Pana książka ma tytuł „Wrogowie...". I rzeczywiście czytając ją, można dojść do wniosku, że historia FBI to historia ciągłych wojen z kolejnymi wrogami – anarchistami, niemieckimi szpiegami, „czerwonymi", mafią i znowu komunistami. Na ile te zagrożenia były prawdziwe?
Były bardzo prawdziwe. Anarchiści wysadzający Wall Street, próbujący zamordować prokuratora generalnego, senatorów i sędziów Sądu Najwyższego – a wszystko to wydarzyło się w 1920 roku – nie różnili się fundamentalnie od dzisiejszych terrorystów z Al-Kaidy. Istnieją po to, by zniszczyć władzę i jej symbole: budynki, instytucje i postacie. To byli prawdziwi ludzie z prawdziwymi bombami, którzy naprawdę chcieli wysadzić w powietrze Amerykę. Problem tylko w tym, że podczas 100 lat historii FBI nigdy nie udało się poznać, kim ci ludzie naprawdę są. Przez cały ten czas biuro starało się odpowiedzieć na pytania, kto jest wrogiem, jak on wygląda i co myśli. To jednak jest możliwe tylko wtedy, kiedy ma się szpiegów, którzy mówią językiem tych wrogów, którzy mogą się z nimi napić kawy, poznać ich sposób myślenia i działania. W tym Amerykanie nigdy nie byli zbyt dobrzy.
Dlaczego? Ameryka to przecież wielka mieszanka ludzi wszystkich prawie narodowości.
To prawda, lecz problem polega na tym, że w sztuce szpiegowania jesteśmy żółtodziobami, jesteśmy daleko za europejskimi potęgami. Rosjanie robili to natomiast co najmniej od czasów Piotra Wielkiego, Anglicy od czasów królowej Elżbiety I, a Chińczycy praktykują tę sztukę przynajmniej 2600 lat, odkąd Sun Tzu napisał „Sztukę wojenną". My tak naprawdę poważnie wywiadem zainteresowaliśmy się dopiero po II wojnie światowej. Stąd wiele błędów i wpadek, które zaliczyliśmy, szczególnie na początku.
Ale trudno chyba odmówić FBI skuteczności, choćby w walce z rodzimymi komunistami...
To prawda, FBI udało się niemal całkowicie stłamsić amerykańską partię komunistyczną już na początku jej działalności w latach 20. Nigdy ta partia nie miała więcej niż 80 tys. członków, co na warunki amerykańskie i na te czasy – okres wielkiego kryzysu w latach 30. – jest liczbą względnie niewielką. Szczególnie że nie było wtedy wcale jasne, czy kapitalizm i liberalna demokracja wyjdą z niego obronną ręką. Sukcesy biura pod wodzą Hoovera ograniczały się jednak tylko do samej partii komunistów. Nie udało się mu za to wykorzenić komunistycznego podziemia związanego z sowieckim wywiadem.
Dlaczego?
Bo Sowieci mieli nad FBI prawie 20-letnią przewagę. Zaczęli infiltrację amerykańskiego życia politycznego znacznie wcześniej, niż FBI zdołało się w tym tak naprawdę zorientować. To ma swoje skutki do dzisiaj, bo tak naprawdę NKWD, KGB czy dzisiejsza FSB to właściwie jedno i to samo. Niesamowite jest, jak głęboko służby te zdołały spenetrować amerykański wywiad, CIA i FBI. Mieli Roberta Hanssena, jednego z najwyżej postawionych sowieckich szpiegów, który piastując w FBI wysokie stanowiska przez 20 lat pracował na rzecz Sowietów, a później Rosjan dopóty, dopóki go nie wykryli – i to dopiero w 2001 roku! Mieli też innego szpiega w CIA, Aldricha Amesa, który robił to przez dziewięć lat. Przewagą Rosjan było też to, że Amerykanie są otwartym społeczeństwem. Szpiegowanie w społeczeństwie, gdzie obcy przyjmowani są bez nieufności – bo każdy kiedyś był obcym – gdzie bycie „innym" jest czymś normalnym, jest dużo łatwiejsze niż w homogenicznym, zamkniętym społeczeństwie. Rosjanie do dziś są w wielu aspektach zamkniętym narodem.
Czy w takim razie John Edgar Hoover – twórca FBI – zdawał sobie sprawę z tej przewagi?
