Tragiczne wydarzenia – podwójny mord dokonany 7 października 1982 roku – rozegrały się w mieszkaniu nr 111 przy ulicy Belwederskiej 36/38 w Warszawie. Główną rolę odegrał w nich płk Mieczysław Roman – związany z Sowietami były oficer wywiadu wojskowego PRL, dobry kolega gen. Wojciecha Jaruzelskiego, który znał jego rodzinę, i bliski współpracownik gen. Czesława Kiszczaka, który w stanie wojennym wyznaczył go na stanowisko zastępcy szefa wojsk MSW. Zabijając córkę i zięcia, płk Roman osierocił dwoje ich dzieci. Został aresztowany, ale niemal od razu rozpoczęła się wokół niego gra, której stawką było jak najszybsze zwolnienie z więzienia...
Od agronoma do wywiadowcy
Życiorys Mieczysława Romana jest typowy dla zdecydowanej części kadry oficerskiej armii robotniczo-chłopskiej, jaką było przecież LWP. Przyszedł na świat w podrzeszowskiej wsi Niechobrz 15 września 1921 roku w rodzinie Władysława i Marii z domu Chmiel. Ukończył siedem klas szkoły powszechnej, gimnazjum i dwa lata szkoły rolniczej. Podczas okupacji niemieckiej był agronomem w majątku rolnym w Witanowie. Po wojnie Roman zadeklarował w ankietach, że we wrześniu 1944 roku porzucił pracę na roli i wstąpił do Armii Krajowej w Jordanowie. Tłumaczył, że jego oddział ściśle współpracował z sowiecką partyzantką dowodzoną przez płk. Nikołaja Aleksiejewicza Kazina vel Kalinowskiego.
W kwietniu 1945 roku Roman wstąpił na ochotnika do Ludowego Wojska Polskiego oraz do PPR i niemal od razu zaczął się piąć po kolejnych szczeblach wojskowej kariery. Walczył z „reakcjonistami" z AK i NSZ na Lubelszczyźnie. Dzięki zaufaniu, jakim darzył go Główny Zarząd Informacji WP, został skierowany do Oficerskiej Szkoły Lotnictwa w Dęblinie i już po roku został awansowany do stopnia podporucznika. We wrześniu 1946 roku wysłano go na studia do Akademii Lotniczej w Monino pod Moskwą. Po czterech latach spędzonych w Związku Sowieckim Roman powrócił do kraju, ale nie sam. Gdy był w Sowietach, poślubił starszą od siebie o sześć lat Marię Kiernicką, absolwentkę fizyki w Instytucie Karola Libknechta w Moskwie i wykładowczynię Akademii Lotniczej w Monino.
Dobre opinie Sowietów, związek z „obywatelką radziecką" i aktywność w PZPR sprawiły, że w latach 1950–1956 pełnił wysokie funkcje sztabowe w wojskach lotniczych. Jego protektorzy z Ministerstwa Obrony Narodowej upatrywali w nim jednak bardziej wywiadowcy niż lotnika. W 1957 roku skierowali go więc do pracy w Zarządzie II Sztabu Generalnego, gdzie szkolił adeptów sztuki wywiadowczej. Sam nie opanował jednak języka angielskiego, ale miał dopiero 36 lat, był już pułkownikiem i marzył o wyjeździe do któregoś z zachodnich attachatów wojskowych PRL. Liczył w tej sprawie na protekcję dobrych znajomych – gen. Jurija Bordziłowskiego (szefa Sztabu Generalnego), gen. Tadeusza Jedynaka (zastępcę szefa Zarządu II) i gen. Grzegorza Korczyńskiego (szefa Zarządu II).
„Zenon" ratownik
Z dniem 3 lipca 1958 roku objął on dzięki Korczyńskiemu stanowisko attaché wojskowego przy poselstwie PRL w Ottawie. Przez dwa lata Roman kierował tam pracą operacyjną i informacyjną rezydentury wywiadowczej jako „Zenon". Po dwóch latach pracy w Ottawie nie zyskał zbyt entuzjastycznych ocen centrali wywiadu: „Podczas pracy w Kanadzie płk Roman nie miał osiągnięć w dziedzinie operacyjnej. Złożyły się na to następujące zasadnicze przyczyny: krótkotrwały pobyt na tym terenie (faktycznie 1,5 roku), niedostateczna początkowo znajomość języka angielskiego oraz brak doświadczenia w pracy operacyjnej".
