Obejrzyj dużą grafikę"Tato, po co poszli, jak nie mieli broni?" – zapytał mnie przed laty syn, gdy długą podróż samochodem skracałem historyczno-wojskowymi przyśpiewkami. Przełknął milcząco „krwawe pole" i „srebrne ptaszę", lecz gdy doszedłem do „Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni", kształtowana w niepodległym kraju, kapitalizmie i na komputerowych grach wojennych logika 10-latka zaprotestowała...
W krwawem polu srebrne ptaszę...
Jak większość dziecięcych pytań jest ono i logiczne, i trudne, by na nie odpowiedzieć. A „po co?" – pytano od pierwszych dni powstania styczniowego. I długo po jego upadku. O tym, jak ciążyło ono powstańczym weteranom, świadczy choćby przedmowa do księgi pamiątkowej, wydanej przez nich we Lwowie, w 1903 roku. Wyczuwając „w publicystyce naszej czasów ostatnich chłodniejsze, obiektywniejsze i bezstronniejsze zapatrywania na przyczyny, dzieła i skutki powstania z 1863/4 roku", Bronisław Szwarce (aresztowany tuż przed powstaniem członek Komitetu Centralnego Narodowego), Józef Kajetan Janowski (sekretarz stanu Rządu Narodowego), Henryk Czaplicki, Ignacy Kinel, Bolesław Anc wierzyli w nadejście „godziny sprawiedliwości". I w młode pokolenie, które uwolnione spod „wpływów, interesów i namiętności chwilowych, zachowując więcej spokoju i równowagi w swych sądach o wypadkach sprzed 40 laty [...] uważa powstanie nie za »dzieło szaleństwa«, ale za wynik konieczności dziejowej, zmuszającej naród, pod groźbą zamarcia, do odnowienia się przez wpuszczenie krwi wieśniaczej w swe żyły, a to kosztem choćby największych ofiar i poświęceń!".
Wiara, że nadejdzie jakaś „godzina sprawiedliwości", była złudna. Powstanie ma wiele prawd i nie mogło doczekać się jednolitej oceny. Zawsze znaleźli się chętni do powołania się na ową „konieczność dziejową", nadzwyczajne okoliczności (branka!) i dobroczynne, ponoć, dziedzictwo dla przyszłości. Powtarzano też jednak – choć w innej retoryce – oceny galicyjskich konserwatystów, którzy na powstaniu nie zostawili suchej nitki. W najlepszym wypadku, wzorem wielu pozytywistów (często byłych powstańców), milczano, by „grobów nie kalać". Krytykując gloryfikację „czynu dla czynu" z okazji 145. rocznicy, publicysta Łukasz Warzecha pisał: „Dyskutować można o celowości wielu polskich zrywów, o insurekcji kościuszkowskiej, o powstaniu warszawskim oczywiście, o powstaniu listopadowym nawet, ale w przypadku powstania styczniowego jakakolwiek dyskusja, moim zdaniem, sensu nie ma. Była to po prostu głupota w najczystszej, najbardziej wydestylowanej postaci. Kretyńska bohaterszczyzna, dzieło nieodpowiedzialnej grupki niepoważnych zapaleńców, z których jeden był nawet uprzejmy szybciutko zginąć w pojedynku, zamiast wziąć na siebie choć odrobinę odpowiedzialności za katastrofę, jaką wywołał".
23-letni, oddający życie konspiracji i powstaniu, „czerwony" Stefan Bobrowski, bo o nim mowa, zaliczony więc został do „garstki politycznych szaleńców, którzy w gruncie rzeczy uzurpowali sobie prawo do reprezentowania narodu". I którzy zmarnowali szansę na polityczną emancypację Królestwa Polskiego, pchając ku śmierci, wywłaszczeniom i syberyjskim zsyłkom tysiące dzielnych patriotów. Po stronie zysków zostało zaś wielkie zero, bo polityczny zysk Bismarcka do polskich rachunków się nie liczy.
Prawdę dać chcę?
Bardziej niż powrót do argumentów sprzed ponad wieku w krótkim tekście Warzechy uderza trwałość emocji. Historycy wyznaczają bowiem granicę „beznamiętności" na mniej więcej sto lat. I tak w specyficznych polskich warunkach wiek XIX wraz z jego problemami: walką o niepodległość i budową nowoczesnego, szlachecko-chłopsko-mieszczańskiego wolnego narodu trwał prawie dwa stulecia. Razem z nim przetrwały tradycje patriotyczne oraz zainteresowanie legendami romantycznymi i... ich zwalczaniem. Pod okiem PRL-owskiej cenzury rozważania o współczesności ubierano często w historyczny kostium.