Od 1919 roku, kiedy została założona Komunistyczna Partia Ameryki, Hoover postrzegał komunizm jako wirus. Dla niego sowiecki komunizm był tym samym, czym była grypa hiszpanka, która po wielkiej wojnie zabiła miliony ludzi na całym świecie. Tak samo było z komunizmem, który powstał z Moskwy i niczym epidemia zarażał kolejne społeczeństwa, zatruwając całą Europę po to, by przekraczając Atlantyk, zabić amerykańską demokrację. To nie tylko metafora. Hoover dokładnie w ten sposób rozumiał zagrożenie komunizmem. Możemy więc powiedzieć, że był ojcem założycielem antykomunizmu. Amerykański komunizm znacznie różnił się jednak od tego sowieckiego, w tym że był właściwie czysto ideologiczny. Oni naprawdę uważali, że ludzie, którzy zawiadują przemysłem, powinni sprawiedliwiej dzielić się swoimi zyskami z pracownikami. Mimo to już od początku ta partia była naszpikowana czekistowskimi aparatczykami. Hooverowi udało się zniszczyć oficjalną partię, ale nie tych aparatczyków.
Przy okazji tego nie obyło się jednak bez ofiar.
Tak. Podczas kilku nalotów Biura Śledczego – tzw. naloty Palmera (od nazwiska prokuratora generalnego) – na organizacje rosyjskich robotników i komunistów aresztowanych zostało blisko 10 tys. ludzi. Wielu z nich to były przypadkowe, niewinne osoby, które potem były przez długi czas trzymane w areszcie. Doszło w istocie do masowego łamania praw obywatelskich – wiele nalotów i aresztowań odbywało się bez nakazów oraz podstaw prawnych. To właśnie dylemat, z którym Ameryka boryka się od prawie stulecia. Jak mogą funkcjonować tajne służby wywiadowcze w demokratycznym państwie? Jak można być i bezpiecznym, i wolnym? To przeciwne sobie wartości. FBI było uosobieniem tego dylematu. Dlatego też przez tak długi czas Amerykanie byli przeciwni pomysłowi stworzenia tajnych służb jako czemuś przeciwnemu duchowi i funkcjonowaniu demokracji.
Wspomniał pan o współpracy agencji wywiadowczych z sektorem prywatnym. Jak to wyglądało na początku działalności amerykańskich służb specjalnych?
Kiedy zaczęła się II wojna światowa w Europie, Hoover dostał od prezydenta Franklina Roosevelta misję stworzenia „międzynarodowego FBI", aby badać i przeciwdziałać niemieckim wpływom w Ameryce Łacińskiej. Była to pierwsza zagraniczna cywilna służba wywiadowcza. Problem w tym, że agenci tej służby nie mogli po prostu pojechać do Rio de Janeiro czy Meksyku, mówiąc: „Jestem z FBI, przyjechałem tu, by wam pomóc". Musieli mieć przykrywkę dla tej działalności. Pomocny okazał się milioner Vincent Astor, wówczas właściciel „Newsweeka", który był dobrym przyjacielem prezydenta Roosevelta. Zaoferował wtedy swoje usługi i pozwolił, aby agenci FBI pozowali na reporterów gazety. Nie wszyscy agenci mogli jednak być dziennikarzami. Dlatego do współpracy nakłoniono też Merrilla i Lyncha, właścicieli banku inwestycyjnego, którzy z kolei pozwolili na podszywanie się agentów pod maklerów giełdowych.
Jak wyglądają stosunki FBI z polskimi służbami?
Są wyjątkowo dobre. Oczywiście, tu sprawa się skomplikowała po nieprzyjemnej aferze z tajnymi więzieniami w Polsce, gdzie torturowano podejrzanych więźniów. Ale teraz, kiedy to jest już za nami, wszystko wróciło do normy. Muszę powiedzieć, że dla FBI czy CIA, przynajmniej w kwestii współpracy, polskie służby są praktycznie 51. stanem USA. Ta relacja jest tak bliska. Pogłoski, że kwestia więzień CIA bardzo zaciążyła na tych stosunkach, to chyba tylko wersja dla opinii publicznej.
Wspomniał pan o wzajemnej niechęci FBI i CIA. Jak powstał ten legendarny konflikt?
