Obejrzyj grafikę w powiększeniuGrzegorz Jendżyjewski był polskim chłopem. Urodził się i mieszkał we wsi Susły na Wołyniu. Miał to nieszczęście, że po wojnie 1920 roku i podpisaniu traktatu ryskiego jego rodzinna miejscowość znalazła się po złej stronie granicy. Został obywatelem Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich. W tym „raju dla chłopów" spadły na niego represje. Najpierw, na początku lat 30., odebrano mu ziemię i wcielono do kołchozu.
Zepchnięty w otchłań nędzy cudem przeżył wywołany przez bolszewików wielki głód. W 1938 roku miał już mniej szczęścia. Późną wiosną tego roku podobnie jak inni mężczyźni z okolicy, których nazwiska kończyły się na „-wicz" i „-ski", został aresztowany przez NKWD. Przewieziono go do więzienia w Żytomierzu, gdzie przeszedł śledztwo. Gdy Jendżyjewski usłyszał od oficera bezpieki, o co jest oskarżany, nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Okazało się, że od 1932 roku miał być aktywnym członkiem „grupy terrorystyczno-dywersyjnej", o której nigdy w życiu nie słyszał – Polskiej Organizacji Wojskowej. Na polecenie polskiego wywiadu miał uprawiać antysowiecką agitację i gloryfikować „faszystowską Polskę". Polacy wyznaczyli mu również zadanie na wypadek wybuchu kolejnej wojny między obydwoma krajami. Miał... zniszczyć most między Szepetówką a Nowogrodem Wołyńskim.
Gdy zdumiony Jendżyjewski powiedział, że wszystkie te oskarżenia są wyssaną z palca bzdurą, został uderzony po raz pierwszy. NKWD-zista wybił mu kolbą nagana zęby. Potem zaczęło się metodyczne katowanie. Każdy jednak człowiek ma granice wytrzymałości. Gdy zostały przekroczone, Jendżyjewski przyznał się do wszystkich stawianych mu zarzutów.
22 czerwca 1938 roku jego nazwisko trafiło na listę, na której znajdowało się już 79 innych Polaków. Lista natychmiast znalazła się na biurku Trójki Specjalnej NKWD, czyli bolszewickiego sądu kapturowego. Jego członkowie nawet nie przejrzeli dokumentu. Po prostu złożyli podpisy pod znajdującym się na końcu wyrokiem.
Jeszcze tego samego dnia Jendżyjewski został wyprowadzony z celi. Szedł korytarzem między dwoma NKWD-zistami, potem sprowadzono go schodkami do piwniczki. Nie zauważył, gdy za jego plecami pojawił się trzeci funkcjonariusz. Padł pojedynczy strzał. Jendżyjewski zginął w ułamku sekundy, kula przeszła przez kręgi szyjne i utkwiła w tyle czaszki. Ciało szybko odrzucono na stertę. Schodami szedł już bowiem kolejny Polak. Fabryka śmierci pracowała pełną parą.
Naród skazany
Kołchoźnik Grzegorz Jendżyjewski (rocznik 1893) był jedną z co najmniej 111 091 osób zamordowanych w ramach przeprowadzonej w latach 1937–1938 operacji polskiej NKWD. Co najmniej, bo według części badaczy oficjalne dane sowieckiej bezpieki nie odzwierciedlają całości polskich strat. W rzeczywistości – ponieważ represjom poddano także rodziny skazanych „wrogów ludu" – ofiar mogło być nawet 200–250 tys.
Jest to liczba wręcz szokująca, zważywszy na to, że w owym czasie w całym ZSRS mieszkało około 1,5 mln Polaków. Szokująca jest również proporcja wyroków śmierci i wyroków pozbawienia wolności, jakie wydano podczas operacji polskiej. Otóż zamordowano około 80 proc. spośród wszystkich represjonowanych. Jak wyliczył amerykański historyk Terry Martin, Polacy byli wówczas 30,94 razy bardziej narażeni na rozstrzelanie niż członkowie innych grup etnicznych zamieszkujących ZSRS.
Najmniejsze represje spadły wówczas na Żydów. Według Yuriego Slezkine'a z Uniwersytetu w Berkeley wśród aresztowanych „wrogów ludu" Żydzi stanowili 1 proc., podczas gdy Polacy 16 proc. W 1939 roku proporcja Żydów siedzących w obozach koncentracyjnych była zaś niemal o 15,7 proc. niższa niż ich udział w całej sowieckiej populacji. Z Polakami było odwrotnie. W łagrach występowała ich olbrzymia nadreprezentacja.
Nie ma wątpliwości, że operacja polska NKWD była ludobójstwem. Spełnia wszystkie kryteria definicji tego zjawiska stworzonej przez Rafała Lemkina. Ludobójstwo jest bowiem czynem „dokonanym w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych jako takich". Jedynym kryterium, jakim kierowali się NKWD-ziści podczas rzezi Polaków w latach 1937–1938, była zaś właśnie narodowość ofiar.
