Z upływem lat miasteczko, choć leżące w Prusach Krzyżackich, potem Książęcych, stopniowo się polszczyło. Przybywali doń osadnicy z sąsiedniej Ziemi Chełmińskiej. Nie byli Mazurami, nazwę „Mazury" rozciągnęli na te tereny dopiero Niemcy, w XIX wieku. Przyjęła się ona także wśród Polaków: odtąd już Dąbrówno leży „na Mazurach". Zresztą trudno się temu dziwić, skoro w języku polskim nie ma nawet odpowiedniej nazwy na te tereny, nazywane przez Niemców Oberlandem.
Jeszcze do początków minionego stulecia większość mieszkańców miasteczka – leżącego już „w Prusach Wschodnich" – mówiła polską gwarą. Nie chwalili się tym jednak, więc nie figurowali w spisach jako Polacy. Waldemar Mierzwa, autor książki i uparty badacz historii Dąbrówna, w którym spędził kawał życia, pisze że nawet dziś urodzeni w Gilgenburgu Niemcy z RFN, zapytani o język polski, milkną zakłopotani.
Mierzwa, który zjadł zęby na próbach pojednania dawnych i obecnych mieszkańców Dąbrówna, przez lata organizując partnerstwa, wycieczki i ekumeniczne nabożeństwa, nie ma złudzeń. Nie porozumiemy się. Choć nie ma już między nami wrogości, nie ma też autentycznej chęci poznania drugiej strony. Oni przyjeżdżają do nas wyłącznie po to, by powzruszać się nad ocalonym kawałkiem rodzinnego domu. Jego żywi mieszkańcy ich nie obchodzą. My zapewne też nie jesteśmy lepsi, wyjeżdżając do Niemiec. Interesuje nas wyłącznie osobista kariera.
Kapitalna jest scena, w której oprowadzana przez autora niemiecka rodzina składa wizytę w domu, w którym jako dziecko wychował się mąż. Przyjmuje ich dzisiejsza gospodyni, zabiedzona kobiecina. Przedłuża się niezręczna sytuacja.
„- Ten piec kaflowy stawiał mój ojciec – mówi wreszcie Gerard po niemiecku.
– Nie, ten piec stoi tu od niedawna. Stary trzeba było rozebrać – mówi do mnie szeptem po polsku gospodyni.
– Tak, tak. Pamiętam, jak ten piec stawiał mój ojciec – potakuje jej po niemiecku Gerard i przytula zapłakaną żonę."
Indagowani przez Mierzwę gilgenburscy Niemcy opowiadają mu przynajmniej kilka szczerych historii. Wszystkie dotyczą pamiętnej zimy 1945. Wszystkie są tragiczne. Narratorzy autora książki byli wtedy dziećmi. Oto jeden z opisów pierwszego kontaktu z Sowietami:
„Niektórzy próbowali bronić swojej własności, przede wszystkim jedzenia, szczególnie tam, gdzie były małe dzieci. Większość stała jednak bez ruchu, ze spuszczonymi głowami, odrętwiała ze strachu, choć ten przeszedł z czasem w zobojętnienie, bo bać się można krótko, a nie godzinami. Ktoś dostał kolbą, gdzieś zastrzelono konia, bo kopnął gmerającego w wozie sołdata. W parę godzin rodziny straciły wiele z tego, co dały radę wziąć z domów, a mężczyźni dumę."
—az
Waldemar Mierzwa
"Miasteczko"
Retman 2011
Skomentuj