John Edgar Hoover wprost nienawidził Williama J. Donovana (zwanego Dzikim Billem), intelektualnego ojca chrzestnego CIA. Nienawidził go z pasją, a ten drugi to odwzajemniał. Hoover uważał Donovana za kompletnie niekompetentnego człowieka z komunistycznymi sympatiami. Donovan z kolei podejrzewał, że Hoover jest utajonym homoseksualistą. I rozsiewał o tym wszędzie plotki. To po prostu były kłamstwa mające na celu zdyskredytowanie go. Ten konflikt zinstytucjonalizował się i ciągnął się tak naprawdę aż do 11 września 2001 roku. Dopiero ta tragedia sprawiła, że zrozumieli, iż muszą ze sobą współpracować. Bo właśnie ta niechęć była jednym z głównych powodów, dlaczego do tej tragedii doszło.
Podobnie chyba jak w przypadku ataku na Pearl Harbor?
Zgadza się, to była wręcz identyczna sytuacja. W Pearl Harbor mieliśmy wywiad marynarki wojennej, armii oraz FBI. Przed 11 września było to FBI, CIA i 16 innych agencji. Zdolność do przewidzenia ataku przypomina układankę mającą tysiąc małych części. Elementy tej układanki są rozproszone, a każda agencja ma jakąś ich część. Aby ją złożyć, trzeba współpracować, w przeciwnym wypadku poniesiesz porażkę. I ponieśliśmy ją. Armia rywalizowała z marynarką, a żadna z tych instytucji nie ufała Hooverowi. Zadaniem Hoovera było doprowadzenie do tej współpracy. Poniósł na tym polu sromotną klęskę.
Dla FBI czy CIA polskie służby są praktycznie 51. stanem USA. Pogłoski, że kwestia więzień CIA bardzo zaciążyła na tych stosunkach, to chyba tylko wersja dla opinii publicznej
Jedną z najbardziej tajemniczych legend związanych z FBI i jego szefem było „prywatne" archiwum Hoovera. Miał trzymać tam teczki również na zlecenie prezydentów.
Prezydenci zawsze byli chętni, aby z tego korzystać. Szczególnym entuzjastą tego rodzaju działań był Franklin Delano Roosevelt. Po prostu kochał te rzeczy. Co więcej myślał, że on sam jest w tym dobry. Co – delikatnie mówiąc – nie było do końca prawdą. Był podsekretarzem marynarki wojennej podczas I wojny światowej i tam duża część jego pracy polegała na tajnej wywiadowczej robocie, np. włamywaniu się do ambasad czy konsulatów innyęgch państw oraz kradzieżach ich ksii kodów. Kiedyś nawet, już po wojnie, chwalił się publicznie, że „jeśli ktokolwiek dowiedziałby się o tym, co robiliśmy podczas wojny, wszyscy poszlibyśmy do więzienia na 999 lat". I mówił to z uśmiechem. To niesamowite.
W 1940 roku, kiedy wy już byliście w stanie wojny (my jeszcze nie), Sąd Najwyższy USA zdecydował, że podsłuchiwanie połączeń jest nielegalne. Wyrok był jednogłośny: dziewięciu sędziów za, zero przeciw. Dość silny werdykt. I co zrobił Hoover? Czy zwołał konferencję, na której potępił ten wyrok i zażądał od Kongresu przywrócenia tych uprawnień? Nie. Czy pisze w tej sprawie emocjonalny komentarz do „New York Timesa"? Też nie. Powiedział swoim ludziom, by trzymali rękę na pulsie i znaleźli mocną historię niemieckich szpiegów zagrażających Ameryce. Dostał informację, że niemiecki konsulat oferował Amerykanom niemieckiego pochodzenia pieniądze – duże pieniądze – aby wrócili do Niemiec przynajmniej na rok. Nie wiedzieli, jak to finansują, ale wyglądało to podejrzanie, bo wszystkie transakcje były w gotówce. Podejrzewają, że zamieszane są w to największe finansowe instytucje amerykańskie. W skrócie: mamy spisek antyamerykański, właściwie antyprezydencki. Do kogo więc poszedł z tą informacją Hoover?
Bezpośrednio do prezydenta?
