Wczesnym rankiem 4 lipca 1961 r., w szesnastej dobie rejsu, sowiecki atomowy okręt podwodny K-19 przemierzał wody Morza Grenlandzkiego, kierując się w stronę swojej bazy na Półwyspie Kolskim. Rejs miał związek z odbywającymi się właśnie manewrami „Krąg polarny". K-19 odgrywał rolę nieprzyjacielskiego (amerykańskiego) okrętu i miał za zadanie niepostrzeżenie dotrzeć w pobliże brzegów ZSRR i wystrzelić jedną z trzech rakiet balistycznych, omijając przy tym czyhające na niego sowieckie okręty podwodne. Ich zadaniem było wyśledzenie intruza i „zatopienie" go, zanim zdoła odpalić śmiercionośny ładunek.
Awaria reaktora
Po kolejnym seansie łączności podwodny krążownik zszedł ponownie na głębokość 100 metrów. O godz. 4.15 śpiącego w swojej kajucie dowódcę okrętu zbudził marynarz z niepokojącym meldunkiem: „W prawym reaktorze ciśnienie spadło do zera, proszę o natychmiastowe przybycie na stanowisko dowodzenia". Komandor Nikołaj Zatiejew bezzwłocznie udał się do centrali. Tam sprawdziły się jego najgorsze przypuszczenia. Nastąpiło przerwanie pierwszego obiegu chłodzenia reaktora. Tak gwałtowny spadek ciśnienia mógł oznaczać tylko jedno: nastąpiło rozerwanie rurociągu i 4 tony wody destylowanej wylały się do wnętrza okrętu.
Zaledwie pół godziny po awarii szybko wzrosło promieniowanie gamma. Podjęta natychmiast decyzja o wentylacji przedziału reaktorów pomogła nieco obniżyć stężenie gazów i aerozolu. Jednocześnie w samym reaktorze gwałtownie podniosła się temperatura. Wszyscy bez wyjątku rozumieli, że jeśli nie znajdą innego sposobu na schłodzenie reaktora, jego pręty paliwowe ulegną stopieniu i do kadłuba okrętu wtargnie fala śmiertelnego promieniowania. Sytuacja była krytyczna. Jak pisał później we wspomnieniach komandor Zatiejew, przed oczami miał widmo eksplozji termicznej reaktora i następującej po tym reakcji łańcuchowej. Był przekonany, że nie tylko załodze, ale i całemu światu grozi katastrofa nuklearna.
Tymczasem trwały gorączkowe narady. Jak przywrócić właściwy obieg chłodzenia reaktora? Wyjście z sytuacji znalazł porucznik inżynier Jurij Filin. Zaproponował, by do rurociągu odprowadzającego gorące powietrze z reaktora podłączyć rurę, która dostarczy zimną zaburtową wodę bezpośrednio do rdzenia. Ten prowizoryczny system chłodzenia trzeba było zmontować w przedziale, gdzie poziom radiacji osiągnął już dawkę śmiertelną. O godz. 5 dozymetry na pulpicie centrali pokazywały w przedziale szóstym (reaktorów) 50 rentgenów na godzinę. Temperatura w reaktorze wzrosła do 600 st. C, po czym nie dało się już jej odczytać, bo przyrządy zaparowały. Wkrótce promieniowanie osiągnęło tam 100 rentgenów na godzinę.Marynarze, którzy usuwali awarię reaktora na K-19, mieli na sobie tylko kombinezony przeciwchemiczne i maski przeciwgazowe. Szli na pewną śmierć
W tej sytuacji dowódca postanowił wynurzyć okręt. K-19 kontynuował rejs, wykorzystując drugi sprawny reaktor. Należało pilnie nawiązać łączność z bazą i powiadomić centralę o awarii. Niestety, z powodu długotrwałego przebywania pod wodą izolacja anteny uległa uszkodzeniu. Okręt stracił łączność z lądem.
Dowódca miał jeszcze jeden dylemat do rozwiązania: musiał znaleźć wykonawców wielce ryzykownej operacji spawania rurociągu w pomieszczeniu reaktora. Tego zadania podjęła się grupa awaryjna podporucznika Borysa Korcziłowa. Młody oficer musiał sobie zdawać sprawę, że idzie na pewną śmierć, podobnie jak towarzyszący mu podoficerowie i marynarze.
