4 kwietnia 1879 r. do skromnej sali parafialnej przy jednym z kościołów w Marsylii wkroczył otoczony skromną świtą niezwykły gość. Blada cera, jasne niebieskie oczy i gąszcz rozwianych blond włosów sugerowały, że pochodził z Północy. Szlachetne rysy twarzy, władcze, ale jednocześnie ujmujące maniery, bogaty strój i masywna gwiazda orderu na kolorowej szarfie wywoływały jedno skojarzenie – to król. W rzeczywistości 45-letni Charles-Marie-Bonaventure du Breil był „jedynie" markizem de Rays i zajmował wątpliwie zaszczytne stanowisko konsula Boliwii w bretońskim Breście. Jego ambicje – jak się mieli przekonać zgromadzeni w salce parafianie – sięgały znacznie wyżej. W łagodny, pachnący wiosną kwietniowy wieczór de Rays rozpoczął dzieło, które dla kilkuset osób oznaczało utratę życia, a dla kilku tysięcy – oszczędności. Jemu zaś przyniosło sławę jednego z najbardziej bezwzględnych szalbierzy w historii.
Król Nowej Francji
Markiz miał dla zebranych niewiarygodną wiadomość: oni jako pierwsi dowiedzieli się o powstaniu wolnej katolickiej kolonii na Pacyfiku – La Nouvelle France (nie mylić z Nową Francją z lat 1534–1763 na terytorium dzisiejszej Kanady). Wyspiarskie państwo miało obejmować część Archipelagu Bismarcka i Wysp Salomona. Na stolicę kraju de Rays wybrał punkt oznaczony na mapie 100 lat wcześniej przez francuskiego podróżnika i odkrywcę Louisa Antoine'a de Bougainville jako Port Praslin. Zatoczka na południowo-zachodnim krańcu dzisiejszej wyspy Nowa Irlandia (Archipelag Bismarcka w Papui-Nowej Gwinei) została na mapie markiza przemianowana na Port Breton.
Misją kolonistów miała być ochrona przed zniszczeniem i zapomnieniem majestatu katolickiej Francji. Nad wypełnieniem tego zadania czuwałby zaś skromny sługa boży Charles-Marie-Bonaventure du Breil – jako Karol I, król Nowej Francji. „Kolonizacja jest drogą do wielkości" – kończył przemówienie samozwańczy monarcha.
Wkrótce de Rays rozpoczął masową – jak na tamte czasy – akcję propagandową. Wiadomość o francuskim katolickim królestwie na Pacyfiku rozlała się po Francji, Italii i Hiszpanii za pośrednictwem ogłoszeń w gazetach, poczty pantoflowej i specjalnie w tym celu wydawanego ośmiostronicowego miesięcznika pod tytułem – a jakże! – „La Nouvelle France". Czasopismo opisywało, ni mniej, ni więcej, tylko ziemski raj: opowiadało o dostatnim życiu kolonizatorów, o bogactwach, szerokich drogach, szkołach, kościołach i możliwościach szybkiego i przyjemnego wzbogacenia się dzięki handlowi z Australią i pracy chińskich kulisów. A wszystko to pod znakiem krzyża widniejącego na winiecie pisma, na której grupa misjonarzy wnosi chrześcijański symbol na wzgórze, po bokach obrazka zaś widać dymiące maszyny parowe i pola uprawne. Całość podkreślał proporzec z dewizą: „Nadzieja i wiara – Bóg, Kraj i Wolność".
Na wodzie pisane
Nikt z czytelników nawet nie podejrzewał, że ani treść winiety, ani teksty z czasopisma nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Wiedzę na temat odległego o ponad 20 tys. kilometrów miejsca markiz i jego współpracownicy czerpali z relacji podróżnika i badacza Pacyfiku Louisa-Isadore'a Duperreya z 1823 r. Przeczytane w dzieciństwie przez de Raysa opowieści o łagodnym klimacie, żyznej glebie i przyjaznych „dzikich" z okolic Port Praslin nie opuszczały bretońskiego arystokraty przez całe życie – myślał o nich w Indochinach, w Afryce, na dalekim zachodzie USA i w malowniczym rodzinnym majątku Quimerc'h. Obrazy zapisane na pokładzie korwety Coquille, na której żeglował Duperrey, prześladowały markiza równie zajadle co wróżba bretońskiej wiedźmy, która przepowiedziała nastoletniemu Charlesowi królestwo i koronę. Markiz bezowocnie ich szukał – od Sajgonu przez Madagaskar po Kalifornię. Aż wreszcie w wieku 45 lat zrozumiał, że musi sam sobie je stworzyć. To olśnienie dało początek błyskotliwemu i zbrodniczemu oszustwu.