Nie! Na tym właśnie polegał jego spryt. Poszedł z tym do sekretarza skarbu, nadzorującego amerykański system bankowy. Był nim Henry Morgenthau, niemiecki Żyd, obsesyjnie niemal zainteresowany aktywnością III Rzeszy w Ameryce. Hoover powiedział mu więc, że dochodzi do wielkich malwersacji finansowych z udziałem hitlerowców. Morgenthau nie zastanawiał się nawet i zadzwonił do prezydenta. „Panie prezydencie, jest u mnie Hoover" – mówił. „Skarży mi się, że odkrył zarys niemieckiego spisku, ale nie może nic z tym zrobić, bo podsłuchy są zakazane". Następnego dnia Hoover dostał – na piśmie! – rozkaz od prezydenta, mówiący w praktyce: „Pieprzyć Sąd Najwyższy. Rób to, co masz robić, w imię bezpieczeństwa narodowego". To oczywiście nie jest system konstytucyjny, to nie jest sposób, w jaki powinna działać demokracja. Ale tak właśnie było. Hoover potem przez całe życie trzymał to polecenie prezydenta w swoim biurku. Tego nie uczą w szkołach na lekcjach historii. Ale tak ci ludzie to rozgrywali.
Jak to wyszło na jaw?
Hoover trzymał ten papier aż do śmierci. Kiedy umarł, ktoś znalazł go w jego biurku. Teraz leży w archiwach prezydenckiej Biblioteki im. Roosevelta. Morgenthau prowadził szczegółowy pamiętnik. Nie ma żadnych sekretów, które nie wyjdą kiedyś na jaw.
Wróćmy jeszcze do największych wrogów Hoovera – komunistów. Po II wojnie światowej chciał zdobyć szpiega z bezpośrednim kontaktem z przywódcami na Kremlu. Udało mu się to?
To był agent o pseudonimie Solo – Morris Childs, redaktor „Daily Worker", dziennika amerykańskich komunistów. Potem jego związki z partią się rozluźniły, aż w końcu zupełnie porzucił partię komunistyczną w 1948 roku z powodu jednej z wielu ideologicznych bitew wewnątrz ugrupowania. Pewnego dnia w 1952 roku podeszli do niego na ulicy agenci FBI i powiedzieli po prostu: „Cześć Morris, jak się masz? Pieprzyć komunizm, co? Chodź, pracuj dla nas". Childs powrócił do partii komunistycznej już jako agent FBI. Wtedy, dzięki kolejnej ideologicznej wolcie w tej partii, Childs, wcześniej całkowicie zdyskredytowany, został sekretarzem zagranicznym komunistów. Praktycznie drugim człowiekiem w tej partii i jej emisariuszem. Urodził się niedaleko Kijowa, naprawdę nazywał się Mojsze Czilowski, a rosyjski był jego pierwszym językiem. Więc w 1958 roku został wysłany przez partię do Moskwy, na 21. kongres KPZR. Tam został przywitany niezwykle serdecznie przez członków politbiura. Uczestniczył w ich suto zakrapianych imprezach, a wynikiem tej zażyłości była niespodzianka, jaką mu przygotowali. „Pojedziesz do Pekinu" – powiedzieli mu pewnego dnia. Pojechał zatem, poznał tam Mao i wypił z nim herbatę. Mao powiedział mu wtedy – poza innymi rzeczami – „Niech Amerykanie nie próbują żadnych sztuczek w Wietnamie. Jeśli to zrobią, postaramy się, żeby za to zapłacili". Wrócił więc do Moskwy, poznał Chruszczowa, poznał wszystkie szychy z KGB i GRU, bo wszyscy oni chcieli dowiedzieć się, co się dzieje w Ameryce. A przy tym sam dowiedział się mnóstwa rzeczy. Tak działo się przez 20 lat. Odbył 58 takich podróży. To było wydarzenie bez precedensu w historii amerykańskiego wywiadu. Nawet CIA nigdy nie miała szpiega w samym centrum Kremla. Tak właśnie toczy się ta gra. Ludzie robią to od wieków, FBI zaledwie od 100 lat, i dopiero teraz staje się w tym dobre.
Tim Weiner
Wrogowie. Historia FBI
REBISTim Weiner jest dziennikarzem śledczym „New York Timesa" i autorem książek o amerykańskich służbach specjalnych. W 1988 roku został uhonorowany Nagrodą Pulitzera. Po polsku zostały wydane jego dwie książki: „Dziedzictwo popiołów. Historia CIA" oraz ostatnio „Wrogowie. Historia FBI".
Skomentuj