Zanurzenie w atomowe piekło
O godz. 7 grupa marynarzy ubranych tylko w kombinezony przeciwchemiczne i maski przeciwgazowe opuściła się do przedziału szóstego. Tam przez szybę z pancernego szkła mogli obserwować tańczące na pokrywach reaktorów niebiesko-fioletowe ogniki jonizującego wodoru. W pomieszczeniu reaktora w temperaturze przekraczającej 60 st. C ochotnicy pracowali w małych grupach po dwóch, trzech. Pech nie opuszczał okrętu: od łuku elektrody aparatu spawalniczego zapalił się jonizujący wodór. Na szczęście marynarze byli na to przygotowani i zdusili ogień w zarodku. Zanim skończyli, pożar wybuchał jeszcze dwa razy. Jak wspominał jeden z uczestników akcji, „kiedy marynarze otworzyli zaślepkę wlotu powietrza, gdzie należało przyspawać rurociąg, wydobył się z niej obłok radioaktywnej pary. On to spowodował, że szkła masek natychmiast zaparowały. Żeby nie pracować na ślepo, marynarze zrzucali je i wdychali śmiercionośny aerozol. Intensywność radiacji doszła w tym czasie do 500 rentgenów (śmiertelna dawka to 600 rentgenów)". W tych trudnych chwilach wyjątkową odwagą i poświęceniem wykazał się podporucznik Korcziłow. Ten zaledwie 24-letni oficer, chcąc przyspieszyć montaż, wchodził do pomieszczenia reaktora poza kolejnością, nie bacząc na to, że za każdym razem jego organizm chłonie ogromne dawki promieniowania, przekraczające wszelkie normy.
O godz. 8.45 po heroicznym wysiłku przyspawano rurociąg do odpowietrznika i uruchomiono zapasowe chłodzenie. Dzięki temu temperatura w aktywnej strefie reaktora obniżyła się po kilku godzinach o ponad 400 st. C – do 330 stopni. Kiedy wreszcie otwarto wodoszczelne drzwi feralnego przedziału, pojawił się w nich podporucznik Korcziłow. Gdy zdjął maskę, z jego ust wydobywała się białożółta piana. Pozostali członkowie grupy również byli w bardzo złej kondycji. Przeprowadzono ich szybko do pierwszego przedziału. Po czterech godzinach pojawiły się pierwsze oznaki choroby popromiennej: „Ich twarze spuchły, usta się wywróciły, oczy nabiegły krwią. Nasz lekarz okrętowy nie mógł im w niczym pomóc, marynarze otrzymali ogromne dawki – do 600 rentgenów i sami stali się intensywnymi źródłami promieniowania". Natychmiast trzeba było ich ewakuować. Ba! Ale gdzie? Okręt samotnie kołysał się na falach oceanu, a radio uparcie milczało.
Jedyne, co w takiej sytuacji mógł uczynić dowódca, to wydać załodze po 100 gramów spirytusu. Nie chodziło bynajmniej o dodanie jej odwagi. Alkohol zmniejszał oddziaływanie promieniowania na organizm. Mogło to jednak mieć skutki uboczne. Zatiejew obawiał się aktów niesubordynacji i tego, że załoga zmusi go, by skierował okręt w stronę obcego wybrzeża. Nie mógł oczywiście do tego dopuścić, kazał więc wyrzucić za burtę całą ręczną broń. Pozostawił tylko pięć pistoletów: dla siebie, swoich zastępców i zaokrętowanych przedstawicieli sztabu. Trzeba pamiętać, że w najlepsze trwała zimna wojna, a okręt znajdował się zaledwie 70 mil morskich od wyspy Jan Mayen, na której mieściła się amerykańska baza wojskowa.