Zaczęło się dość niewinnie. Rok 1937 w Związku Sowieckim był momentem kulminacji wielkiego terroru, czyli krwawych wewnętrznych czystek, w ramach których komuniści wyrzynali się nawzajem. W ich ramach represje spadły na działaczy komunistycznych polskiego pochodzenia, których sporo znajdowało się wówczas w aparacie partyjnym, wojsku, a nawet w służbach bezpieczeństwa.
Aresztowano i pozbawiono życia tysiące takich aparatczyków. Proces ten ukoronowano likwidacją Komunistycznej Partii Polski w 1938 roku. Gdyby na tym się skończyło, nikt dziś nie miałby pewnie o to do Stalina specjalnych pretensji. Trudno bowiem żałować ludzi, którzy jeszcze niedawno sami byli gorliwymi funkcjonariuszami totalitarnego reżimu oraz często brali udział w terrorze.
Rozkaz Jeżowa
Problem jednak w tym, że na porachunkach czerwonych bandziorów się nie skończyło. Rozprawa z polskimi komunistami stała się katalizatorem zakrojonej na znacznie szerszą skalę ludobójczej operacji wymierzonej we wszystkich Polaków. Zaczęło się od rozkazu nr 00485 wydanego 11 sierpnia 1937 roku przez szefa NKWD Nikołaja Jeżowa. Stwierdzono w nim, że wyimaginowana Polska Organizacja Wojskowa (POW) głęboko zinfiltrowała ZSRS i wezwano do fizycznej eliminacji polskich agentów. Rozkaz zatwierdził Stalin.
W założeniu operacja polska miała potrwać trzy miesiące. W rzeczywistości trwała półtora roku. Jej mechanizm przypominał mechanizm samego wielkiego terroru. Czyli była to nakręcająca się spirala mordów, mordercza kula śniegowa. Czekiści poddawali aresztowanych brutalnemu śledztwu, podczas którego ci nie tylko przyznawali się do najbardziej kuriozalnych zarzutów, ale także podawali kolejne nazwiska „szpiegów".
NKWD-ziści dostali bowiem z centrali rozkaz, żeby odkryć polskie spiski i organizacje kontrrewolucyjne, których rzekomo w Sowietach miały być tysiące. I te organizacje „odkrywali". Każdy kolejny aresztowany „wskazywał" wspólników (w praktyce byli to po prostu znajomi czy koledzy z pracy) i w ten sposób operacja zataczała coraz szersze kręgi.
Oficerowie NKWD, podobnie jak wszyscy inni ludzie sowieccy, musieli wyrobić normę. I tak na przykład w Żytomierzu każdy śledczy musiał uzyskać dziennie osiem „rozłamów" aresztowanych. Jeżeli jakiś oficer tej normy nie wyrabiał, to mógł zamienić się miejscami z oskarżonymi. Mógł zostać uznany za antysowieckiego sabotażystę, który torpeduje śledztwa i działa w porozumieniu ze spiskowcami.
Nietrudno sobie wyobrazić, jakie szatańskie efekty przynosił taki system. NKWD-ziści nie tylko wymyślali najbardziej niedorzeczne zarzuty, ale aby wymusić na aresztowanym przyznanie się do winy, stosowali także bestialskie tortury. Byle szybciej, byle zdemaskować więcej polskich szpiegów i wykryć więcej komórek POW. Do „wytężonej pracy" zachęcał oprawców Józef Stalin, który osobiście nadzorował postępy operacji polskiej. Gdy 14 września 1937 roku Jeżow meldował mu, że w ramach operacji aresztowano już 23 216 Polaków, Stalin napisał ołówkiem na marginesie raportu: „Bardzo dobrze! Szukajcie dalej i czyśćcie te polsko-szpiegowskie śmiecie!". Towarzyszowi Jeżowowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Osobiście odwiedzał więzienia, w których toczyły się śledztwa, i zachęcał do stosowania tortur.
„Trzeba bić Polaków, ile wlezie. Kontynuujcie w tym duchu, wyciągajcie zeznania i na nic nie zwracajcie uwagi" – mówił. Jeden z najbliższych współpracowników Jeżowa Leonid Zakowski dodawał: „Z aresztowanymi nie należy się cackać, bić po mordzie, bić bez ograniczeń, żadnych pozwoleń nie trzeba". Podobne zachęty ze strony czekistowskiej góry wywołały wśród podwładnych morderczą histerię. Polacy stali się zwierzyną łowną.
