Przystojny, postawny mężczyzna o wysportowanej sylwetce, wytrawny konspirator i ceniony agent brytyjskiego wywiadu. Andrzej Kowerski dokonywał rzeczy niemożliwych nawet dla w pełni sprawnego mężczyzny. Tym bardziej wydaje się niewiarygodne, że człowiek ten najbardziej aktywne lata swego życia przeżył jako kaleka.
Człowiek orkiestra
Kowerski stracił nogę jeszcze przed wojną na skutek nieszczęśliwego postrzału na polowaniu. Miał drewnianą protezę do wysokości kolana. Nie przeszkodziło mu to po wybuchu wojny walczyć w 10. Brygadzie Kawalerii Zmotoryzowanej WP, zwanej Czarną Brygadą od czarnych skórzanych kurtek, jakie nosili jej żołnierze. Jednostka dowodzona była przez płk. Stanisława Maczka. Po ciężkich walkach pod Lwowem jej resztki, razem z dowódcą, przekroczyły granicę węgierską. Internowano ich, tak jak wszystkich przybyłych tą drogą na Węgry żołnierzy Wojska Polskiego. Razem z nimi Andrzeja, który drugiego dnia... uciekł z obozu internowania. Udało mu się to, mimo że nie miał ani pieniędzy, ani cywilnego ubrania, mimo jego drewnianej nogi.
Zamelinował się w Budapeszcie w hotelu Metropol udostępnionym Polakom przez węgierską komisję pomagającą uchodźcom. Zamiast ukryć się w cieniu, postanowił, że będzie ratował polskich oficerów z obozów internowania. Sam, jako człowiek orkiestra: organizator, dostarczyciel dokumentów, kurier i kierowca. Jak? Za pomocą fałszywych papierów, które zdobędzie, a jak będzie trzeba – sfabrykuje jego pomocnik, baron Adam Konopka.
Obaj mieszkali w Metropolu. Kowerski wracał ze swoich eskapad nad ranem umęczony, ubłocony i „trzeźwy jak świnia", o czym portier nie omieszkał poinformować policji. Sytuacja zrobiła się niebezpieczna. Oskarżony o ucieczkę z obozu internowania Andrzej przekonał jednak policjantów, że to nieporozumienie. Położył po prostu na stole swoją drewnianą nogę i zaczął argumentować, że trudno chyba podejrzewać kalekę o taki rodzaj działalności...
Jednak baza w hotelu była spalona. Trzeba było szukać innego miejsca noclegowego. Tym miał się zająć Konopka, który szybko oznajmił z radością, że ma już pokój u przemiłego profesora muzyki. W dodatku z dwiema przepięknymi siostrzenicami. Przeprowadzili się natychmiast, lecz kiedy Andrzej wrócił nocą z wypadu nad jugosłowiańską granicę, wpadł we wściekłość. Zobaczył, że ulica jest rzęsiście oświetlona, zamieniła się właściwie w deptak, na którym w dodatku gra głośna muzyka. Spojrzał na nazwę: „Vicc utca" i wszystko stało się jasne: to „Ulica Uciech". Urocze siotrzenice profesora...
Pewnego wieczoru w zadymionej winiarni, opowiadając znajomym o jednej ze swoich akcji, zobaczył atrakcyjną ciemnowłosą kobietę. Zbliżyła się i przysłuchiwała rozmowie. Andrzej miał na sobie swój jedyny garnitur, prezent od kogoś bardzo tęgiego. Wyglądał w nim zdecydowanie niekorzystnie. Ona jednak nie zraziła się jego wyglądem. Zaprosiła go na obiad. Była Polką. Kiedy otworzył się przed nią i skrytykował brytyjski rząd, zaczęła bronić Anglii i Francji.
Dream team
Nazywała się Krystyna Skarbek. Była agentką brytyjskiego wywiadu, a ściślej jego komórki, którą wkrótce nazwano SOE – Kierownictwem Operacji Specjalnych, wspomagającym ruch oporu w okupowanych państwach Europy.
Krystyna wybierała się do Polski i poprosiła Kowerskiego o pomoc w zorganizowaniu jej przerzutu przez góry.
Zakochali się w sobie od razu i stali się nierozłączną parą. W lutym Krystyna dzięki pomocy Andrzeja udała się, razem z Janem Marusarzem, na niebezpieczną przeprawę do Polski „szlakiem tatrzańskich kurierów". W tym czasie organizacja Kowerskiego rozrastała się: przy charyzmatycznym „człowieku orkiestrze" pojawili się pomocnicy. Jednak Andrzejowi pracowało się coraz trudniej, gdyż ludzie, którzy mu pomagali, również byli na cenzurowanym. Po raz drugi i trzeci dostał się do więzienia i po raz trzeci został zwolniony z wyraźnym ostrzeżeniem, że ma na siebie uważać. Węgrzy, mimo całej życzliwości do Polaków, musieli się liczyć z czujnym okiem swoich niemieckich „przyjaciół".
