Jestem jak żywa historia! – mówi o sobie Izydor Baraniecki, dziś lat 79. Urodził się w Klembówce. Do tego, żeby znaleźć się po polskiej stronie granicy wytyczonej w traktacie ryskim, zabrakło kilku kilometrów. Ojciec Izydora, Franciszek Baraniecki, legionista, w 1920 roku bił się za wolność w wojnie z bolszewikami. Potem – już w czasach sowieckich – pracował w cukrowni. Był maszynistą parowozu, którym dowożono buraki. Matka, z domu Rakowska, pracowała jako krawcowa.
W 1937 roku do Klembówki wkroczyło NKWD. Wytypowanych mężczyzn, w tym Franciszka Baranieckiego, funkcjonariusze brutalnie wepchnęli na ciężarówkę. Przykryli brezentem i wywieźli w nieznane. Dopiero potem okazało się, że dojechali tylko do Winnicy, gdzie ich rozstrzelano.
Po raz drugi NKWD pojawiło się u rodziny Baranieckich w 1938 roku.
– Mamie kazali się spakować. Z trojgiem dzieci – miałem brata i siostrę – powieźli nas w północny Kazachstan. Nie było zaskoczenia. Wcześniej, już w roku 1936, wywieziono tak trzech braci mamy – opowiada Izydor Baraniecki. Jego rodzina padła ofiarą tzw. operacji polskiej NKWD...
Doktor Witaliusz Michałowski opowiada: – Mój dziadek mieszkał w Kamieńcu Podolskim. Był POW-iakiem, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. W czasach sowieckich najpierw pracował w gimnazjum, potem jednak, gdy rodzina stale się powiększała, żeby utrzymać bliskich, założył zakład szewski. Na rynku, niedaleko kościoła Dominikanów, robił buty. Eleganckie. Był szefem cechu szewców w Kamieńcu. Stamtąd zabrało go NKWD. Oskarżono go o to, że agitował za lepszym życiem w „faszystowskiej" Polsce. Babcia przez pół roku po zatrzymaniu słała mu jeszcze paczki do więzienia. Paczki przyjmowano. Potem jednak rodzina dostawała coraz to nowe „rozpiski". A to, że dziadek zmarł na raka. A to, że na zapalenie płuc. Prawdy dr Michałowski dowiedział się dopiero po otwarciu ukraińskich archiwów, w latach 90. Okazało się, że wyrok na dziadku wykonano po ekspresowym procesie w ciągu kilku tygodni.
Donosy na Polaków
Krzysztof Orłowski, którego rodzina pochodzi z okolic Krasnopola, odszyfrowaniem losów swoich przodków zajmuje się od lat. Okazało się, że wielu członków jego rodziny zostało zamordowanych podczas operacji polskiej. Dziadek – Bolesław Makary Orłowski, syn Antoniego – miał odłożone złoto. Nie oddał go, wbrew poleceniu sowieckich władz. Niestety, pewnego razu wygadał się o tym komuś przy wódce. Czy jego kompan był związany z NKWD, czy też ktoś podsłuchał rozmowę podpitych mężczyzn – nie wiadomo. Złoto odnaleziono, Orłowski zaś został aresztowany przez NKWD i zamordowany. Żona, która pozostała bez środków do życia z dwojgiem małych dzieci, popełniła samobójstwo, rzucając się pod pociąg.
NKWD zatrzymało także siostrzeńca Bolesława Makarego Orłowskiego, Jana Przemysława Rzeczkowskiego. Powodem była sprzeczka z kolegą, którego ojciec był związany z NKWD. Przemysław został zesłany w głąb Związku Sowieckiego. Pisał stamtąd przejmujące listy z prośbą o interwencję. Matka jednak niczego nie wskórała. Syn zmarł w obozie stalinowskim na Dalekim Wschodzie.