Bicze, pałki i bagnety
Naszych rodaków zamykano hurtowo. Wyszukiwano ich w książkach telefonicznych (wystarczyło polsko brzmiące nazwisko), w kadrach zakładów pracy czy na listach lokatorów. Pewnego dnia NKWD aresztowało nawet redakcje polsko-języcznych propagandowych gazet. Wszyscy dziennikarze – choć przez lata uprawiali sowiecką propagandę – zostali rozstrzelani.
Aby zmusić aresztowanych do przyznania się do udziału w spiskach, używano biczy, pałek, bagnetów, pistoletowych kolb, a nawet elektryczności. Stosowano cały wachlarz tortur, który kilka lat później – po roku 1944 – czekiści wprowadzili do okupowanej Polski. A więc wyrywanie paznokci, gaszenie papierosów na dłoniach, odbijanie nerek, miażdżenie jąder w szufladach biurek.
W przypadku operacji polskiej dysponujemy dokładnymi opisami niektórych z tych makabrycznych praktyk. W 1939 roku, po zakończeniu tej fazy terroru, Stalin postanowił bowiem wymienić ekipę czekistów. Jeżow i jego ludzie zostali eksterminowani, a na ich miejsce przyszła nowa, nie mniej krwiożercza ekipa kierowana przez Ławrentija Berię.
W ramach rozprawy z jeżowszczyzną przeprowadzono szereg spraw karnych, podczas których odsłonięto kulisy operacji. I tak na przykład NKWD-zista Michaił Gluzman opowiadał: „Mańko nakazał wszystkim 15 aresztowanym zdjąć spodnie, a pierwszym trzem położyć się na podłodze. Trójka [funkcjonariuszy] biła przesłuchiwanych biczami. Pozostałych 12 ludzi Mańko zmusił w tym czasie do wykrzykiwania: »Jestem hitlerowcem, faszystą, dostawałem 15 razy hitlerowskie marki«. Po zakończeniu bicia pierwszych trzech pytało aresztowanych: »Kto chce złożyć zeznania?«. Wszyscy, jak jeden mąż, podnosili ręce".
I dalej: „Kiedyś, w miesiącu czerwcu 1938, wszedłem przypadkowo do gabinetu Małuki i zastałem tam jednego więźnia, którego Małuka i jeszcze dwóch ludzi zmuszali do trzymania w rękach przewodów elektrycznych bez izolacji. Człowiek ten był cały siny". Więzienna felczerka z Żytomierza, Matrina Gnienna, opowiadała zaś, jak wielokrotnie wzywano ją do zakatowanych podczas śledztwa więźniów. NKWD-ziści za każdym razem zmuszali ją do wypisywania fałszywego zaświadczenia zgonu, w którym musiała pisać, że więzień zmarł na zawał lub inne schorzenie.
Wkrótce wszelkie podobne formalności przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Polaków mordowano na tak masową skalę, że nie przejmowano się aktami zgonu ani nawet... wyrokami. Jeden z oprawców Grigorij Wiatkin ujawnił, że w szczytowym okresie operacji polskiej czekiści łamali nawet zasady zbrodniczego bolszewickiego prawa. Zgodnie z nim wyroki musiały być wydane przez Specjalną Trójkę NKWD.
Tymczasem w wielu przypadkach ludzi najpierw mordowano, a dopiero później Trójka podpisywała hurtowo protokoły. Dochodziło do sytuacji, w których myliły się nazwiska, daty urodzenia i cele. W efekcie rozstrzeliwano zupełnie przypadkowych ludzi tylko dlatego, że nazywali się podobnie do tych skazanych polskich „wrogów ludu". „Po co się z nimi guzdrać? Rozstrzelać ich wszystkich, a potem podpiszemy protokół" – mówił jeden z członków Trójki Maksim Didienko.
Rzeźnickie fartuchy
Mordy na Polakach przybrały formę sadystycznej orgii. Zabijano ich w więzieniach, lasach, wsiach, a nawet w łagrach, do których wcześniej zostali wysłani. Oprócz strzału w tył głowy stosowano masowe rozstrzelania, zdarzało się, że wyroki wykonywano kijami. Kaci nosili specjalnie uszyte w tym celu rzeźnickie skórzane fartuchy, które miały ich chronić przed tryskającą krwią i kawałkami mózgów ofiar.
Zamęczonych Polaków chowano na cmentarzyskach używanych przez Czeka od czasów rewolucji. Grzebano ich na pustkowiach i wrzucano do rzek. Zdarzało się, że mordów dokonywano na terenie opuszczonych kościołów i klasztorów. Tam też chowano ofiary. Kierowca kijowskiego NKWD Musogorski zeznawał: „Ludzi rozstrzeliwano w podziemiach więzienia, a w nocy specjalnymi kleszczami ładowano zwłoki na ciężarówki. Tymi kleszczami łapaliśmy ciała za szyję i nogi i rzucaliśmy je na przyczepę. Potem przykrywaliśmy je brezentem i wywoziliśmy do Bykowni. Ciała wrzucano jedne na drugie do dołów".