Anglia potrzebowała coraz więcej pilotów, więc Kowerski przerzucał Polaków przez Czechy, pilnując przy tym, by bezpiecznie przekroczyli granicę z Jugosławią. Wyjeżdżał z Budapesztu po południu i jechał nad granicę, po czym jeszcze tej samej nocy pokonywał trasę do Jugosławii. Niejednokrotnie musiał przebywać pieszo wiele kilometrów, zanim doszło do spotkania z przemytnikami. Jego ucięta noga ropiała; podczas pierwszych kroków rano bóle, nawet dla osoby tak twardej jak on, były trudne do zniesienia.
Kowerski miał się teraz nazywać Andrew Kennedy. Jednak ten „Anglik" ledwo dukał po angielsku
Ludzie Andrzeja na prośbę Brytyjczyków obserwowali również ruch na Dunaju, którym na barkach transportowano dostawy dla wroga. Krystyna i Andrzej, nie mogąc patrzeć na to bezczynnie, postanowili podłożyć miny pod barki płynące z rumuńską benzyną do Austrii.
Andrzej z kolegą mieli podpłynąć wpław do barek i przymocować miny nastawione na 12 godzin – by eksplodowały już w austriackim porcie. Proteza została w samochodzie. Obaj dywersanci zanurzyli się w zimnych wodach Dunaju. Udało im się podłożyć ładunki. Choć prąd zniósł ich daleko i zsinieli z zimna, z satysfakcją słuchali odgłosów wybuchu w austriackim porcie. Na skutek tej akcji Niemcy wyposażyli w reflektory wszystkie barki płynące po Dunaju.
Mleko z miodem
Niebawem Andrzeja poprosił o pomoc jego przyjaciel, węgierski pułkownik Schell, którego siostra miała męża Polaka i przed okupacją mieszkała w Polsce.
Na południu okupowanego kraju zostały dzieci jego siostry: po wkroczeniu Sowietów nie miały możliwości przekroczenia granicy. Ukryte u górali czekały na przerzut przez granicę. Jednak ta była silnie strzeżona, więc nikt nie chciał podjąć się tego zadania. Pokusą dla Andrzeja okazała się możliwość dostania przepustki węgierskiego Ministerstwa Wojny pozwalającej mu się poruszać bez problemów w stefie przygranicznej. Cierpiał już wówczas na chroniczne zmęczenie, które powodowało, że zasypiał dosłownie na stojąco. Wyruszyli. Pułkownik został na granicy w Mukaczewie, a Kowerski poszedł pieszo. Znał te tereny, gdyż jego rodzice mieli tu kiedyś kawałek lasu.
Udał się pod wskazany adres do gajowego, któremu wyrecytował hasło: „Czy mógłbym dostać kubek mleka z miodem?". „Mogę dać mleka, ale miodu nie mamy" – odpowiedział gajowy. Ale może kogoś pan wskaże po sąsiedzku?" – nie ustępował Kowerski. Dostał adres. Jednak dla huculskich górali „po sąsiedzku" oznaczało dwie godziny wędrówki po wykrotach. Noga Kowerskiego paliła i pulsowała, zalewał go pot, zanim w palącym słońcu dotarł na miejsce, gdzie dostał kubek zsiadłego mleka... ale znowu bez miodu. Wieczorem ledwie żywy wrócił do gajowego, na co ten klepnął go w ramię i powiedział: „Obserwowałem was przez lornetkę, możecie dostać teraz kubek mleka z miodem". Stryszek gajowego był pełen uchodźców.
Dama kameliowa
Pułkownik Schell przekazał Andrzejowi informację, że Niemcy mają na niego oko. Szybko zmienili więc mieszkanie, szukając takiego, w pobliżu którego mogliby parkować ulubione auto Kowerskiego, opla olympię. W bagażniku zawsze było paliwo na tysiąc kilometrów. Pewnego dnia o czwartej rano rozległ się dzwonek. Andrzej i Krystyna zostali zabrani na przesłuchanie na gestapo, które miało na Węgrzech swoje legalne ekspozytury. Niemcy wypytywali ich przez kilka dni. Wcześniej oboje szczegółowo ustalili zeznania, więc były one zbieżne, jednak Niemcy coraz bardziej się wściekali. Wtedy Krystyna, trafnie wyczuwając współczucie u jednego z przesłuchujących, przegryzła sobie język. Zaczęła symulować atak kaszlu, co po niedawno przebytej grypie nie było trudne. Wtedy po jej brodzie polała się krew. To zmusiło gestapowców do przerwania przesłuchania i wezwania lekarza. Ten po wykonaniu zdjęcia płuc pokręcił ze współczuciem głową: ta kobieta jest w ostatnim stadium gruźlicy. Krystyna była oczywiście zdrowa, zaś koszmarne zdjęcie płuc spowodowane było tym, że jako młoda kobieta pracowała w salonie Fiata, gdzie była narażona na nieustanny kontakt ze spalinami. To pozostawiło niegroźne, acz efektownie wyglądające cienie w jej płucach. Krystyna dopowiedziała jeszcze historyjkę o tym, że jej ciotunia, krewna admirała Horthyego, regenta Węgier, właśnie szuka dla niej lekarza. Natychmiast oboje zwolniono.