Centrala postanowiła go jednak wysłać na placówkę w Londynie, którą swoim postępowaniem skompromitował rezydent płk Czesław Dęga. Otrzymał on zadanie zakupu modeli brytyjskiego uzbrojenia i sprzętu wojskowego (samolotów, pocisków i czołgów). Dęga nie zrozumiał polecenia centrali i zamiast w sprawie modeli podjął oficjalne starania w kwestii zakupu sprzętu lotniczego. Brytyjczycy byli zdumieni postępowaniem attaché, Zachód nie sprzedawał bowiem broni państwom Układu Warszawskiego. Sprawa przerodziła się w niemałą aferę dyplomatyczną, która rzutowała na działalność rezydentury. Pułkownik Roman miał uspokoić sytuację i ocieplić wizerunek attachatu wojskowego PRL w Londynie. Zdał egzamin z języka angielskiego na ocenę dobrą i 13 maja 1961 roku został nowym attaché (a zarazem rezydentem „Władkiem") w jednym z najważniejszych państw paktu północnoatlantyckiego.
Pasywny „Władek"
Wspólnie z podległymi sobie pięcioma pracownikami płk Roman miał m.in. „śledzić dyslokację, liczebność i gotowość bojową wojsk stacjonujących na terenie Wielkiej Brytanii, ze szczególnym uwzględnieniem wojsk rakietowych i bombowego lotnictwa strategicznego". Od początku kierownictwo Zarządu II zakładało nieco dłuższy pobyt Romana w Londynie, skoro do 1964 roku miał on zorganizować nową, niejawną rezydenturę wywiadowczą, w której skład miało wejść „3–4 wartościowych agentów".
Pułkownik Roman nie był w stanie sprostać tak poważnym zadaniom. Przekazał wprawdzie wartościowe opracowania na temat składów atomowych w okolicach Glen Douglas w Szkocji i brytyjskiego systemu obrony przeciwlotniczej, ale okazało się wkrótce, że były to w zasadzie jedyne osiągnięcia Romana. Warszawa coraz częściej zarzucała mu nadsyłanie fragmentarycznych opracowań „uniemożliwiających dokonanie dokładnej oceny zachodzących zmian w siłach zbrojnych" Wielkiej Brytanii. Roman nie abonował nawet fachowych czasopism wojskowych wskazanych przez centralę.
W dziedzinie spraw operacyjnych było jeszcze gorzej. „Od 1961 r. nie rozpracowano żadnego kandydata na agenta. W 1965 r. pięciu oficerów zapoznało 5 osób, zaproponowali do rozpracowania 3 kandydatów, rozpracowywali 2 kandydatów na agentów (jeden zapoznany w 1964 r.). W latach ubiegłych attachat kierował agentem »Robert« (w 1965 r. kontaktów z nim nie utrzymywano), w 1960 r. nawiązano kontakt z agentem »Dean« – kontakt został przerwany i dotychczas (brak adresu obecnie) go nie wznowiono" – czytamy w analizie działalności rezydentury londyńskiej z 1965 roku. Narzekano na pasywną postawę Romana nawet w sferze działalności oficjalnej, którą miał ograniczyć do bliższych kontaktów z attachatami sowieckim i izraelskim.
Koń operacyjny
Jako że Roman fascynował się jeździectwem, zaproponował kierownictwu wywiadu wykorzystanie tej dziedziny sportu „do wykonywania zadań typowniczo-werbunkowych". Jego przełożony, późniejszy wiceminister spraw zagranicznych PRL i RP ppłk Janusz Majewski, pisał: „Latem 1962 r. na przyjęciu w Ambasadzie PRL w Londynie płk Roman uzyskał wiadomość, że koło miasta Stroud istnieje hotel, którego właścicielem jest były polski oficer kawalerii Orzażewski. Obok działalności hotelarskiej właściciel hotelu prowadzi małą stajnię z końmi wierzchowymi, które za opłatą udostępnia chętnym. Prowadzi też naukę jazdy konnej. Płk Roman udał się do tego hotelu celem stwierdzenia, czy jest on interesujący z punktu widzenia operacyjnego. Na tej podstawie płk Roman przedstawił propozycję zakupu konia celem jego wysłania do Wielkiej Brytanii. Wykorzystanie konia na terenie Wielkiej Brytanii miało umożliwić nawiązanie kontaktu z interesującymi nas osobami, przynosić dochody z jego udziału w zawodach i zyskiwania nagród".