Po 1989 roku i odzyskaniu suwerenności przyszły jednak kryzys postaw „romantycznych" i apologia „normalności" oraz wartości pragmatycznych. Przemiany cywilizacyjne i swoista rewolucja kulturalna większości młodych Polaków odwracających się od własnej historii i kultury sprawiają, że pewien kod, język haseł literackich czy obrazów wspólny (mniejsza o interpretacje) dla kilku pokoleń przestaje być odbierany i rozumiany. Do tego nie trzeba już mówić o XIX wieku, by myśleć o współczesności. Dlatego ostatecznie przeszedł on do historii społecznie „beznamiętnej". Opowieści o Kościuszce, Napoleonie, listopadowych podchorążych czy Traugucie i „żuawach śmierci" zredukowały się często do historycznej anegdoty.
Tymczasem gdzieś do 125. rocznicy, z różnych powodów, spierającymi się o powstanie szarpały emocje. Pierwsi skakali sobie do oczu starzejący się uczestnicy, którzy – na emigracji – rozliczali się i nienawidzili, bywało, że po grób. Wielką rolę odegrał Lwów, gdzie w warunkach galicyjskiej swobody działali i spierali się – jak zwie ich Lidia Michalska-Bracha – „dziejopisarze własnych czasów", weterani skupieni zrazu wokół Agatona Gillera (on sam mieszkał i zmarł w Stanisławowie). We Lwowie powstanie badano i walczono o nie pół wieku, wspomnijmy choćby emocje rozpalone przez Stanisława Koźmiana (byłego powstańca) „Rzeczą o roku 1863". Wydane na stulecie upadku Rzeczypospolitej credo krakowskich stańczyków było wielką przestrogą przed powtórką z historii.
Nie posłuchają jej neoromantyczni marzyciele, szukając nie tylko instrukcji do przyszłej, tym razem zwycięskiej, partyzantki, ale także moralnego impulsu. „Legend nie chcę, prawdę dać chcę nie moimi słowami, chcę, aby groby przemówiły" – mówił Piłsudski, który o powstaniu wykładał i pisał tuż przed wielką wojną. „Albowiem sercem wgryzałem się niegdyś w prawdę, szukając w wielkim roku wielkości mego narodu, szukając w wielkim ruchu wielkości mojej ojczyzny".
Niepodległość to triumf aktywistów czasu pierwszej wojny, którzy idąc do walki z Rosją (fakt, z bronią otrzymaną od państw centralnych), godzili się – jak śpiewali – na odium „stumanionych". Ich zwycięstwo, fascynacje Piłsudskiego i to, że tworzące narodowy panteon młode państwo potrzebowało swych bohaterów: patronów ulic, szkół czy pułków, wzmocniło jednoznacznie pozytywny przekaz powstania, w tym w pracach naukowych. Pamiętajmy, że u progu niepodległości rok 1863 zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Z nadanych rozkazem Piłsudskiego (21 stycznia 1919 roku) wojskowych uprawnień powstańczego weterana skorzystało prawie 3650 osób. Do uroczystych obchodów 70. rocznicy doczekało jeszcze w 1933 roku 258 byłych powstańców.
Bój z caratem
Po 1945 roku osuwając się w niematerialną przeszłość (ostatni powstaniec zmarł bodaj trzy lata wcześniej), powstanie zyskało nowy kontekst. Władza wschodniego imperium znów rozciągała się na Warszawę, Radom i Kalisz, tych, którzy próbowali przetrwać po lasach, tropiono często na partyzanckich ścieżkach dziadów. Także „Sybir", odeszły – zdawać się mogło przed wojną – do historii, zabrał tysiące nowych ofiar. No i nad historycznymi sporami zawisła tragedia powstania warszawskiego. Też rozpoczętego w złym momencie (czy zresztą są dobre momenty na polskie powstanie?), pełnego nierealnych, a więc nieosiągalnych celów wojskowych, poczucia nieuchronnej klęski, a zarazem tylu przykładów odwagi i człowieczeństwa.