Kazimierz Orłowski z żoną Antoniną mieszkał w Brodeckiem koło Berdyczowa. Pracował w cukrowni. W 1937 roku do ich domu weszło trzech NKWD-zistów. Zainteresowali się strzelbą wiszącą na ścianie. Kazimierz Orłowski był myśliwym. Został aresztowany. Wiele lat później jego żona, w rozmowie z redaktor naczelną „Mozaiki Berdyczowskiej" Larysą Wermińską, wspominała, że ostatni raz widziała męża w Berdyczowie. Szedł pod konwojem. „Pojechałam do Winnicy z nadzieją spotkania męża. Zabrałam paczkę, aby mu ją przekazali, ale oddali mi ją z powrotem. Okazało się, że Kazika w tym więzieniu już nie było. Gdzie go odesłali, nikt nie chciał powiedzieć. Usiadłam pod bramą i zaczęłam płakać. Wtedy to przechodził obok naczelnik więzienia. Spytał: »Dziewczyno, czemu płaczesz?«. Odparłam, że nie wiem nic o swoim mężu. Spytał o jego nazwisko i po chwili powiedział: »Jesteś młoda, ładna. Wychodź za mąż«".
Gdy do Winnicy wkroczyli Niemcy, odkopali masowy grób. Sąsiadki rozpoznały w nim pelisę, w której Kazimierz Orłowski został zabrany z domu.
Represje dotykały nawet tych, którzy wydawali się akceptować nowy, sowiecki porządek. Brat Kazimierza, Edward, także pracował w cukrowni w Berdyczowie. Sekretarz komsomolski najwyraźniej dostrzegł w nim talenty wojskowe i postanowił zapewnić mu w tym kierunku edukację. W 1925 roku młody Edward trafił do prestiżowej Szkoły Czerwonych Komunardów w Moskwie. Potem kontynuował edukację w Moskiewskiej Szkole Artyleryjskiej. Tam wstąpił do partii komunistycznej. W 1929 roku został dowódcą plutonu. W Armii Czerwonej był instruktorem. We wrześniu 1937 roku NKWD aresztowało go za pochodzenie. Zarzuty dotyczyły przynależności ojca, Mariana Orłowskiego, do Polskiej Organizacji Wojskowej oraz prowadzenia kontrrewolucyjnej polskiej nacjonalistycznej agitacji.
Zeznawał świadek Gieorgij Andrejewicz Morozow: „W maju 1937 roku, podczas pracy, Orłowski mnie mówił, że jego służba w armii jest dla niego uciążliwa. Orłowski mnie mówił, że ja nie żyję, ale prowadzę nędzny żywot. Oto jeden mój brat okazał się mądrzejszym ode mnie i w tym czasie znajduje się w Polsce, gdzie żyje dobrze. [...] Sytuacja życiowa oficera polskiego jest nieporównanie lepsza od naszej, tak zwanych Krasnych Kamandirow". Orłowski do niczego się nie przyznał. Mimo to 16 grudnia 1937 roku został rozstrzelany.
Zaplanowana eksterminacja
Tych, którzy walczyli po stronie polskiej w wojnie bolszewickiej lub w których widziano lokalnych liderów, rozstrzeliwano. – Gównie kułaków, księży, nauczycieli, czyli „wiejską" elitę. Oczywiście również polską „elitę" komunistyczną – podkreśla dr Robert Wyszyński ze stowarzyszenia Wspólnota Polska, który zajmuje się sprawami repatriacji Polaków.
W głąb ZSRS wysyłano całe rodziny, by pozbawić je tożsamości. Ich potomkowie często nie wiedzą, skąd wzięli się w Kazachstanie, choć mają świadomość, że są Polakami. Przez kilka miesięcy pobytu w Kazachstanie Wyszyński słuchał wstrząsających historii o warunkach życia Polaków. W czasach wielkiego terroru byli pod stałym nadzorem komendantury, czyli wojska. Każdy miał numer, we wsiach stacjonowali żołnierze, były głód, przymusowa praca, rozstrzeliwania mężczyzn. Po śmierci Stalina za odmowę głosowania w fikcyjnych wyborach zsyłano do kopalni ołowiu lub miedzi, skąd nie było powrotu. Jedna z rodzin wspominała babcię, która odmówiła udziału w głosowaniu, bo nie chciała głosować „na diabła". Stanęli przed dylematem, co z nią zrobić. Taka sprawa obciążała bowiem całą rodzinę. Starsza kobieta sama wybrała. Opuściła dom. Mieszkała na podwórku, grzała się w kupie gnoju. Nie wiadomo, co się z nią stało. Rodzina innego człowieka zesłanego do łagru zwierzała się, jak bardzo starał się im oddać buty. Wiedział, że jemu już nie będą potrzebne, a dla bliskich to prawdziwy skarb.