Jesienią 1964 roku nowatorskie pomysły „Władka" zostały zaakceptowane przez centralę. Wywiad wojskowy zakupił „operacyjnego konia" za sumę 17 261,50 zł. „Sport jeździecki posiada szereg interesujących aspektów operacyjnych i celowym jest szczegółowe rozpracowanie problemu" – pisał ppłk Mirosław Wojciechowski, w latach 1962–1964 oficer do zleceń w attachacie wojskowym w Londynie, a później pracownik centrali. Zapytany po latach o pomysły płk. Romana Wojciechowski powiedział mi: „W grę wchodził koń wyczynowy. Przedmiot uznania, a nawet zazdrości. Dobry jeździec – dyplomata na dobrym koniu, z kraju o wielkich kawaleryjskich tradycjach to ciekawostka, warto się zatrzymać, pochylić, pogadać. I o to chodziło. Sukces był w »rękach konia«. Wszystko zależało od niego. Należało kupić 5 sztuk, nie jedną. Ten ogier z Białki był piękny (siwy, nakrapiany) i bardzo skoczny. Ale tylko jeden. Trener pod presją czasu zerwał mu ścięgna. Bo trzeba było się wykazać szybko i tanio".
Okazało się jednak, że Centrala Handlu Zagranicznego Animex nie wyraziła zgody na przetransportowanie konia, nie istniała też prawna możliwość „posiadania konia w państwie kapitalistycznym" przez attaché wojskowego PRL. W ten sposób projekt rezydenta „Władka" legł w gruzach, a on sam znalazł się wkrótce w opałach i został odwołany do kraju. Problemy miało również kierownictwo Zarządu II na czele ze świeżo mianowanym na stanowisko szefa wywiadu gen. Włodzimierzem Oliwą, które znalazło się na celowniku Wojskowej Służby Wewnętrznej żądającej wyjaśnień z powodu fiaska koncepcji związanej z „operacyjnym koniem".
Kozioł ofiarny
Po powrocie z Londynu w kwietniu 1966 roku został zatrudniony w MON. Najpierw jego byli podwładni z rezydentury – ppłk Jan Markowski, mjr Zygmunt Sroka i mjr Marian Kozłowski (późniejszy dezerter) – oskarżyli Romana o kradzież przedmiotów będących na wyposażeniu attachatu, m.in. nożyka do cięcia szkła, 12 noży i widelców do ryb, 12 łyżeczek i czarek do lodów, 12 kieliszków do wódki i 36 szklanek. Później powstał obszerny raport analizujący działalność Romana w Londynie w latach 1961–1966. Zarzuty dotyczyły niemalże każdej dziedziny jego aktywności – pracy operacyjnej i informacyjnej, funkcji reprezentacyjnych, cech charakteru, spraw finansowych, zachowania tajemnicy i życia osobistego.
Zarzuty stawiane Romanowi rozpatrywała specjalna komisja powołana w sierpniu 1968 roku. W jej skład weszli: płk Leon Morawski z Głównego Zarządu Politycznego WP, płk Czesław Kiszczak z WSW i płk Wacław Jagielnicki z Zarządu II. Stanęli oni w obronie kolegi i oddalili zdecydowaną większość zarzutów, nadmieniając jednak: „Nie potrafił on wytworzyć partyjnej atmosfery pracy, należycie zorganizować i pokierować działalnością kolektywu zatrudnionego w attachacie wojskowym. W okresie tym wystąpiły też u niego przejawy wyniosłości, apodyktyczności, braku samokrytycznej oceny, co nie sprzyjało pełnemu wykonaniu zadań wywiadowczych".