Genialność pomysłu de Raysa polegała nie na tym, że sprzedawał ziemię „na księżycu", ale że proponował naiwnym raj – rozwiązanie zarówno materialnych, jak i duchowych problemów. W 1879 r. Francuzi pamiętający upokorzenie 12 lat wcześniej w Meksyku (nieudana interwencja Napoleona III), przełykający gorycz porażki po wojnie z Prusami, dochodzący do siebie po powstaniu paryskich komunardów i broniący się przed prześladowaniami antyklerykałów po nieudanym zamachu stanu przeciwko prezydentowi Mac-Mahonowi, czekali na mesjasza, który w taki czy inny sposób wyprowadziłby ich z kraju, gdzie życie stawało się nieznośne, który przywróciłby im poczucie bezpieczeństwa i – co nie mniej ważne – narodową godność. Wyglądający i noszący się jak monarcha markiz znakomicie nadawał się do tego zadania. Nic dziwnego zatem, że gdy tylko pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży działek w Nowej Francji, do kasy de Raysa pieniądze popłynęły szerokim strumieniem.
Naiwnych nie sieją
Zwłaszcza że aby korzystać z bogactw kolonii, nie trzeba było się ruszać z domu: wystarczyło tylko przeliczać zyski z plonów żyznych ziem. Do aktów własności przebiegły markiz dodawał tytuły szlacheckie. W zależności od wielkości kupionego kawałka ziemi – książęce, hrabiowskie, baronowskie, markizowskie itd. Chętnych na „gwarantowany zysk" było tak wielu, że w ciągu kilku pierwszych miesięcy działania przedsiębiorstwa La Nouvelle France markiz zgromadził niewiarygodną sumę. W przeliczeniu na dzisiejszą walutę wyniosłaby ona około 20 mln dolarów. Dodajmy, że na wtórnym rynku cena tytułów do ziemi podskoczyła trzykrotnie.
Prawdziwa chwała czekała jednak na tych uboższych, których nie było stać na inwestycję i tytuł szlachecki, ale którzy osobiście udaliby się na Pacyfik, by krzewić tam francuską katolicką cywilizację. „Mimo bliskości równika temperatury w Port Breton są bardzo łagodne. Wahają się jedynie o 2–3 stopnie. Kraj jest dobrze zalesiony, żyzny i świetnie nawodniony. Wyrasta gwałtownie z morza, co pozwala dowolnie wybierać wysokość przyszłego domostwa, a co za tym idzie temperaturę, w zależności od temperamentu i upodobań" – zachęcał w jednym z tekstów miesięcznik „La Nouvelle France". Ci, którzy zdecydowaliby się osiedlić, mieliby zagwarantowane zakwaterowanie w hotelu. W tym czasie ich czteropokojowe domy byłyby budowane przez pracowitych robotników z Tonkinu. Jedzenie byłoby dostarczane dwa razy w tygodniu przez okres sześciu miesięcy, by dać kolonistom czas na aklimatyzację i założenie upraw. Nasiona do nich również zapewniał miłościwie panujący Karol I. Trzcina cukrowa, kawa i kauczuk czekały tylko, by móc zacząć kiełkować i w kilkanaście miesięcy nawet z biednego posiadacza jednego hektara uczynić dobrze sytuowanego obywatela. Wszystko to za śmieszną opłatę idącą na pokrycie kosztów podróży i wyżywienia.