– Za najdrobniejszy nawet sprzeciw wobec władzy rodzice trafiali do łagru, dzieci zaś poddawane były rusyfikacji. Nadal nie wiadomo, ilu małych Polaków zostało w ten sposób wynarodowionych. Jeśli żona zgodziła się donosić na męża, to jej nie wywozili. Mężczyźni sami zatem doradzali, by kobiety współpracowały. Chcieli w ten sposób chronić swoich bliskich – opowiada Wyszyński.
Już nigdy nie uda się rozgrzać
Izydor Baraniecki miał pięć lat, gdy po kilkudniowej podróży w bydlęcych, nieogrzewanych wagonach przybył wraz z matką na ogromną stację kolejową Tajynsza. – Tam zostali skoncentrowani zesłani Polacy. Pamiętam, było bardzo zimno. My z daleka, a tu otoczenie kazachskie i innych narodowości. Odczuwałem strach, że mogą mi zrobić coś złego – wspomina.
Do północnego Kazachstanu trafili także Aleksander Brzezicki i Olimpia Brzezicka z domu Filarowska z dwoma synami. NKWD przyszło po nich do domu w Chotyniu w 1936 roku. Nie byli zaskoczeni. Już wcześniej chodziły słuchy, że takie akcje antypolskie się odbywają.
– Dziadek miał wykształcenie i był kimś ważnym. Wiedział, że to kara za to, iż są Polakami. Bo Polacy w rejonach przygranicznych dążyli, by te ziemie wróciły do Polski. Dla Stalina byli wrogami – opowiada wnuczka Brzezickich Walentyna Kamińska.
Jej babka zdążyła jeszcze najstarszego syna, który uczył się w szkole, odesłać do swoich rodziców. Na spakowanie się mieli kilka godzin. – Wzięli tylko parę rzeczy dla dzieci. Różaniec i książeczkę do nabożeństwa. Komendanci NKWD mówili, że wiozą ich do ciepłych krajów, na żyzne ziemie – mówi pani Kamińska.
Kiedy wysiedli z wagonów, zobaczyli gołe stepy. Mieszkali w namiotach. Aleksandra Brzezickiego oddzielono od żony. Nie wiadomo, co się z nim stało. – Powiedział babci: „Jak zostanę żywy, to was znajdę". Nigdy jednak do nich nie wrócił – opowiada Walentyna Kamińska. Olimpia została sama z dwojgiem dzieci. Kiedy się zorientowała, że nie ma powrotu, ściągnęła z Chotynia także najstarszego syna. Mieszkali na wsi.
Opowiadała później, że pierwszy okres przeżyła tylko dzięki temu, iż umiała szyć i przerabiać rzeczy. W dzień wszyscy przymusowo musieli za darmo harować w kołchozach. Żeby się wyżywić, chowali ziarno w bieliznę i po kieszeniach. Ale gdy zostali przyłapani na takiej „kradzieży", była kara – 15 dni więzienia albo 100 rubli. Ale pieniędzy w tych kołchozach nie było, chodziło tylko o to, by poniewierać i upokarzać ludzi. Olimpia Brzezicka w dzień pracowała w kołchozie, a w nocy robiła przeróbki krawieckie. Wszystko ręcznie. W ten sposób zdobywała kawałek chleba i słoniny.