Po jakimś czasie ponownie dał o sobie znać uszkodzony reaktor, a właściwie prowizoryczny system jego chłodzenia. Tym razem w atomowe piekło zanurzyli się trzej śmiałkowie – Jenin, Bieriezow i Kułakow. Tak wspominał tę akcję sam Kułakow: „Powiem wprost – pierwszy raz w życiu odczuwałem taki strach: świecą się rurociągi, ścianki, woda. Tylko szum mechanizmów i chlupotanie pod nogami. Mam na sobie lekką odzież, na nogach skórzane kapcie. Nie można oddychać, parzy skórę (...). Namacałem zawór odwadniania przedziału, otworzyłem go i pobrnąłem po kostki w radioaktywnej wodzie z powrotem. Potem schodziliśmy do przedziału jeszcze raz – nasz „samopalny" system ponownie miał przeciek, ciśnienie zaczęło spadać, a temperatura rosnąć. Ostatni, trzeci raz byłem w przedziale reaktorów, żeby przekonać się, czy wszystko pracuje normalnie. Ostatnim moim odczuciem było gorąco... Te zejścia zamieniły się w dawkę 500 rentgenów i trzeci stopień choroby popromiennej. Co prawda cyfry te poznałem dopiero wtedy, kiedy trafiłem do Leningradu, do Wojskowej Akademii Medycznej".
Odpowiecie za samowolę...
Łączności w dalszym ciągu nie było. Zatiejew postanowił więc popłynąć w rejon, gdzie zgodnie z planem ćwiczeń powinny się znajdować inne okręty podwodne (ogółem ponad 30 jednostek). Dowódca liczył też, że ktoś wreszcie usłyszy sygnał nadawany z rezerwowego nadajnika małej mocy. Tak też się stało. Podczas jednego z zaplanowanych seansów łączności radiooperatorzy okrętu podwodnego S-270 przyjęli radiogram z wezwaniem pomocy. Meldunek był jednak bardzo zniekształcony i nie zawierał informacji o dokładnej pozycji okrętu. Szczęśliwie dla K-19 dowódca S-270, komandor podporucznik Żan Swierbiłow, zaryzykował kurs na Zachód i się nie pomylił. Po czterech godzinach zauważył uszkodzony K-19. Zabrzmi to dość zabawnie, ale nikt z załogi spieszącego na pomoc okrętu do tej pory nie widział K-19 (sic!). Ten supertajny podwodny krążownik wszedł do służby zaledwie kilka miesięcy wcześniej i był pierwszym sowieckim okrętem atomowym z rakietami balistycznymi na pokładzie. Trzy rakiety typu R-13 o zasięgu 600 km wyposażone w głowice nuklearne spoczywały w silosach umieszczonych w wielkim kiosku.
4 lipca o godz. 14 obie jednostki stały już przycumowane burta w burtę. S-270 przyjął na pokład najciężej poszkodowanych marynarzy. Ledwie ostatni z nich zszedł pod pokład, a poziom radiacji wewnątrz S-270 podskoczył do 9 rentgenów na godzinę. Marynarzy rozebrano do naga, a ich mundury wyrzucono do morza. Swierbiłow niezwłocznie przekazał meldunek do dowództwa i oczekiwał na dalsze instrukcje. Mniej więcej po godzinie otrzymał dwa radiogramy od głównodowodzącego marynarki ZSRR i dowódcy Floty Północnej. Oba brzmiały podobnie i były zaskakujące: „Co robicie u burty K-19? Dlaczego bez rozkazu porzuciliście ćwiczenia? Odpowiecie za samowolę".
W tej sytuacji obaj dowódcy, wykorzystując sprawny nadajnik S-270, wysłali do Moskwy pilny szyfrogram z dokładnym opisem aktualnego położenia. Niestety, sztab floty milczał. Swierbiłow z własnej inicjatywy próbował wziąć na hol uszkodzony okręt Zatiejewa, ale był to ciężar ponad siły niewielkiego okrętu podwodnego. Zrezygnowano więc z holowania K-19. Ponieważ poziom promieniowania ciągle się podnosił, Zatiejew polecił wyłączyć drugi reaktor i uruchomić silniki diesla. Wysłał też kolejną szyfrówkę z prośbą o pozwolenie na ewakuację pozostałej załogi. Sztab pozostawał na to głuchy, nie licząc przekazywanych „dobrych rad", aby załogę karmić świeżymi owocami, jarzynami i sokami, podczas gdy na okręcie nie było nawet świeżego kartofla. Dopiero półtorej godziny później nadszedł radiogram informujący o skierowaniu w rejon katastrofy dwóch kolejnych okrętów podwodnych: S-159 i S-266.