Węże, skorpiony, chmary malarycznych komarów, do tego tubylcy czyhający na zagubione w dżungli ofiary i najgorszy ze wszystkiego głód... Przybysze nie mieli szans przeżycia
W ciągu tygodnia markiz zebrał pełny statek osadników chętnych do wypełnienia boskiej misji – za pośrednictwem pobożnego markiza. Przy okazji Bretończyk pozbawił ich wszystkich skromnych oszczędności.
W lipcu 1879 r. statek „Chandernagor" stał gotowy do odpłynięcia z portu Le Havre do Ziemi Obiecanej. Jednak władze francuskie odmówiły mu odprawy celnej. Przyszli osadnicy udali się zatem pociągami do Belgii, a na ich spotkanie popłynął „Chandernagor", którego kapitan liczył na bardziej życzliwe pożegnanie w nowym miejscu. Ale i tam spotkała ich odmowa ze strony władz podejrzewających w przedsięwzięciu szwindel. Ostatecznie (po dezercji kapitana i części załogi) statek pod dowództwem niejakiego MacLaughlina (byłego porucznika marynarki wojennej USA) wypłynął z Holandii pod amerykańską banderą. Po kilku dniach rejsu pasażerowie zaczęli zauważać niepokojące „nieprawidłowości": jedzenie było skąpe i zjełczałe – niektórzy, chociaż ubodzy i przyzwyczajeni do niewygód, dostawali torsji podczas posiłków. Co gorsza, okazało się, że tylko jeden członek załogi umiał nawigować.
Spotkanie z piekłem
Ostateczny cios czekał emigrantów 16 stycznia 1880 r., kiedy po kilkumiesięcznej podróży „Chandernagor" zarzucił kotwicę przy Port Breton. Około 70 pozostałych przy życiu osadników (40 zmarło podczas podróży) zamiast raju zobaczyło tropikalne piekło. Nie było tam ani jednego budynku, nie mówiąc już o drogach czy nawet ścieżkach. Żadnego śladu osadnictwa. Gęsta dżungla wchodząca niemal w morze kryła miliony komarów zarażających malarią, febrą i słoniowacizną. Wśród gnijących wiecznie mokrych pozostałości roślin pełzały masy skorpionów, węży i stonóg, których jad powodował bolesne poparzenia. Obrazu makabry dopełniały chmary much i legiony mrówek wciskających się pod powieki i próbujących przegryźć sobie drogę do mózgu. Jednak to wszystko byłoby do pokonania, gdyby nie trzy okoliczności, które sprawiały, że życie w Port Breton i okolicach było niemożliwe. Po pierwsze, wszystkie bez wyjątku tubylcze plemiona mieszkające w sąsiedztwie były kanibalami. Wystarczyła chwila nieuwagi, by czające się w dżungli cienie osaczyły samotnego nieporadnego osadnika i roztrzaskały mu czaszkę. Po drugie, brakowało tam ziemi, która nadawałaby się do uprawy.
Wąski kawałek piasku między dżunglą a morzem nie był w stanie urodzić żadnej rośliny. Osadnicy nie mieli więc szansy nawet na to, by zapewnić sobie wyżywienie, nie mówiąc już o plonach na sprzedaż. I wreszcie po trzecie – deszcz. Niekończąca się ulewa. Wilgotne prądy powietrza znad morza nieuchronnie zderzają się tam z masywem góry znanej dziś jako Mount Verron, a tworzące się nieustannie chmury spadają ulewą dokładnie w miejscu, gdzie markiz de Rays zaplanował stolicę swojego imperium. W takich warunkach ubrania nie schły, rany się nie goiły, a ścieżki zamieniały się w błotniste sadzawki.
Kiedy w sierpniu 1880 r. do Port Breton przybył „Genil", drugi statek z osadnikami wysłanymi przez markiza, na miejscu lądowania znaleziono jedynie 50 upiornych grobów ludzi, którzy zmarli z głodu i chorób lub zostali zamordowani przez kanibali. Działający w innej części wyspy australijski misjonarz zdołał ocalić jedynie kilkanaście osób, w tym „kapitana" MacLaughlina. Los garstki nowych osadników z „Genila" (większość uciekła podczas rejsu) był jednak jeszcze gorszy. Kapitan okrętu, psychopata Gustave Rabardy, pilnował bowiem, by żaden z nich nie uciekł z Nowej Francji. Na szczęście Rabardy kazał sobie schwytać młodą tubylczą dziewczynę i gdy pewnej nocy był nią zajęty na pokładzie „Genila", części osadników udało się zbiec przez dżunglę do australijskiej misji.