Pracowali wszyscy. Ojciec Walentyny Kamińskiej, mając 14 lat, woził na byku ziarno z kołchozu do stacji Tajynsza. Trzydzieści kilometrów przez step. Była wojna, Armia Czerwona potrzebowała żywności, a w Kazachstanie ziemie były żyzne, urodzajne.
– Mieszkaliśmy tam w ziemiankach – opowiada Izydor Baraniecki. Jak się taką konstruuje? Bierze się ziemi albo gliny, polewa wodą i miesza ze słomą. Potem wlewa tę papkę w formę z desek i czeka, aż wyschnie. W ten sposób powstaje saman, rodzaj dużej cegły – 40 na 40 lub 50 na 50 cm. – Z samanu stawia się ściany wzmocnione drzewem i kamyszem, czyli trzciną błotną – objaśnia fachowo. Ziemianka nie jest duża: sala, kuchnia, przedpokój i stodoła. W tej stodole żyją zwierzęta. Zimą, kiedy wszystko jest przysypane śniegiem, można do nich łatwo dotrzeć. I nie marnuje się ciepło.
Izydor Baraniecki do tej pory czuje dreszcze, wspominając tamte zimy. Zawieje, zamiecie, śnieg, spod którego nie widać dachów domów.
Mróz przekraczający 40 st. C i żadnego ciepłego ubrania. Gdy tylko zaczynała się zima, siedział w domu i kaszlał. Później, gdy już pracował, musiał się leczyć w szpitalu. Dziś w mieszkaniu w Bornem Sulinowie, czekając na to, kiedy zaczną grzać kaloryfery, sypia w trzech parach spodni, dwóch marynarkach, pod dwiema kołdrami i pierzyną. Nie ma już w sobie żadnej odporności na zimno.
Walentyna Kamińska wspomina: – Ojciec ze swoim bratem mieli jedne spodnie. Do szkoły chodzili więc na zmianę. Jeden poszedł na dwie–trzy godziny, potem wracał i oddawał spodnie bratu. Tak się wymieniali. Nie było butów, u Kazachów kupowali więc skóry i szyli je ręcznie.
Za polski akcent
Język polski był zakazany. Nie wolno było go używać nawet w domach. NKWD chodziło i podsłuchiwało pod oknami. Za mówienie po polsku były kary. Izydor Baraniecki opowiada: – Do szkoły zapisali mnie w 1930 roku. W klasach były czarne ławki i nic więcej. Nie mieliśmy czym pisać. Używaliśmy więc soku z buraka i kurzego pierza.
Baraniecki wspomina, że często przewijały się u niego polskie słowa, miał polski akcent. – Tam tego nienawidzili. Krzyczeli więc: „Mów po rosyjsku, bo nikt ciebie nie rozumie". Był maleńki, inni uczniowie go przerastali. Szybko stał się „chłopcem do bicia". – Kiedy wracałem ze szkoły, czekali na mnie, wyskakiwali zza rogu, uderzali w nos, bach, bach i uciekali. Nic nie mówiłem, ale mama sama zauważyła, że u mnie pod nosem krew. Musiałem jej wtedy powiedzieć. Mama poszła do dyrektora szkoły. Przy rozmowie był też Józef Bieńkowski, Polak, który w tej szkole uczył. Obiecał mamie: „Ja się będę pani synem opiekował". Pamiętam, że następnego dnia przyszedł na lekcje i mówi do uczniów: „Podobno ten Baraniecki was wszystkich bije". Zaprotestowali: „Nie on bije. To jego biją". Wtenczas im zapowiedział: „Jeżeli będziecie go zaczepiać, to będziecie mieli ze mną do czynienia". I bicie się skończyło – opowiada Baraniecki.
Po śmieci Stalina represje zelżały. Mimo to Polacy nadal byli prześladowani. – Tylko za to, że ja Polak, trzeba mi było chodzić w tej Tajynsze w Speckomendaturu i dwa razy w miesiącu meldować, że ja nigdzie nie uciekł – opowiada Baraniecki.