O godz. 3 następnego dnia S-270 i S-159 przejęły resztę załogi K-19. Na opustoszałym okręcie włączono schładzanie reaktorów, wyłączono silniki diesla, pozamykano grodzie wodoszczelne i pozostawiono oświetlenie awaryjne.
Będąc już na pokładzie S-159, Zatiejew przekazał na brzeg ostatni szyfrogram: „Załoga okrętu podwodnego K-19 pozostawiła okręt. Znajduje się na pokładzie okrętu podwodnego S-159". Jednocześnie jako starszy stopniem wydał dowódcy S-159 rozkaz przygotowania do odpalenia torped bojowych, na wypadek gdyby do K-19 zbliżyły się jednostki NATO.
Morze kocha silnych
5 lipca 1961 r. o godz. 5 S-270 pełną parą ruszył w kierunku bazy. Jakiś czas potem jego śladem popłynął S-159. Ochronę K-19 przejął okręt podwodny S-266. Po trzech dobach rejsu nastąpiło spotkanie z niszczycielami. Mimo szalejącego sztormu okręty wykonały ryzykowny manewr i zbliżyły się burtami do siebie. Gdy tylko się zetknęły, założono cumy i przerzucono trap na górną osłonę kiosku S-270. Na pokład niszczyciela „Bywałyj" zdążyło przebiec zaledwie 30 najbardziej zdrowych ludzi. Po czym okręty musiały się rozejść, żeby nie spowodować poważnej kolizji. Najbardziej potrzebujący pomocy członkowie załogi K-19 pozostali jeszcze na okręcie podwodnym.
Tymczasem S-270 sam znalazł się w niewesołej sytuacji. Przy odejściu od „Bywałego" boczna stępka niszczyciela rozpruła całą jego lewą burtę. Co gorsza, uszkodzeniu uległy zbiorniki balastowe. Trzeba było je często przedmuchiwać, aby zapobiec przewróceniu się okrętu. Na dodatek szalał sztorm, więc „eska" Swierbiłowa kontynuowała rejs z prędkością zaledwie 6 węzłów.
Po 48 godzinach pogoda zaczęła się poprawiać. Na trawersie przylądka Nordkapp czekały jeszcze dwa niszczyciele, które miały przejąć pozostałych chorych. W tym czasie S-159 dogonił wlokący się S-270 i obie jednostki wraz z towarzyszącymi im niszczycielami weszły do pobliskiego fiordu. Na spokojnych wewnętrznych wodach tym razem bez przeszkód ostatni członkowie załogi K-19 opuścili okręty podwodne. Niszczyciele pełną parą ruszyły do bazy w Polarnym, by dostarczyć ludzi do szpitala.
Kiedy podchodziły do nabrzeża, na pirsie widać było długie szeregi żołnierzy piechoty morskiej uzbrojonych w automaty. Dalej kłębił się tłum mieszkańców miasta, z niepokojem oczekujących na powrót marynarzy. Karetki szybko przewiozły poszkodowanych do pobliskiego szpitala morskiego. Najbardziej napromieniowani już następnego dnia zostali przetransportowani dwoma śmigłowcami na lotnisko, a następnie samolotem do Instytutu Biofizyki w Moskwie. Przy tym o mały włos nie doszło do kolejnej tragedii. Jeden ze śmigłowców, startujący z marynarskiego stadionu w Polarnym, zawadził ogonowym wirnikiem o wiszący transparent z napisem „Morze kocha silnych" i runął na ziemię. Na szczęście nie nabrał jeszcze dostatecznej wysokości i wypadek nie pociągnął za sobą ofiar. Nieco zszokowanych marynarzy z uszkodzonego śmigłowca przeniesiono na kuter, którym popłynęli do Siewieromorska, a stamtąd samolotem do Moskwy.
