Wielu myślało, że to bezpieczniejsza droga niż przeprawa przez granicę zachodnią szczególnie pilnowaną zarówno przez niemieckich pograniczników, jak i wspierających ich żołnierzy radzieckich. Do wiosny 1946 r. szlakiem na Pilzno, gdzie stacjonowały wówczas oddziały amerykańskie, uciekało z Polski około 300 osób dziennie. Takie były trudne dziś do zweryfikowania szacunki rządu londyńskiego.
Władze w kraju skwapliwie przystąpiły do uszczelniania granicy – fala ucieczek, szczególnie intensywna w pierwszych powojennych miesiącach, zaczęła opadać w końcu lat 40. Coraz trudniej było wydostać się z kraju. Monika Bortlik-Dźwierzyńska i Marcin Niedurny, historycy z katowickiego oddziału IPN, autorzy prezentowanej w wielu miastach wystawy „Uciekinierzy z PRL" i książki pod tym samym tytułem, zbadali, że począwszy od 1949 r., liczba pograniczników stale rosła, osiągając najwyższy stan w latach 1953–1954 – ponad 32 tysiące. Tam, gdzie pojawiało się najwięcej uciekinierów, wznoszono wieże obserwacyjne, stawiano zapory i ogrodzenia z drutu kolczastego, zakładano urządzenia sygnalizacyjne. Najważniejszym jednak elementem tej infrastruktury był tworzony wzorem radzieckim pas kontrolny – odcinek zaoranej ziemi o szerokości kilkunastu metrów.
Ale i to nie przestraszyło desperatów, jak piszą historycy z IPN, „do butów mocowano gałęzie albo deski, przechodzono na czworaka, przetaczano się na leżąco, stosowano trójskok, przechodzono na szczudłach czy nawet skakano o tyczce. Popularną metodą było przechodzenie pasa tyłem, tak by ślady wskazywały, że granicę przekroczono w kierunku Polski. Przy grupowych ucieczkach przechodzono po śladach osoby, która przeszła pas jako pierwsza lub wydeptywano wiele przeciwstawnych śladów".
O wiele groźniejsze przeszkody czekały na uciekinierów wzdłuż granicy z „wolnym światem", między Czechosłowacją a Niemcami i Austrią. Wsie z pogranicza wysiedlono, wyburzono budynki mieszkalne i gospodarcze, aby nie stały się kryjówką dla uciekinierów. Wiele miejscowości przestało istnieć.
Plany sadysty
Na początku lat 50. na czele czeskiej Komendy Głównej Straży Granicznej, podporządkowanej wówczas, tak jak i w Polsce, resortowi bezpieczeństwa, stanął Ludvik Hlavaczka. Przedwojenny komunista, w czasie okupacji agent gestapo, po wojnie pułkownik bezpieki. Miał zwyczaj dręczyć więźniów podczas przesłuchań specjalnymi butami z metalową wkładką podłączoną do prądu. To właśnie on był autorem śmiercionośnych uszczelnień granicznych. Według jego pomysłu rozmieszczono między dwiema barierami zasieków radzieckie miny przeciwpiechotne POMZ-2. Zaprojektował też blokady elektryczne wzdłuż granicy z Niemcami i Austrią pod napięciem od 3 do 6 tys. woltów. Plan dodatkowych zabezpieczeń został zaakceptowany przez ministra bezpieczeństwa narodowego, generała Karola Bacilka, i zrealizowany w 1952 r.
O zagrożeniu minami czy prądem nie informowały żadne znaki ostrzegawcze, wskutek czego wielu uciekinierów, zupełnie nieświadomych niebezpieczeństwa, zginęło od porażenia lub eksplozji. Wśród ofiar znaleźli się również obywatele polscy. Według informacji IPN między wrześniem 1952 r. a sierpniem 1965 r. (do tego czasu działała zapora elektryczna) na granicy czechosłowacko-austriackiej zginęło prawie 30 Polaków.
Do wyjątków, którym udało się przeżyć zetknięcie z drutami pod napięciem, należy Jerzy Hryniewiecki. Usiłował zbiec za granicę dwa razy – drogą morską, a w 1957 r. szlakiem przez Budziejowice Czeskie. Po latach opisał te dramatyczne chwile: „Jeszcze dwa metry do swobody, ale czuję coś krępującego mnie, wyraźny nacisk na plecy. Oglądam się. Nade mną stoi żołnierz przyciskający mnie do ziemi pistoletem maszynowym. Drugi z wysiłkiem utrzymuje dwa wilczury szczerzące kły i zaciekle rwące się do mnie".