Morderstwo z nienawiści
Pułkownik Mieczysław Roman nie wrócił już do pracy w wywiadzie. W latach 1966–1975 pracował w MON, a w latach 1975–1981 w Ministerstwie Komunikacji jako dyrektor Centralnego Zarządu Lotnictwa Cywilnego. Po wprowadzeniu stanu wojennego przypomniał sobie o nim szef resortu spraw wewnętrznych gen. Kiszczak, który 5 czerwca 1982 roku wyznaczył go na stanowisko zastępcy szefa wojsk MSW. Cztery miesiące później Roman w obecności żony i dwojga wnucząt zastrzelił swoją jedyną córkę – Marię Roman-Bartkowiak (ur. 1951) – lekarza weterynarii w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego (Akademii Rolniczej) w Warszawie, i jej męża Janusza Bartkowiaka (ur. 1948) – porucznika LWP pełniącego służbę w Wojskowym Ośrodku Naukowo-Badawczym Służby Weterynaryjnej w Warszawie. O sprawie pisała podziemna „Solidarność".
Następnego dnia podczas przesłuchania w Prokuraturze Wojskowej w Warszawie zabójca tłumaczył, że strzały kierował wyłącznie w stronę zięcia, który tego wieczoru zdecydowanie krytykował go za pracę w „bandyckim resorcie". Opowiadał też o swojej nieskrywanej niechęci do Janusza Bartkowiaka spowodowaną faktem, że „pochodził z rodziny katolickiej i to o znacznych przekonaniach w tej mierze". „Sam był bardzo wierzący i praktykował czynności religijne – ciągnął zabójca. – W związku z tym, iż moja żona była z pochodzenia i obywatelstwa Rosjanką, zaczęły między zięciem a żoną zarysowywać się różnice światopoglądowe, które miały wpływ na nasze codzienne stosunki. Zięć wywierał znaczny wpływ na moją córkę i spowodował, że ona ochrzciła się i zawarli ślub kościelny. Również ich dzieci były ochrzczone". Współpracownik Kiszczaka opisał też moment popełnienia zbrodni, sugerując przy tym działanie w obronie własnej: „Byłem wtedy i jestem obecnie również całkowicie przekonany, iż on chciał mnie uderzyć. [...] Nacisnąłem spust, oddając strzał z tzw. biodra. Nie wiem obecnie, jak to się stało, tzn. czy on zasłonił córkę, czy też ona zasłoniła swym ciałem jego, w każdym razie kula uderzyła moją córkę w piersi. [...] Córka po strzale usunęła się na podłogę, odsłaniając zięcia. [...] Ja nacisnąłem znowu spust i padł drugi strzał. Nie wiem, czy tym strzałem trafiłem zięcia. [...] Wiem również na pewno, że strzeliłem trzeci raz do zięcia [...]. Krzyknąłem chyba do żony, by zadzwoniła po lekarzy celem ratowania córki z telefonu sąsiadów. Sam natomiast zadzwoniłem do płk. Buły – zastępcy szefa WSW, który jest moim znajomym i mieszka w sąsiednim budynku. [...] Chciałem wziąć pistolet i zastrzelić się. Jednakże w tym czasie wbiegli do mieszkania moi sąsiedzi, a to gen. Kaługin i emerytowany pułkownik, którego nie znam z nazwiska".
Donosik do Sowietów
Przebywający w areszcie śledczym na Mokotowie Mieczysław Roman w pierwszym ze swoich listów (z 22–24 października) adresowanych do szefa wojsk MSW gen. Lucjana Czubińskiego pisał, że był i jest w pełni zdrowy psychicznie, „ujemny wpływ" na tragiczne wydarzenia z 7 października miała zaś „radiowa propaganda Zachodu i podziemna w Kraju oraz opacznie pojmowana aktywność religijna" zięcia. Ponadto prosił swojego kolegę i przełożonego, by wnukowie pozostali przy jego żonie – Marii Antonownie Roman, nie zaś pod opieką „zarażonej" „Solidarnością" rodziny Bartkowiaków.