10 lipca ze stolicy nadeszła wiadomość o śmierci podporucznika Borysa Korcziłowa. Jeszcze w tym samym miesiącu zmarło kolejnych siedmiu członków załogi. Dzięki przeszczepowi szpiku kostnego lekarzom udało się uratować czterech marynarzy. W późniejszym okresie zmarło jeszcze sześciu członków załogi, a wielu innych zostało kalekami do końca życia. Pozostali przy życiu członkowie załogi K-19 byli zdani na siebie, pozbawieni odpowiedniej opieki medycznej i socjalnej. Nie mogli walczyć o swoje prawa, ponieważ zmuszono ich do podpisania zobowiązania o zachowaniu tajemnicy wojskowej przez 25 lat! Dopiero w 1991 r., po 30 latach od katastrofy, poszkodowanym marynarzom przyznano emerytury i zapomogi. Chociaż i teraz los srodze sobie z nich zakpił. Bo jak inaczej nazwać rentę w wysokości 28 rubli plus 4 ruble za stopień, wypłacaną wspomnianemu Kułakowowi.
Za katastrofy nie nagradzamy...
Zaraz po katastrofie przedstawiciele dowództwa floty odnosili się do tragicznie doświadczonej załogi bardzo nieufnie. Zatiejewa i Swierbiłowa nazwano panikarzami. Do nagonki dołączyli N. Doleżal, główny konstruktor feralnego reaktora, i B. Butoma, minister przemysłu okrętowego. Ten ostatni – jak przystało na pryncypialnego członka partii komunistycznej – dosadnie stwierdził, że „przemysł dostarcza flocie przodującą technikę, a flota gówno umie ją eksploatować". Chociaż nie sformułowano bezpośrednich zarzutów, wiadomo było, że przełożeni mają do dowódcy K-19 ogromne pretensje, bo katastrofa dostarczyła namacalnych dowodów na marną jakość i zawodność sowieckich atomowych okrętów podwodnych. Wcześniej mówiono o tym półgębkiem i nieoficjalnie, teraz nie dało się już ukryć prawdy.
Stosunek do całej sprawy zmienił się dopiero po interwencji Anatola Aleksandrowa, znanego fizyka jądrowego, nazywanego ojcem chrzestnym sowieckich atomowych okrętów podwodnych, który osobiście wstawił się za załogą K-19 u Chruszczowa. W efekcie 50 członkom załogi przyznano tajnym dekretem medale i ordery. Tytułu Bohatera Związku Radzieckiego nie nadano nikomu. Chruszczow miał podobno powiedzieć, że za katastrofy się nie nagradza.
10 lipca 1961 r. pechowy okręt zacumował przy nabrzeżu bazy, przyholowany przez okręt ratowniczy. Dezaktywacja trwała niemal pół roku i dopiero 14 grudnia przeprowadzono go do Siewierodwinska. Tam w stoczni remontowej wycięto całą sekcję kadłuba wraz z reaktorami i zamontowano nową. Okręt powrócił do służby. Po kilkunastu latach ponownie doszło na nim do katastrofy z ofiarami śmiertelnymi.
Państwowa komisja ustaliła, że przyczyną awarii instalacji chłodzącej na K-19 było uszkodzenie rurki impulsowej w pompie cyrkulacyjnej obiegu chłodzącego reaktor. W konsekwencji przyrząd na stanowisku sterowania siłownią pokazał zerowy odczyt, chociaż ciśnienie w instalacji zasadniczo się nie zmieniło. Manometr w przedziale reaktorów wskazywał wartość 92 kgs/m2, co świadczyło o małym przecieku, a nie o rozerwaniu pierwszego obiegu chłodzenia, jak sądziła załoga. Dlaczego pękła rurka impulsowa? Zawinił robotnik stoczniowy wykonujący prace spawalnicze, który nie zachował zasad bezpieczeństwa. Kropla roztopionej elektrody kapnęła na niżej położony rurociąg i wypaliła mikroskopijną szczelinę, która z czasem – pod wpływem wysokiego ciśnienia w instalacji chłodzącej (200 atmosfer) i skraplającej się wody morskiej – powiększyła się, aż wreszcie rurka pękła. W ten sposób prosty błąd stoczniowca plus kolejny błąd obsługi reaktora doprowadziły do wielkiej tragedii, w której życie straciło wielu młodych marynarzy.
Czy skutki awarii mogły być groźniejsze? Czy mogło się zdarzyć to najgorsze, czego obawiał się Zatiejew? Sowieccy naukowcy zgodnym chórem zaprzeczyli. Według ich opinii ani przez moment nie istniało niebezpieczeństwo wybuchu atomowego. Ale czy po katastrofie w Czarnobylu dalej można być tego pewnym?
Skomentuj