- Ze wspomnień więźniarki Jewgienii Ginzburg, która pracowała w obozowym sierocińcu – Popatrz – powiedziałam do Stasika, pokazując mu narysowany przeze mnie domek. – Co to jest?
– Barak – dość wyraźnie odpowiedział chłopczyk.
Kilkoma ruchami ołówka posadziłam przy domku kotka. Ale nikt go nie rozpoznał, nawet Stasik. Nigdy nie widziały takiego zwierzęcia. Oprowadziłam wtedy domek idyllicznym, tradycyjnym płotkiem.
– A to co?
– Zona! Zona! – radośnie zawołała Weroczka i zaklaskała w rączki.
- Ze wspomnień więźnia Lwa Razgona
Nie bali się nikogo i niczego. Strażnicy i starszyzna obozowa bali się wejść do oddzielnych baraków, w których mieszkali nieletni. Dochodziło tam do najbardziej nikczemnych, cynicznych i okrutnych aktów, jakie zdarzały się w obozach. Jeśli któryś z szefów świata kryminalnego zgrał się do cna, postawił jako stawkę swoje życie i również mu się nie powiodło, chłopcy ci zabijali go za dzienną rację chleba lub po prostu „dla przyjemności". Dziewczyny przechwalały się, że potrafią zaspokoić całą brygadę drwali. W dzieciach tych nie pozostało nic ludzkiego i nie sposób sobie wyobrazić ich powrotu do normalnego świata, tego, że znów mogą stać się istotami ludzkimi.
- Ze wspomnień więźniarki Hawy Wołowicz
Ledwie usłyszałam jej pierwsze, cudowne słowo „mama", zapakowano ją – ubraną mimo dotkliwego zimna – tylko w jakieś łachy – do ciężarówki i przewieziono do „obozu dla matek". A tam mój tłuściutki mały aniołek o złotych lokach szybko zmienił się w blade widmo z niebieskawo ocienionymi oczyma i owrzodzonymi wargami. [...] Podczas kolejnych odwiedzin zauważyłam, że cała jest posiniaczona. Nigdy nie zapomnę, jak objęła mnie chudymi rączkami za szyję i wyjęczała: „Mamo, ja chcę do domu". Nie zapomniała zapluskwionej nory, w której po raz pierwszy ujrzała światło dzienne. [...] Szybko zorientowała się, że błaga o „dom" na próżno. Przestała wyciągać do mnie rączki, kiedy ją odwiedzałam, odwracała się ode mnie w milczeniu. Kiedy ostatniego dnia jej życia wzięłam ją na ręce, zaczęła bić mnie piąstkami po twarzy i szczypać w piersi. A potem pokazała ręką łóżko. Wieczorem, kiedy wróciłam z wiązką drewna na opał, jej łóżeczko było puste. Znalazłam ją – nagą – w kostnicy obok ciał dorosłych. Przeżyła na tym świecie rok i cztery miesiące. Zmarła 3 marca 1944 r. Tak wygląda historia o tym, jak wydając na świat moje jedyne dziecko, popełniłam największą z możliwych zbrodni.
- Z raportu dyrektora domu dziecka
Dzieci śpią na podłodze, brakuje butów. Czasami po kilka dni nie ma wody. Odżywiane są fatalnie. Nie dostają na obiad nic, poza kartoflami i wodą. Nie ma talerzy i misek, dzieci muszą jeść z chochli. Na sto czterdzieścioro mają jeden kubek. Za mało jest łyżek. Dzieci jedzą po kolei albo rękami. Nie ma światła, w całym budynku jest tylko jedna lampa naftowa. Tyle że nie ma nafty.
- Ze wspomnień więźniarki Hawy Wołowicz
Widziałam pielęgniarki budzące rano dzieci. Wyganiały je z zimnych łóżek kuksańcami i kopniakami. Okładając je pięściami i wyzywając od ostatnich, ściągały z nich koszule nocne i myły w lodowato zimnej wodzie. Dzieci nie miały nawet odwagi płakać. Posapywały tylko jak staruszki i pohukiwały nisko jak sowy. Ten sowi dźwięk słychać było z łóżek przez cały czas. Dzieci, które powinny już siadać i raczkować, leżały na plecach z podkulonymi nóżkami i wydawały z siebie te dziwne odgłosy.
Źródło: Anne Applebaum „Gułag"
Skomentuj