Tymczasem markiz (mieszkający już wówczas na zmianę w Barcelonie i Madrycie, utrzymujący kilka domów i kilkanaście kochanek) nie rezygnował z okłamywania ludzi i wysyłania ich na niemal pewną śmierć. Robił to nawet wtedy, gdy do Europy dotarły pierwsze wieści o katastrofie jego planów.
A statki płyną, płyną...
9 lipca 1880 r. z Barcelony wypłynął kolejny, trzeci już, statek – „India" wypełniony 350 włoskimi wieśniakami z regionu Veneto, gdzie nie dotarła jeszcze wieść o szelmostwach de Raysa. Po kilku miesiącach od wylądowania w Port Breton (14 października) ponad 100 Włochów zmarło. Zrozpaczona reszta opanowała „Indię" i dotarła do Nowej Kaledonii, gdzie statek został uznany za niezdatny do żeglugi. Chorych i wychudzonych osadników ostatecznie przetransportował do Sydney angielski okręt wojenny. Jakkolwiek brzmi to niewiarygodnie, markizowi udało się wysłać do Port Breton jeszcze jeden statek. Działo się to już w czasie, gdy historię arystokraty-szalbierza powtarzały dzienniki w każdym kraju Europy. Losy osadników ze statku „Nouvelle Bretagne", który wypłynął z Barcelony 7 kwietnia 1881 r., były podobne do losów ludzi z poprzednich ekspedycji. Spośród 150 osób, które 15 sierpnia zeszły na ląd w Port Breton, 14 lutego roku następnego ewakuowano do Sydney jedynie 38. Markiz prawdopodobnie nadal uprawiałby swój zbrodniczy proceder, gdyby nie wyczerpująca się cierpliwość francuskich władz. Karol I został aresztowany w Barcelonie i przekazany Francuzom. Bretończyk usłyszał między innymi zarzuty oszustwa, naruszenia przepisów emigracyjnych i nieumyślnego spowodowania śmierci.
28 listopada 1883 r. rozpoczął się budzący gorące emocje proces. Zwolennicy markiza (byli i tacy!) grzmieli na antyklerykalny spisek, którego celem stał się „szczery rojalista" i obrońca wiary. Nie przekonywały ich nawet relacje ocalałych osadników o horrorze, jaki zgotował im de Rays.
Na początku 1884 r. paryski sąd uznał markiza – w trakcie procesu okazał się jedynie wicehrabią – za winnego oszustwa i skazał go na sześć lat więzienia (z których dwa zdążył już odsiedzieć). Inne zarzuty wycofano.
Niezniszczalny „markiz"
Nie wiadomo, jak markiz zareagował na wieść o tym, że kilka miesięcy po ostatecznym upadku idei oszusta Wielka Brytania i Niemcy podzieliły między siebie terytorium nigdy niepowstałej Nowej Francji. Wiadomo jednak, że więzienie nie osłabiło jego skłonności do kantów. Aż do śmierci (29 lipca 1893 r.) „markiz" de Rays był zamieszany w kilka szwindli, z których najbardziej niewiarygodne to sprzedaż sproszkowanego bretońskiego granitu z jego własnego majątku jako panaceum na wszystkie choroby i próba zorganizowania luksusowego rejsu dookoła świata – wyłącznie dla utytułowanych pań.
Na szczęście nie wszystkie konsekwencje oszustwa Bretończyka okazały się katastrofalne. Około 200 ocalałych ze statku „India" Włochów zdołało przez kilka lat uzbierać pewną sumę pieniędzy i kupić kawałek ziemi w północnej części australijskiego stanu Nowa Południowa Walia. Założyli tam osadę New Italy. Dopiero ona okazała się dla nich spełnieniem snów o Ziemi Obiecanej.
Skomentuj