Po okresie stalinowskim wrócono do badania powstań, a zwłaszcza styczniowego, którego stulecie dało do nich pretekst. Zmieniły się akcenty, nabrały ważności niektóre słowa, takie jak „carski" (zamiast „rosyjski"). Akcentowano postawę tych Rosjan (Andriej Potiebnia), którzy, „za naszą i waszą", stanęli po naszej stronie. W oficjalnej historii podkreślano te aspekty, które przed wojną błąkały się w cieniu patriotycznej legendy, zdominowanej przez historię „wydarzeniową" (dowódców, bitwy, zesłania): kwestię chłopską, procesy społeczne. XIX-wieczne powstania cieszyły się wciąż zainteresowaniem czytającej publiczności, po części z przedwojennej jeszcze tradycji, po części zaś, bo walczono z „Ruskim". PRL to czas nie tylko cenzury, ale także badań naukowych, biografii ważnych postaci, wydań pamiętników i studiów regionalnych. No i pomnikowych wydawnictw źródeł, firmowanych zwłaszcza przez najwybitniejszego historyka powstania Stefana Kieniewicza i Rosjanina Władimira Djakowa. Literatura dotycząca lat 1861–1864 i ich skutków (Sybir!) to ocean. Już pół wieku temu bibliografia Eligiusza Kozłowskiego liczyła 10 225 pozycji!
Choć – jak pisał trzeci bodaj (po Ksawerym Prószyńskim i Adamie Skałkowskim) biograf Wielopolskiego Zbigniew Stankiewicz – żadne pokolenie nie przeszło obok jego problemu obojętnie, w PRL rozważania nad programem margrabiego nabierały szczególnego smaczku. A sprowadzał się ten program, w telegraficznym skrócie, „do oferty współdziałania »kraju«, czyli szlachty, z caratem, za cenę przywrócenia konstytucji 1815 r., przyłączenia Litwy i Rusi do Królestwa oraz przeprowadzenia reform w dziedzinie szkolnictwa, położenia prawnego Żydów, obsady stanowisk rządowych, ustalenia kompetencji władz administracyjnych, ograniczenia cenzury". Zakładał też oczynszowanie chłopów.
Dylematy sprzed wieku zdawały się zrozumiałe dla powojennego czytelnika, choć poparcie ugody z Rosją oznaczało (najczęściej prywatne) oskarżenia o odstępstwo, z „apoteozą quislingizmu" włącznie. Gdy w 1963 roku Stanisław Stomma opublikował w „Tygodniku Powszechnym" słynny tekst „Z kurzem krwi bratniej", atakując organizatorów powstania, usprawiedliwiając Wielopolskiego i wskazując na Bismarcka jako głównego rentiera polskiego braku realizmu, krytyka popłynęła nawet z kręgu prymasa Wyszyńskiego. Za to Paweł Jasienica (1960) rozważał nie tyle dylemat „bić się czy nie bić" (jak 16 lat później nazwie swój słynny esej Tomasz Łubieński), ile dwie wiodące do powstania drogi – „czerwoną" i „białą". Skłonny był przyznać rację radykałom, gdyż „próba ogólnej oceny powstania styczniowego, dokonywana kolejno z rozmaitych punktów widzenia, prowadzi do jednego i tego samego wniosku: rok 1863 pracował na rzecz 1918".
Ostatnią bodaj siarczystą polemikę o powstania stoczyli w drugiej połowie lat 90. historycy Jerzy Topolski i Władysław Zajewski. Pierwszy, marksista i poznański „organicznik", wziął wstęp do „Trzech powstań narodowych" (1992) za szkolny przykład mitologizacji bezsensownych powstań, zwłaszcza listopadowego i styczniowego. Urodzony w Wilnie, piszący w niepodległościowej tradycji Zajewski (współautor „Trzech powstań...") zarzucił polemiście siłowe tworzenie mitów... antypowstańczych. Argumenty padały jednak znane, tak jak opinia krakowskiego historyka Henryka Wereszyckiego, twierdzącego, że „po prostu nie było możliwości dla ówczesnego pokolenia Polaków ugody z caratem, a to dlatego, że ugoda musi mieć dwie strony, godzące się na wzajemne ustępstwa. Ustępstwa poczynione Wielopolskiemu były wynikiem międzynarodowej koniunktury i kłopotów Rosji, gdy one malały, to Rosja natychmiast przybierała ton twardy, wykluczający rokowania".