Ucieczka
Kiedy jednak dotarli do domu, „zaprzyjaźniony Węgier" upomniał ich, by nie robili głupstw. Postanowili natychmiast uciekać. Ale jak? Nie mieli wiz. Ratunkiem okazał się sir Owen z ambasady brytyjskiej. Otrzymali od niego prezent na wagę złota: dwa brytyjskie paszporty.
Wymyślili sobie na poczekaniu nowe tożsamości, zgadzające się z ich prawdziwymi inicjałami: Andrew Kennedy i Christine Granville. Krystyna dobrze znała angielski, który to język w wykonaniu Andrzeja prezentował się wówczas gorzej niż tragicznie. Sfabrykowano więc dodatkowo historyjkę o tym, że obydwoje urodzili się jako dzieci rosyjskich ojców wychowane w Rosji, ale urodzone w Londynie.
Sir Owen wpadł na pomysł, by wyjeżdżali osobno. Krystyna w rządowym chryslerze z zatkniętą nań brytyjską flagą, Andrzej miał ją poprzedzać swoim opelkiem. Miał dać znać pogranicznikom o przejeździe „dygnitarzy": to zawsze wzbudzało poruszenie, co pozwoliłoby mu łatwiej przekroczyć granicę. Udało się – rozpędzeni uciekinierzy zatrzymali się na dłużej dopiero w Egipcie.
Z czasem pobyt w Kairze stał się męczący dla Krystyny i Andrzeja ze względu na towarzyski ostracyzm. Tamtejsi rezydenci brytyjskiego kontrwywiadu rozpuszczali bowiem pogłoski, że oboje są... niemieckimi szpiegami! Mieli dezinformować Londyn w kwestii planów niemieckiego dowództwa. Wiele osób śmiało się z tego w głos, ale niektóre brały taką ewentualność pod rozwagę. Sytuacja się zmieniła, kiedy 22 czerwca 1941 r. Niemcy zaatakowały Rosję – dla Anglików stało się oczywiste, że niemieccy szpiedzy nie przekazywaliby wrogom mikrofilmów z prawdziwymi planami poczynań własnej armii. Zaczęto doceniać ich talenty oraz energię.
Andrzej umiał wykorzystać koniunkturę: wymyślił sobie, że zaliczy kurs spadochronowy. Chciałby być zrzucony do Polski. Jednonogi spadochroniarz? Tego jeszcze nie było! W dodatku od dłuższego czasu noga Andrzeja znowu doznała infekcji. Zdecydował się więc na operację. Potem przez dwa tygodnie uczył się na nowo poruszać z inną protezą. W końcu, dzięki uporowi, dostał skierowanie do obozu szkoleniowego SOE w Hajfie.
Pierwszy skok Kowerskiego stał się sensacją. Andrzej zaliczył go bez przeszkód, w odróżnieniu od pozostałych skoczków, z których jeden złamał obojczyk, drugi zaś skręcił nogę w kostce. Dla kolejnych kursantów Polak stał się namacalnym dowodem, że trudny kurs jednak daje się zaliczyć; instruktorzy stawiali go za wzór. Po zakończeniu, szkolenia wyruszył do Benghazi, potem przebywał we Włoszech, w Bari i Ostuni, w Polskiej Szkole Spadochronowej. Miał nadzieję, że zrzucą go stamtąd do kraju. Tak się jednak nie stało.
W Rzymie wziął udział w kameralnej audiencji u Piusa XII. Podobno, nie zważając na protokół, zaapelował do papieża, by ten zaprotestował przeciwko zbrodniom wojennym w Polsce. „Kościół katolicki musi się troszczyć o cały świat, a nie tylko o jeden kraj" – miał mu odpowiedzieć papież.
Więcej niewiele o nim wiadomo. Koniec wojny zastał go w Hamburgu, skąd udał się do Bonn. Wiadomo, że ogromnie przeżył tragiczną śmierć Krystyny, zamordowanej w niejasnych okolicznościach w 1952 r. Zmarł w Monachium 36 lat później. Jego ostatnią wolą było, aby urnę z jego prochami złożyć w grobie Krystyny, na cmentarzu Kensal Green w Londynie.
Skomentuj