Ofiary z obu stron
Po zasiekach z drutu pod napięciem, na których ludzie tracili życie, prawie nie ma dziś śladu. Jedyny fragment żelaznej kurtyny zachował się w Cziżowie na Morawach. Dopiero od niedawna, po wielu latach, rodziny ofiar tragicznych ucieczek zaczynają dowiadywać się prawdy o swoich najbliższych. Niestety, wiele dokumentów bezpieki, która kiedyś prześwietlała każdą próbę przedostania się na Zachód, zostało zniszczonych.
Na bratysławskim Devinie odsłonięto w 2005 r. pomnik „Ku pamięci mężczyzn i kobiet zamordowanych podczas ucieczki przed reżimem komunistycznym". Na monumencie z betonowych bloków ze śladami od kul i wyłamaną w środku żelazną kratą wyryto 400 nazwisk, także Polaków. I dopisano: 28 ofiar nieznanych. Ich nazwisk pewnie nie uda się już odtworzyć. Obywatelom polskim zabitym podczas prób ucieczki w latach 1950–1975 poświęcona jest też tablica w czeskim Mikulovie.
Śmierć zbierała żniwo również wśród pograniczników. 22 zabił prąd, 165 zmarło w wyniku wypadków (głównie drogowych, ale też postrzelonych przez kolegów), 60 się utopiło. Aż 236 funkcjonariuszy popełniło samobójstwo.
Nie tylko pomniki z kamienia przypominają o losach ludzi, którzy próbowali pokonać żelazną kurtynę. Coraz więcej publikacji na ten temat. Niebawem nakładem wydawnictwa Rebis ukaże się „Krok do wolności" Jolanty Drużyńskiej. Autorka dotarła do utajonych przez ponad pół wieku akt 25 Polaków, których listę przekazał Polsce czeski Urząd Dokumentacji i Ścigania Zbrodni Komunizmu. Przestudiowała materiały z Archiwum Instytutu Badania Reżimów Totalitarnych w Pradze i Brytyjskiego Ministerstwa Obrony Narodowej, z Instytutu Pamięci Narodowej, starała się odnaleźć i spisać relacje rodzin uciekinierów.
Kim byli zbiegowie? Co robili w czasie wojny? Jakimi motywami się kierowali, czy były to pobudki tylko natury politycznej? Jak bezpieka potraktowała ich bliskich po ucieczce?
Z wielką determinacją
Opowieść o polskich ofiarach otwiera historia Józefa Korniluka, uczestnika wojny polsko-sowieckiej, sapera w 1939 r., jednego z żołnierzy wyłapanych przez NKWD po 17 września i wywiezionego do łagru na dalekiej Północy. Był z generałem Andersem pod Monte Cassino, potem w Palestynie, Egipcie i Libanie. Wrócił do Polski, ale nie odnalazł żony i dzieci, ani kraju, jaki zapamiętał. Śledczy z wrocławskiego Urzędu Bezpieczeństwa odnotowali w raportach po jego pierwszej próbie przedostania się na Zachód: „Uciekał, by zapomnieć o swojej rodzinie, która zaginęła w czasie działań wojennych", i dodadzą również drugi powód: że „ustrój ludowy mu się nie podobał". Po kilkunastu miesiącach został warunkowo zwolniony z więzienia. We wrześniu 1952 r. znów zdecydował się na ucieczkę. Do porażenia prądem doszło w chwili, gdy przeczołgiwał się pod zaporą i głową zahaczył o drut biegnący nisko nad ziemią.
Korniluk w chwili śmierci miał 53 lata. Tadeusz Golec z Kóz – zaledwie 18. Marzył o tym, aby iść do seminarium. Był pod wpływem młodego wikarego, późniejszego kardynała, Franciszka Macharskiego, którego zaraz po święceniach skierowano do parafii w Kozach. Tadeusz słuchał Radia Wolna Europa, wielkie wrażenie zrobiła na nim audycja o uciekinierze, który został księdzem. Z grupą kilku osób ruszył na Zachód przez Czechosłowację.
Raport pograniczników opisuje, że kiedy Golec został porażony prądem, jego towarzysze wpadli w panikę. Wystrzelili rakietę – sygnał o pomoc. Mijały minuty, swąd palącego się ciała i ubrania był dla nich nie do wytrzymania. Wymiotowali. Minęło sporo czasu, zanim do centrali dotarł rozkaz zamknięcia prądu – nie działał radiotelefon...
Stanisław Wiercigroch, współtowarzysz Tadeusza, ukrył się w krzakach i czekał na wyłączenie blokady elektrycznej. Po latach okazało się, że udało mu się uciec, został przyjęty do armii amerykańskiej, brał udział w wojnie wietnamskiej; zmarł w 1979 r.