Śmierć oskarżonego nie zamykała jednak wcale prowadzonej przeciwko niemu sprawy. Po wykonaniu egzekucji – zgodnie z osobistą instrukcją Jeżowa – represje spadały na rodziny zabitych. Natychmiast aresztowane były żony, które wysyłano na minimum pięć lat do obozu koncentracyjnego wśród śniegów. Rzadko która Polka stamtąd wróciła. Dzieci zabitego „wroga ludu" były zaś pakowane albo do łagru (powyżej 15. roku życia), albo do odległego od miejsca zamieszkania sierocińca, gdzie starano się z nich wyrugować polskość.
Konfiskacie ulegał również cały majątek represjonowanej rodziny. Po aresztowaniu żony na drzwi domu zakładane były specjalne plomby. Ponieważ obowiązywał wówczas model rodziny wielopokoleniowej, w praktyce oznaczało to, że rodzice straconego Polaka byli wypędzani na bruk. Pozbawieni majątku, dachu nad głową i możliwości zarobkowania na ogół nie przeżywali pierwszej zimy.
Do naszych strat osobowych z tego okresu należy również doliczyć sporą część spośród kilkudziesięciu tysięcy Polaków wysiedlonych do Kazachstanu. Bolszewicy podczas trwania operacji polskiej deportowali bowiem Polaków mieszkających w pobliżu granicy z Polską. Deportacja odbywała się w straszliwych warunkach, wielu ludzi – szczególnie dzieci – nie przetrwało drogi. Inni umarli w lepiankach na kazachskich stepach.
Niemal wszyscy zamordowani Polacy byli oskarżeni o przynależność do POW. Ta wyimaginowana struktura miała być kontynuacją organizacji o tej samej nazwie, działającej w czasie wielkiej wojny i zaraz po niej. W momencie spodziewanego polskiego ataku – komuniści żyli w psychozie spodziewanej agresji ze strony Rzeczypospolitej – bojówkarze POW mieli wzniecić powstanie na tyłach Armii Czerwonej. Celem Polaków miało być odzyskanie granicy z 1772 roku i obalenie komunizmu.
Zdrada ryska
Czy ktoś z oprawców wierzył, że taki polski spisek naprawdę istniał? Z późniejszych zeznań czekistów jasno wynika, że znakomicie zdawali sobie sprawę, iż wysyłają na śmierć niewinnych. Starali się po prostu wyrobić normę. Czy wierzyli w to Jeżow i Stalin? Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Wygląda raczej na to, że cała historia z POW była tylko pretekstem do eksterminowania znienawidzonej grupy etnicznej. Wyrwania z korzeniami wpływów polskich z terenów należących niegdyś do I Rzeczypospolitej.
Operacja polska NKWD z lat 1937–1938 jest jedną z największych zbrodni popełnionych na narodzie polskim w jego historii. Nawet jeżeli przyjmiemy zaniżone, sowieckie rachunki (111091 zamordowanych), to zginęło w niej pięć razy więcej Polaków niż w operacji katyńskiej oraz mniej więcej tylu, ilu w Auschwitz oraz podczas ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.
Mimo to informacje na temat rzezi lat 1937–1938 właściwie nie przebiły się do świadomości polskiej opinii publicznej. Zdecydowana większość Polaków nie ma pojęcia, że takie ludobójstwo miało miejsce. Jest to niestety kontynuacja niechlubnej tradycji II RP. Już wówczas bowiem Polacy, którzy mieli to szczęście, że znaleźli się po dobrej stronie linii traktatu ryskiego, wykazali się obojętnością wobec losu rodaków pozostawionych w Bolszewii.
Choć do polskich konsulatów na terenie Sowietów docierały informacje o zbrodniach popełnianych na Polakach, dyplomaci nie palili się do drążenia tematu. Nie protestowała Warszawa, nie interesowało się tym społeczeństwo. Lewicowe elity intelektualne z sympatią patrzyły na sowiecki eksperyment, a z kolei endecy byli zbyt zajęci walką z niemieckimi „papierowymi czołgami", żeby interesować się tym, co dzieje się w Bolszewii.
Być może kluczową rolę odgrywały wyrzuty sumienia. Polacy z II RP zdawali sobie sprawę, że podpisanie skrajnie niekorzystnego traktatu ryskiego i oddanie bolszewikom olbrzymiej części terytoriów I Rzeczypospolitej stawiało 1,5 mln rodaków w sytuacji tragicznej. Była to w międzywojennej Polsce rzecz niewygodna i lepiej było o niej głośno nie mówić. Tego, że sowieckie ludobójstwo dokonane na Polakach pozostaje okryte kurtyną milczenia również w III RP, niczym nie da się jednak usprawiedliwić.
Skomentuj