z 4 na 5 kwietnia wszyscy oni zostali zamordowani. „Praca" trwała aż do białego świtu. Dowodzący operacją Błochin nakazał jednak zmniejszenie następnych kontyngentów do 250 osób, co też wprowadzono w życie, ale za bardzo tego nie przestrzegano, bo liczebność następnych transportów tylko kilka razy była zgodna z normą Błochina. Możemy zatem na tej podstawie przyjąć, iż przeciętna „linia technologiczna" do zabijania miała maksymalną wydajność dobową około 350 osób, a optymalna liczba ofiar wynosiła około 250 osób. Przy codziennym dostarczaniu stosownego kontyngentu w Twerze można było zabić w ciągu miesiąca optymalnie 7,5 tys. osób, a maksymalnie – przy przestrzeganiu zasady, że zabijanie odbywa się nocami – 10,5 tys. osób. Zeznania Tokariewa i Syromiatnikowa zawierają różne interesujące szczegóły i można z ich pomocą pokusić się o rekonstrukcję przebiegu egzekucji. W Twerze ofiarom nakładano kajdanki tuż przed wprowadzeniem do celi śmierci, natomiast w Charkowie krępowano ich ręce jeszcze przed wprowadzeniem do pomieszczenia, gdzie dokonywano ostatniego sprawdzenia danych. Otóż nieprawdopodobne jest, by w obwodowym zarządzie NKWD w Charkowie nie było choć jednej pary kajdanek, podobnie jak w Twerze sznurka. Skąd bierze się różnica? Ofiary w Charkowie dla przyspieszenia procesu likwidacji stały w korytarzu w oczekiwaniu na swoją kolej. Jak powiedział Syromiatnikow, strzały były słyszalne i jeńcy zdawali sobie sprawę, co ich czeka za chwilę. Stąd krępowano ich wcześniej, by nie stawiali oporu i nie opóźniali egzekucji. W Twerze przyprowadzano ich z odległych cel, do których nie dochodziły odgłosy egzekucji. Ta dość prosta konstatacja pozwala sformułować istotną uwagę dotyczącą przebiegu egzekucji w Katyniu/Smoleńsku. Odnalezione ofiary, które nie miały związanych rąk, zostały zastrzelone według technologii klasycznej, czyli twerskiej, ofiary ze związanymi sznurem rękoma według technologii charkowskiej. Odrębne kategorie stanowią: ofiary z okręconymi płaszczami głowami i skrępowane w sposób szczególny (pętla na szyi połączona z więzami na przegubach krótkim odcinkiem) oraz osoby z różnymi ranami postrzałowymi znajdującymi się poza głową, z ranami od broni białej (bagnet) oraz ofiary z kilkukrotnie przestrzeloną czaszką.
Jak mordowano jeńców z Kozielska?