Tadeusz Golec zginął 28 sierpnia 1953 r. Jego brat, Michał, dowiedział się o szczegółach śmierci dopiero 50 lat później. Chciałby choć garść ziemi przywieźć z miejscowości, gdzie został pochowany, i włożyć do rodzinnego grobowca. Nie będzie to łatwe, bo miejscowości wymienionej w aktach nie ma na mapie.
Kolejna ofiara Tadeusza Bernata miała powikłane losy. Ciągłe jeżdżenie ojca po Polsce w poszukiwaniu pracy, życie na walizkach, w wynajętych pokojach czy w internacie, szkolne niepowodzenia, dorosłość rozpoczęta więzieniem, potem praca w kopalni... Za pierwszym razem na ucieczkę zdecydował się w 1954 r. z dwoma kolegami pragnącymi poszukać lepszych warunków do pracy i życia. Pomysł pojawił się spontanicznie podczas jednej z rozmów zakrapianych alkoholem. „Zamiarem nas wszystkich było dostać się najpierw do Austrii i tam zgłosić mieliśmy się w policji jako uciekinierzy – zeznał jeden z nich. – Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, że dostaniemy się do strefy radzieckiej. Każdy z nas myślał, że Austria jest państwem kapitalistycznym i samodzielnym". Podział Austrii formalnie zakończył się 15 maja 1955 r.
Dwa dni w stogu siana
Myśl o ucieczce ożyła w Tadeuszu kilka lat później. Decyzję podjął w 1962 r. wspólnie z rówieśnikiem, kierowcą Janem Wąsem. Po dwóch tygodniach ukrywania się na terenie Czechosłowacji dotarli do strefy przygranicznej w pobliżu miasta Znojmo. Dwa dni siedzieli w stogu siana, czekając na dogodny moment.
Uciekinierzy bez trudu pokonali pierwszy rząd drutów – zasieki sygnalizacyjne. Próba sforsowania kolejnego zakończyła się śmiercią Tadeusza. Jan, starając się odciągnąć kolegę od zasieków, także został porażony, ale udało mu się przeżyć.
Komendant pograniczników pochwalił swój patrol w raporcie wysłanym następnego dnia do Pragi. Podkreślił, że dowództwo zostało zobowiązane do prowadzenia codziennych kontroli całego terenu ze szczególnym uwzględnieniem stogów siana...
Krwawa Ręka
W 1945 r. Mieczysław Drążkowiak z Rawicza wraz z kolegami-harcerzami zaczął zbierać porzuconą broń. Była zardzewiała i uszkodzona, ale chłopcom to nie przeszkadzało. Czekali na konflikt światowy, który w ich marzeniach miał wytyczyć drogę ku wolnej Polsce. „Wierzyliśmy, że będzie ta trzecia wojna" – przytacza fragment jego zeznania Drużyńska.
Trzy lata później chłopcy zaczęli myśleć o założeniu organizacji niepodległościowej. Planowali poszukać sobie kogoś starszego na dowódcę, ale nie znaleźli odpowiedniego kandydata. Nie zdążyli wymyślić nawet nazwy konspiracyjnej organizacji, choć „były projekty, jak np. Czarny Mściciel, Krwawa Ręka i inne".
Drążkowiak wraz z kolegą został skazany na 15 lat więzienia i utratę praw publicznych oraz obywatelskich praw honorowych na pięć lat. Kilku innych oskarżonych otrzymało kary od czterech do siedmiu lat więzienia. Skargi rewizyjne nie przyniosły rezultatu. Autorka książki, posiłkując się wspomnieniami więźniów politycznych odsiadujących wyroki w Rawiczu, opisuje, w jakich warunkach przyszło żyć młodym chłopcom. Niektórych tylko wiara w Boga powstrzymywała przed samobójstwem.
Rawicki harcerz wyszedł na wolność 16 czerwca 1956 r. na mocy amnestii po siedmiu latach i dziesięciu miesiącach przebytych w więzieniu. Miał wówczas 26 lat. Spotkanemu przypadkiem koledze powiedział, że nie zostanie w kraju. Zamierzał dotrzeć do Radia Wolna Europa i przekazać wiadomości o sytuacji w Polsce, o tym, co dzieje się z więźniami politycznymi w zakładach karnych, a zwłaszcza w Rawiczu.
Zginął podczas ucieczki w rejonie Mikulova. Jego matka przez wiele lat starała się dotrzeć do miejsca, gdzie został pochowany. Odnalazła grabarza, który twierdził, że Mieczysław został postrzelony, że widział ślady kul na marynarce. Dopiero w akcie zgonu, który został wydany w 1995 r., w rubryce „przyczyna śmierci" zostało napisane, że „śmierć nastąpiła w wyniku porażenia prądem".