Sztucery i kosy
W potocznym ujęciu powstanie to głównie długa lista stoczonych w niespełna 500 dni co najmniej 1229 bitew i potyczek, z czego 956 w Królestwie, 237 na Litwie, pozostałych zaś na ziemiach białoruskich i ukraińskich. To tysiące historii opowieści o odwadze i poczuciu obowiązku bądź krwawo opłaconej operetkowej nieodpowiedzialności. Wczesne sukcesy powstańcy zawdzięczali tyleż zaskoczeniu Rosjan, co ich decyzji o opuszczeniu słabych, narażonych na klęskę garnizonów i koncentracji w dużych miastach. Było więc tak jak 120 lat później w Afganistanie: stolica i miasta w rękach wojska i lojalnej administracji, wieś i miasteczka pod kontrolą powstańców. Tymczasem, mimo lokalnych zwycięstw, większe cele pozostały poza zasięgiem powstania. Z kilkudziesięciu wybranych spiskowcy zaatakowali 26, a zajęli kilka. Nie zdołali wejść do Płocka, który – jak przewidywano – miał być powstańczą stolicą.
Wiele można usprawiedliwić. Pamiętam, jak 30 lat temu prof. Tadeusz Jędruszczak wywiózł swe seminarium z historii wojskowości w lutym do zaśnieżonego lasu, gdzie próbowaliśmy (były i referaty!) Olszynki Grochowskiej, ale i powstania styczniowego. Łatwiej było zrozumieć tych kilkanaście tysięcy rówieśników zaczynających walkę na mrozie i przy wczesnym zmroku. Pytanie, czy gdyby nie było branki, a powstanie i tak – zgodnie z planem – by wybuchło, byłoby inaczej. Bez dobrej broni, z garstką tylko byłych żołnierzy, którzy znali taktykę i bojowe (nie myśliwskie) „robienie bronią". Ileż to starć można opisać słowami oficera armii rosyjskiej Władysława Brandta zbiegłego, dopiero w kwietniu, do Puszczy Białowieskiej: „Zebrało się młodzieży (przeważnie z Grodna) przeszło 400 prawie bezbronnych – jak mogliśmy, tak zorganizowaliśmy ten oddział – objął nad nim dowództwo weteran z r. 1831 pułkownik Duchiński [...]; w 4 czy 5 dniu musieliśmy przyjąć bitwę, tak zwaną pod Wawiłami, bijąc się przez cały dzień niemało naszych zginęło, a reszta poszła w rozsypkę"! Jak tu nie wspomnieć napoleońskiego szwoleżera Joachima Hempla, który szkoląc powstańczą kawalerię, mruczał: „Kozacy to będą rozbijać, za moich czasów pięść było pokazywać kozakowi, to on uciekał"? Oczekując klęski, zapuścił brodę na znak żałoby i tak doczekał (miał 76 lat!) aresztowania za szkolenie straceńców.
Liczba 200 tys. żołnierzy powstania imponuje, lecz przecież nigdy nie było ich naraz więcej niż 30 tys. Biografka Langiewicza Helena Rządkowska zauważyła, że dla likwidacji najpotężniejszego oddziału powstania (już w marcu!), opromienionego zresztą pyrrusowymi zwycięstwami pod Chrobrzem i Grochowiskami, Rosjanom wystarczyło 5 proc. posłanych do Królestwa sił.
Polska inicjatywa wypali się już późnym latem, a od września 1863 roku, także dzięki zmianie taktyki (silne kolumny z artylerią w osłonie kozaków) i zastosowaniu zbiorowej odpowiedzialności wobec cywilów, Rosjanie poczną dobijać powstanie.
W powstaniu mamy dwie barwy – jasną i ciemną. Wielkość wyrosła z przeciętności (Traugutt), lecz i ci, którzy ciężaru nie udźwignęli (Mierosławski, po części Langiewicz). Burza inteligentnych mózgów i zupełny brak realizmu w ocenach sytuacji w kraju i Europie (nadzieje na wsparcie Francji). Fenomen podziemnego państwa, lecz i domowa wojna „czerwono-biała" i osiem (!) rządów do października 1863 roku. Wielka praca organizacyjna, lecz i doktrynerstwo (uporczywe rozdzielenie władzy wojskowej i cywilnej w warunkach wyższej konieczności). Świadomość, że bez wsparcia wsi powstanie nie przetrwa, a zarazem brutalne często (podatki, kary) jej traktowanie.
Straty
Charakter działań powstańczych sprawił, że trudno o „twarde" liczby. Rząd Narodowy nie rejestrował ochotników, papiery oddziałów niszczono w obliczu klęski. Badacze niechętnie ryzykowali obliczenia, nawet Stefan Kieniewicz przyznawał, że obraca się wśród liczb przybliżonych.