Moim zdaniem funkcjonowały dwie linie technologiczne tradycyjne – jedna w wewnętrznym więzieniu w Smoleńsku, druga w Katyniu, zapewne w podziemiach willi NKWD lub garażu. Zabijano według procedury twerskiej lub charkowskiej, stąd ogromna część ofiar nie ma związanych rąk. Egzekucje w Smoleńsku odbywały się nocami, a ciała wywożono przed świtem do Lasu Katyńskiego. W dzień pracowała – gdy była potrzeba – druga zmiana. Egzekucje w Katyniu zaczynały się po dowiezieniu całego przewidzianego do likwidacji kontyngentu. Dodatkowo w Katyniu znajdowała się linia specjalna. Sposób zabijania miejscowi zwali „smiertnyj wokzał" lub „krasnaja płoszczadź". Wyglądało to tak: na terenie lasu było wydzielone, ogrodzone parkanem miejsce, droga dojścia też była ogrodzona. W szczelnym ogrodzeniu, nieopodal wykopanych dołów śmierci, stał nieduży drewniany budynek. Przy jego ścianie była ławka. Po sprawdzeniu danych ofiary wprowadzano do zagrodzenia i nakazywano im odpoczynek. Musiały usiąść na ławce. Gdy padała komenda „wolno palić", uchylała się deska w ścianie i stojący wewnątrz budyneczku kaci oddawali salwę. Tak zabijano po 10 osób jednocześnie. Ten schemat wykonywania egzekucji miał tylko jedną zaletę – był rodzajem sprzężonych stanowisk/linii technologicznych, powiększając skalę mordu, lecz go nie przyspieszał. I tak wcześniej każdego skazańca należało odpytać w celu upewnienia się, czy to właściwa osoba. Zapełnienie ławeczki i likwidacja ofiar były sumą 10 czasów z wyjątkiem samego momentu śmierci – wspólnego dla wszystkich. Potem zwłoki należało wynieść do dołów, a miejsce uprzątnąć. Podstawowy mankament to salwa, którą było pewnie dobrze słychać i po której należało już krępować doprowadzane do tradycyjnej linii ofiary. Nie można było też tej operacji powtórzyć, gdyż byłby poważny opór ze strony jeńców. Przypuszczam zatem, że tę dziesiątkową linię do zabijania uzupełniała technika, którą nazywam „spacerem" (tu przypisałbym, sądząc po jego zapisie, mjra Solskiego). Z innego miejsca, też ogrodzonego, zapewne tuż obok baraczku, zaraz po salwie wypędzano, kłując bagnetami, dalszą część kontyngentu, od razu strzelając. Ten kontyngent nie miał pasów głównych (na otwartej przestrzeni świetnie mogły nadawać się do obrony) i prawdopodobnie nie miał butów (też mogących służyć do obrony i niezależnie ich brak bardzo utrudniał ucieczkę). To poniekąd tłumaczy znaleziska zakopanych butów i pasów, podczas gdy w dołach znajdowano zwłoki obute i raczej z pasami, pogłoski o uciekających z miejsca egzekucji oficerach, krzyki i strzały, patrole NKWD z psami, ślady po bagnetach na zwłokach, postrzały w ciało zamiast w głowę, ślady kul na pniach, łuski z różnej broni na terenie lasu, kilkakrotne przestrzelenia czaszek (jako obraz dobijania lub wściekłości funkcjonariuszy NKWD).
Te obie ostatnie linie mogły funkcjonować tylko w dzień i ich wydajność była wysoka – pewnie co najmniej kilkaset osób na dzień. Również w Katyniu w willi tradycyjna linia mogła działać przez całą dobę. Kolejną linię stanowić mogły ofiary ze spętanymi rękoma połączonymi sznurem z pętlą na szyi, przy jednoczesnym okręceniu głowy odzieżą. Nie mogły one wydać z siebie krzyku i mogły być przygotowywane do śmierci przez komando w Smoleńsku, a następnie dowożone nad doły śmierci i tam zabijane na miejscu. Tym samym więzienie w Smoleńsku mogło pracować na dwie zmiany – nocą metodą tradycyjną i dzienną kombinowaną (pewnie o niedużej mocy przerobowej). Nie wykluczałbym, że niedobitki mogły być zabijane przy dołach lub w ich pobliżu. Razem daje to nam ogromną moc przerobową wszystkich linii, gdzieś co najmniej na poziomie ponad tysiąca osób na dobę – tylko dwie tradycyjne linie mają możliwości maksymalne 700 osób na dobę (2 x 350), a optymalne – 500 osób (2 x 250). Po co było tak rozbudowywać moce przerobowe, skoro cała infrastruktura śmierci zaangażowana na maksymalnych obrotach potrzebowałaby pięciu dni na likwidację jeńców z Kozielska? Co się naprawdę wydarzyło w obwodzie smoleńskim?
Stworzenie takiej infrastruktury bez istotnej potrzeby podobne byłoby do sytuacji w budownictwie, gdyby do wznoszenia altanki na działce zainstalować gigantyczny dźwig, stosowany przy budowie wieżowców do podnoszenia dużych elementów konstrukcji.