Według historyków praskiego Instytutu Badania Reżimów Totalitarnych czechosłowackie służby bezpieczeństwa działały zgodnie z tajnym zarządzeniem ministra Karola Bacilka dotyczącym pochówku „agentów i terrorystów" z listopada 1952 r. Aby zapobiec manifestacyjnym pogrzebom, minister zarządził, by ciała zabitych czy zmarłych wrogów ustroju były przekazywane do kremacji albo chowane w ziemi na terenie innym niż ostatnie miejsce zamieszkania. Pogrzeb miał być utrzymywany w tajemnicy, a mogiła – niewyróżniająca się od podłoża – bez nazwiska.
Kurtyna aż do nieba
Żona Dionizego Bielańskiego, który został zestrzelony podczas ucieczki dwupłatowcem An-2R 16 lipca 1975 r. kilka kilometrów przed granicą Austrii, długo nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Myślała, że może ktoś porwał samolot, może mąż siedzi w więzieniu, a historia ze śmiercią to jakaś mistyfikacja.
Anna Pawliszyn, córka pilota, pamięta, że: wielu ludzi, którzy znali jej ojca, odsunęło się, nie chcąc mieć nic wspólnego ze sprawą. Matka pisała do różnych instytucji, trzy miesiące po śmierci Bielańskiego wysłała dramatyczny list do prokuratury, w którym skarżyła się: „Nie wiem, gdzie naprawdę zginął mój mąż, czy w Ostrawie Morawskiej, czy w miejscowości Kuty, czy też w Bratysławie. Co było przyczyną katastrofy lotniczej? Dlaczego dotychczas nie ma protokołu po wypadku? Kto zidentyfikował spalone zwłoki? (...) Trumnę przywieziono opieczętowaną, z zakazem otwierania, i dlatego nie wiem, kogo naprawdę pochowałam". Starania te prowadziła do momentu, kiedy dostała anonimowy telefon, żeby przestała dociekać, że będzie dla niej lepiej, jak pomyśli o sobie i o dzieciach.
Dopiero osiem lat temu Anna Pawliszyn natrafiła na informację o ojcu na stronach IPN. Potem dotarła do artykułu Tomasza Bursika z czeskiego Instytutu Badania Reżimów Totalitarnych, który we Wrocławiu wygłosił referat o zestrzeleniu polskiego samolotu cywilnego nad terytorium Czechosłowacji w lipcu 1975 r. „To był szok dla mnie, zdziwienie i niedowierzanie" – mówi autorce książki.
Córka dostała z IPN grubą teczkę dokumentów Służby Bezpieczeństwa, nawet w nich formułowana była oficjalna wersja zdarzeń, a więc że był to wypadek lub katastrofa lotnicza, a nie zestrzelenie. Z dokumentów bezpieki wyłania się historia niepokornego człowieka, który miał wiele problemów przez to, że nie krył się ze swoim stosunkiem do władzy, tracił pracę, choć był wybitnym szkoleniowcem, znakomitym pilotem. Zdesperowany telefonował do komitetu PZPR w Opolu: „Dajcie mi opinię, taką, jaka mi się należy, (...) a ja sobie już sam dam radę, tylko aby mi nie szkodzić. Żebyście mnie nie nazywali sabotażystą".
Samolot pilotowany przez Dionizego Bielańskiego spadł trafiony serią z myśliwca L-29 na pola uprawne między miejscowościami Kuty i Cary w powiecie Senica w Czechosłowacji. Anna Pawliszyn dotarła do Vlastimila Navratila, czeskiego pilota, który dostał rozkaz zestrzelenia maszyny, odszukała jego dawnych współpracowników.
W 2008 r. na jej wniosek IPN wszczął śledztwo. Najistotniejszą kwestią stało się ustalenie, kto po polskiej stronie pozwolił zestrzelić samolot. Z ustaleń Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie wynika, że chodzi o generała Wojciecha Jaruzelskiego.
Zeznanie Navratila
Drużyńska cytuje m.in. zeznania Navratila: „Po wylądowaniu w Brnie (...) zapytałem, powołując się na znajomość obowiązujących przepisów, czy można było zestrzelić dany samolot. Otrzymałem odpowiedź, iż rozkaz wydał gen. Jaruzelski".
Sam generał stwierdził w 2009 r. w TVN 24, że nie mógł jako polski minister obrony wydawać jakiegokolwiek rozkazu lotnictwu czy przedstawicielom innego państwa, poza tym zasłonił się niepamięcią. Półtora roku temu śledztwo przeciwko niemu zostało zawieszone ze względu na zły stan zdrowia.
Po upadku komunizmu generał major Ludvík Hlavaczka był przesłuchiwany i został oskarżony jako jeden ze współtwórców granicznego systemu z blokadą elektryczną i polem minowym w latach 90. Nie stanął jednak przed sądem ze względów zdrowotnych. Zmarł w Pradze w 2005 r. w wieku 94 lat.
Skomentuj