Walentyna Kamińska, która urodziła się w 1957 roku, opowiada, że w szkole uczono tylko po rosyjsku. Głównie o Leninie. Od pierwszych klas Lenin przedstawiany był prawie jako Bóg. – A o Bogu mówiono za to, że go nie ma – wspomina. Polskość była silnie związana z religią katolicką. Polacy zbierali się na modlitwę po domach. Przy stole przykrytym białym obrusem, świecach i krzyżu ludzie się modlili. Kamińska pamięta, że jako mała dziewczynka czekała na święta – Boże Narodzenie i Wielkanoc. Babcia szyła im wtedy nowe sukienki. Modlitwy i śpiewy w domach trwały przez całą noc. – To było piękne, uroczyste.
Wiara była wyśmiewana. – W miejscowości, w której mieszkaliśmy, Bogatyrowce, zorganizowano klub, w którym zbierała się młodzież. Gdy chcieli kogoś wyśmiać i mu dokuczyć, witali go: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". I ryczeli ze śmiechu. Starałam się nie chodzić na te spotkania, to było nieprzyjemne – opowiada Kamińska.
Babcia uczyła ją polskiego z książeczki do nabożeństwa. – Dawała nam ją do czytania, a ja nie mogłam zrozumieć, co to za literki z kropką i z ogonkiem. Mówiłam: „Babciu, czemu tu takie dziwne znaki?". Ona tłumaczyła, że to po polsku. Próbowała różnych sposobów, by dzieci znały język polski. Rozmawiała więc z nimi po polsku. Miała przyjaciół, którzy przychodzili i dużo rozmawiali. Dzieciom pozwalała słuchać. My siedzieliśmy i się przysłuchiwaliśmy, bo nas nauczono, że jeśli ktoś przyjdzie, to grzecznym trzeba być – śmieje się Kamińska.
Ocalić od zapomnienia
Olimpia Brzezicka bardzo kochała wnuki. Wysoka kobieta, lubiła się ubrać. Choć ciężko pracowała fizycznie, zawsze była zadbana. W domu miała porządek, była pedantką. – Babcia tęskniła za Chotyniem. Na Ukrainie miała dwie siostry. Gdy tylko były takie możliwości, co roku próbowała nas, wnuków, zawieźć i pokazać, jak tam jest. Kiedy pojechałam tam po raz pierwszy, po powrocie do Kazachstanu chowałam się i płakałam, dlaczego my jesteśmy w tym błocie, jeśli ludzie mieszkają w tak pięknych miejscach.
Walentyna Kamińska wraz z mężem wróciła do Polski w 1996 roku. Mieszkają w Świątnikach Górnych pod Krakowem. Z Kazachstanu przywiozła pamiątkę – różaniec po babci. – Trochę potargany przez nas, wnuków, kiedy byliśmy małymi dziećmi. Ale domowa relikwia.
Po otwarciu ukraińskich archiwów rodziny, które wywieziono w ramach operacji polskiej, próbują mozolnie odtwarzać swoją historię. Krzysztof Orłowski założył familijne archiwum. Zbiera dokumenty i relacje o członkach rodziny. Walentyna Kamińska wybiera się wraz z siostrą do Chotynia, by odszukać dokumenty rodzinne: – Nie mamy nawet danych dziadka. Nie możemy więc ustalić, co się z nim stało. Gdzie on był i w jaki sposób został potraktowany. Dlaczego nie wrócił do rodziny.
Bo o operacji polskiej NKWD nadal prawie nikt nie wie. Izydor Baraniecki wciąż nie może się nadziwić. – W Związku Sybiraków naplątali datę mojej deportacji! – wzdycha. We wszystkich dokumentach miał wpisaną datę wywózki do Kazachstanu, czyli 1938 roku. W Związku Sybiraków ktoś poprawił datę na 1940 rok. – Przecież mówię, że w roku 1940 to ja tam już do szkoły chodziłem. Nas wywieźli półtora roku wcześniej. Zanim zaczęła się wojna. Dokumenty powinny być prawidłowe. Pomagało mi koło repatriantów. I wyjaśniałem sprawę aż przez sąd w Szczecinie.
Skomentuj