Pole do dalszych spekulacji zwiększają wyniki prac ekshumacyjnych w Charkowie (Piatichatki), z których wynika, że odnaleziono tamże szczątki ludzkie w liczbie przekraczającej sumę wszystkich jeńców Starobielska o około 500 osób. Są to szczątki raczej osób cywilnych. Jeśli uważnie wczytamy się w zeznanie Syromiatnikowa, to ono nam dostarcza prawdopodobnego dowodu, iż owych 500 dodatkowych osób pochodzi zapewne z tzw. ukraińskiej listy katyńskiej. Z analizy zeznania wynika, iż Syromiatnikow najpóźniej pod koniec kwietnia 1940 roku zachorował na około dwa–trzy miesiące i nie brał udziału w mordowaniu obywateli polskich. Ujawnił jednak jeden superważny szczegół. Przyjmował transport (a to znaczy, że dotarł on do Charkowa z innego miasta/miejsca/obozu, czyli organizacja zabijania więźniów była lustrzaną kopią likwidowania jeńców!), w którym była jedna kobieta. Ponieważ wiadomo było, iż jedyną kobietą wśród jeńców była por. Janina Lewandowska z Kozielska, nikt z przesłuchujących do tego faktu nie przywiązywał wagi. Tymczasem na ukraińskich listach śmierci ogółem znajduje się 48 kobiet. Ich liczba na poszczególnych listach śmierci jest zróżnicowana, ale w tej sytuacji owa kobieta zapewne pochodzi z jednej z dziewięciu list, na których była umieszczona tylko pojedyncza niewiasta, a biorąc pod uwagę czas przejścia Syromiatnikowa na chorobowe, w grę wchodzą najwcześniejsze listy.
Liczebność ofiar z listy białoruskiej czy ukraińskiej odpowiada liczebności najmniejszego z obozów jenieckich. Przypuszczam, że więźniowie byli koncentrowani w jednym więzieniu i w Kijowie, i w Mińsku, może były jeszcze jakieś punkty pośrednie, i stąd wożono ich na śmierć do zupełnie innego więzienia.
Zagadka butów i pasów
Zasadne jest pytanie: dlaczego do jeńców ze Starobielska dorzucono jeszcze 500 osób z więzień? Żeby wyrównać dysproporcje w „pracy"? Bo przecież w Twerze należało zabić 6311osób, w obwodzie smoleńskim – 4421, a w Charkowie było zaledwie 3820 osób do zabicia? Tak rozumując, obwód smoleński też miał mniej „pracy" w porównaniu z Twerem. Jaka zatem jest norma dla takich miejsc straceń?
Może było tak: w Charkowie zabito wszystkich jeńców Starobielska i prawie całą listę ukraińską, co razem daje około 8 tys. ofiar. Pochowani zostali w Piatichatkach, a być może reszta w Dergaczach. Znalezione szczątki w Bykowni, które udało się wstępnie zidentyfikować po nieśmiertelnikach bądź innych detalach, dotyczą osób z pięciu transportów o liczebności około 500 osób. Ta pięćsetka została zabita zapewne w kijowskim więzieniu (łukianowskim) prawdopodobnie dla treningu oprawców i sprawdzenia pracy linii technologicznej. Dalsze odnalezione szczątki, zapewne polskie, mogą być związane z likwidacją ofiar z drugiego dna zbrodni i może ich być w Bykowni znacznie więcej.