Poległo około 10 tys. powstańców, dodawszy zmarłych z powodu ran, zabitych jeńców i przeoczonych przez dokumenty, Kieniewicz zaproponował 15 tys. jako górną granicę. Trudno też zliczyć pomordowanych, poczynając od prawie 200 ofiar masakry z 8 kwietnia 1861 roku, z których urzędowo zapisano tylko 120. Cywilnych ofiar rosyjskiego wojska w początkach walk czy zmasakrowanych (zwłaszcza na Kresach) przez chłopstwo mieszkańców dworów nie da się policzyć; Kieniewicz przyjął ogólną liczbę 5 tys. Do nich dodać trzeba około 1 tys. straconych (oficjalne, niepełne wykazy liczą 616 nazwisk), w tym powieszonych bez sądu. I co najmniej 200 zmarłych podczas śledztwa czy już w drodze na zesłanie. Do krwawych strat doliczmy też kilkaset (wedle Rosjan 1,6 tys.) ofiar powstańczego terroru, oskarżonych, słusznie lub nie, o wysługiwanie się okupantom.
Poza 10 tys. rekrutów wziętych w brance bilans lat 1861–1864 obciąża też około 35 tys. wywiezionych na Wschód, zwłaszcza na Syberię. Nie wiemy, ilu z nich po latach wróciło do kraju. Kieniewicz szacuje, że dwie trzecie pozostało w Rosji, nie mając do czego wracać. Nie zapomnijmy o 10 tys. emigrantów, z których, w ciągu 10 lat, wróciła mniej więcej połowa; spora część osiadła w Galicji. Reszta zmarła rychło na zachodzie Europy lub tam pozostała. Prawda, że straty te to ledwie 1 proc. polskojęzycznej ludności Kongresówki (4 mln) i katolików na Litwie oraz Rusi (2,5 mln), dotknęły jednak warstw uświadomionych narodowo i patriotycznie.
Powstanie to także zniszczone miasteczka i wsie oraz kontrybucje. Do tego zaś konfiskaty tysięcy majątków, szczególnie dotkliwe na Litwie i Rusi, gdzie odbierano je przez 10 lat, osłabiając raz na zawsze polski żywioł.
Za grobem zwycięstwo?
– Czy był sens powstawać przeciw takiej sile? – pytała Romualda Traugutta żona w „Kompleksie polskim" Konwickiego. – Nie wiem, czy był sens. Wiem, że był mus. [...] – usłyszała. Tak myśleli ci, którzy powoływali się na wyższą konieczność. Przetrwała, zwłaszcza na polskiej prowincji, pamięć o poświęceniu. Jak napisał Eustachy Rylski: „Dzielność, osobiste męstwo, sprzeciw wobec przemocy są godne podziwu, a w każdym razie szacunku. Niezależnie od przyczyny, która ludzi do tego skłania. Odwaga, męstwo, dzielność to wartości same w sobie. W powstaniu styczniowym ich nie brakowało".
Rosyjska reforma uwłaszczeniowa z 1864 roku zmieniła zasadniczo polską wieś. Powstała masa 650 tys. chłopskich (drobnych) właścicieli, o których świadomość narodową walczyć będą Kościół i partie polityczne. Przekonując „wielkiego niemowę" czasu insurekcji, że cud własności, choć z carskiej ręki, to jednak skutek „pańskiego" powstania.
Część historyków uważa, że powstanie to tylko pobojowisko. Inni, np. Andrzej Szwarc, podkreślają znaczenie wstrząsu dla narodowej samoświadomości: „Niebezpieczeństwo wtopienia się Polaków w rosyjską państwowość istniało. Paradoksalnie to właśnie represje popowstaniowe i wzmożona rusyfikacja zatrzymały ten proces". Czy zatrzymały? Entuzjazm tłumów żegnających pół wieku później w Królestwie idące na wojnę rosyjskie pułki („Czy Kościuszkę dreszcz w grobie nie przeszywa?" – pisała ks. Lubomirska) dowodził, że niebezpieczeństwo to naprawdę istniało. —Andrzej Nieuważny
Autor jest historykiem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Znany przede wszystkim z badań i książek o epoce Napoleona („My z Napoleonem", „Czasy napoleońskie", „Wojsko Księstwa Warszawskiego", „Napoleon na Mazowszu") oraz z ogromnego dorobku popularyzującego wiedzę, zwłaszcza o dziejach XIX wieku.
Skomentuj