Maria Roman prosiła prokuraturę wojskową o czasowe bądź stałe zwolnienie męża z więzienia. Akcentując swoje przywiązanie do marksizmu, tłumacząc swoje prośby złym stanem psychicznym męża, żądała odsunięcia cywilnych lekarzy i instytucji medycznych od czynności związanych z prowadzonymi obserwacjami i badaniami. Skierowała również prośbę o pomoc w wyciągnięciu męża zabójcy z więzienia do konsula generalnego ZSRS w Warszawie. Zmyśliła przy tym wersję wydarzeń, której nie potwierdzał nawet zebrany materiał w sprawie: „Szczególnie w burzliwych politycznie w PRL latach 1980–1982 zięć obrzucał mnie różnymi wyzwiskami i nazywał mnie »okupantką«, zabraniał mi wstępu do zajmowanej przez niego części mego mieszkania, a nawet posuwał się w stosunku do mnie do rękoczynów, w stosunku zaś do mojego męża występował agresywnie, okazując mu wręcz nienawiść i pogardę za jego pozytywny stosunek do władz PRL i ZSRS. Krytycznego dnia 7 października 1982 roku zięć zachował się prowokująco w naszym mieszkaniu w stosunku do mego męża powracającego z akademii urządzonej z okazji święta MO i wywołał gwałtowną awanturę, obrzucając męża wyzwiskami. To zajście ostatecznie wyczerpało zasoby wytrzymałości nerwowej mojego męża, który chcąc przerwać je, chwycił za broń w tym celu, aby zmusić zięcia do opuszczenia kuchni, w której się znajdowali. Niestety stało się nieszczęście i broń wypaliła, powodując śmierć obecnej w tym pomieszczeniu naszej córki, ukochanej przez mego męża ponad życie. Wówczas mąż oszalały z bólu strzelił dwa razy do zięcia, powodując również śmierć. Pozostały osierocone dwie nasze wnuczki, nad którymi opiekę sprawuje obecnie siostra naszego zięcia, również jak zięć, aktywistka »Solidarności«".
Pociej i Żyta w akcji
Podobną argumentację stosował obrońca Romana – adwokat Władysław Pociej. Warto nadmienić, że współpracę z bezpieką podjął on w 1947 roku jako agent o ps. Lucky, następnie w latach 1956–1971 współpracował jako kontakt obywatelski ps. Lucky, w latach 1982–1988 został ponownie zwerbowany do współpracy z Departamentem III MSW. Kiedy Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego 27 czerwca 1983 roku skazał Mieczysława Romana na 15 lat pozbawienia wolności i degradację, Pociej zaskarżył wyrok w całości, dowodząc m.in., że przyczyną wydarzeń z 7 października 1982 roku była „rozpacz, w jaką coraz głębiej popadał oskarżony, związana z coraz dalej idącymi »restrykcjami« nakładanymi przez Bartkowiaka w zakresie kontaktów oskarżonego z wnuczkami i córką, a także utratą kontroli nad sytuacją w domu, których to posunięć oskarżony nie rozumiał, nie znajdując dla nich wytłumaczenia". Sąd Najwyższy – Izba Wojskowa – obniżył karę więzienia łącznie do lat 12.
W maju 1987 roku z wnioskiem o darowanie kary orzeczonej w wymiarze przekraczającym dziewięć lat pozbawienia wolności wobec Romana wystąpił prokurator generalny PRL Józef Żyta. Powołał się on na rzekomy „stan dysforii" u Romana, który w chwili popełnienia zabójstwa „ograniczył w stopniu znacznym zarówno [jego] zdolność rozpoznawania znaczenia czynu, jak i kierowania swoim postępowaniem". Wskazywał też na depresję Romana, która nasiliła się po śmierci jego żony Marii w 1985 roku. Już kilka tygodni później sędziowie Izby Wojskowej – płk Andrzej Kasznicki, płk Stanisław Mendyka i płk Stefan Dziubiński – przy udziale prokuratora wojskowego płk. Bolesława Klisia przychylili się do wniosku Żyty.
W ciągu niecałych pięciu lat, jakie upłynęły od zamordowania córki i zięcia, w lipcu 1987 roku, Mieczysław Roman wyszedł na wolność. Przy wsparciu kolegów z wojska walczył o wyższą emeryturę. Osiadł w rodzinnej wiosce Niechobrz. Podobno wciąż żyje i tam mieszka. Ma swój biogram w Wikipedii. O jego zasługach i osobistym dramacie pisał przed laty Jaruzelski. O jego ofiarach oraz tragedii osieroconych dzieci nikt nie wspomina. Stąd też im dedykuję ten tekst.
Autor jest historykiem i publicystą, byłym pracownikiem Instytutu Pamięci Narodowej. Zajmuje się szczególnie historią opozycji antykomunistycznej w PRL.
Jest współautorem książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii".
Skomentuj