Wszystkie trzy terytoria obwodowe, gdzie zabijano jeńców, mają podobną infrastrukturę „rekreacyjną" NKWD. Smoleńsk ma Katyń, Charków – Dergacze, Twer – tereny rekreacyjne NKWD w okolicy wsi Jamok i Miednioje. We wszystkich trzech obwodach z końcem kwietnia nastąpiły przerwy w dostawach jeńców w literaturze przypisywane świętu 1 Maja, na co nie można się zgodzić, bo zeznanie Syromiatnikowa – jak zauważyliśmy – wyjaśnia, że w tej przerwie wybijano listę ukraińską w Charkowie, białoruską zapewne w Katyniu/Smoleńsku, a w Twerze – myślę – podoficerów i zdekonspirowanych policjantów, żandarmów itd. Można też przyjąć, iż we wszystkich trzech obwodach zbudowano trzy podobnie funkcjonujące obiekty o dużej wydajności do zadawania śmierci. To, że nie mamy żadnych zeznań lub dokumentów, nie świadczy o tym, że czegoś takiego nie było. Są podobne znaleziska – buty i pasy odnaleziono w Katyniu, Miednoje, spalone resztki pasów głównych znaleziono w Piatichatkach. Również dotychczasowe ekshumacje miały charakter wyrywkowy i chaotyczny. Być może rozstrzeliwano w Dergaczach i Miednoje, tak jak to robiono w Lesie Katyńskim, a potem te obiekty o dużej zdolności mogły zostać dalej wykorzystane do rozwiązania problemu ofiar drugiego dna. Według byłego funkcjonariusza NKWD z Tweru, płk. Andrieja Leonowa, Polaków z Ostaszkowa przywożono do Kalinina, skąd grupkami nocą wywożeni byli pod Kalinin, w rejon dacz NKWD, w okolice wsi Jamok i Miednioje, i tam ich rozstrzeliwano.
W Kuropatach znaleziono liczne przedmioty, które mogły należeć do obywateli polskich, i tylko jeden mocny dowód na to, że zostały tam pochowane szczątki polskie. Na odnalezionym grzebieniu był napis po polsku: „Ciężkie minuty więzienia. Mińsk 25.04.1940. Myśl o was doprowadza mnie do rozpaczy"; na drugiej stronie był napis: „26 IV. Rozpłakałem się. Ciężki dzień". Znalezisko w Kuropatach może potwierdzać każdą z wersji – że leży tu część lub całość listy białoruskiej albo część drugiego dna zbrodni katyńskiej. Wreszcie nie można wykluczyć, że grzebień należał do ofiary, która po ciężkim śledztwie, w trybie normalnym, czyli w oparciu o kodeks karny, miała proces, została skazana na karę śmierci, którą wykonano. Ja opowiedziałbym się – trzymając się zasady lustrzanego odbicia – za tym, że w Mińsku, dla wprawy i rozgrzewki, rozstrzelano, podobnie jak w Kijowie, kontyngent około 500 osób z białoruskiej listy katyńskiej, a następnie rozstrzeliwano kontyngenty z drugiego dna zbrodni katyńskiej; reszta osób z białoruskiej listy była zgromadzona w Mińsku i została zapewne przewieziona i stracona w obwodzie smoleńskim w stworzonej tamże infrastrukturze śmierci.
Wszystkie nasze wątpliwości mogą rozwiać nowe dokumenty postsowieckie oraz przeprowadzenie dalszych badań o charakterze ekshumacyjno-poszukiwawczym, zwłaszcza nad Dnieprem w Katyniu, w Dergaczach pod Charkowem oraz w Bykowni pod Kijowem. I chyba nie należało otwierać z wielkim rozgłosem kolejnego cmentarza katyńskiego w Bykowni bez dokładnych badań archeologicznych, bo rodziny ofiar z listy ukraińskiej wcale nie muszą mieć tam pochowanych swoich bliskich.
Autor jest historykiem i politologiem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Specjalizuje się w problematyce Kresów Wschodnich II RP oraz stosunków polsko-sowieckich w latach 1939–1945. Napisał m.in. „Listę strat ziemiaństwa polskiego 1939–1956", „Zagładę polskich Kresów. Ziemiaństwo polskie na Kresach Północno-Wschodnich Rzeczypospolitej pod okupacją sowiecką 1939–1941".
Skomentuj