Najbogatsza Polka wszech czasów
W oficjalnej biografii Heleny Rubinstein jest mnóstwo półprawd, a nawet kłamstw. Ale jedno nie podlega dyskusji: przebojowa dziewczyna z krakowskiego Kazimierza stworzyła światowej sławy kosmetyczne imperium
W oficjalnej biografii Heleny Rubinstein jest mnóstwo półprawd, a nawet kłamstw. Ale jedno nie podlega dyskusji: przebojowa dziewczyna z krakowskiego Kazimierza stworzyła światowej sławy kosmetyczne imperium
Kiedy Gitel Rubinstein pakuje do małych słoiczków krem, który w wielkim słoju przyniósł Jakub Lykuski, nie może przypuszczać, że na tych słoiczkach jej najstarsza córka Chaja zbuduje imperium, że zamieni ten krem w złoto i drogie kamienie. Na razie, jak każdego wieczoru, Gitel posmaruje nim twarz każdej ze swoich ośmiu córek. I jak zwykle powie im, żeby szczotkując włosy, liczyły do stu. Kobieta musi dobrze wyglądać, by zdobyć miłość przyszłego męża.
Chaja, Paulina, Roza, Regina, Stella, Ceśka, Mańka i Erna Rubinsteinówny słyszą to od dzieciństwa. „Gdy jest się najstarszą z ośmiu dziewczynek, trzeba nauczyć się rządzić” – napisze w autobiografii Helena Rubinstein. Urodziła się jako Chaja 25 grudnia 1872 r., a po niej co rok rodziła się kolejna z siedmiu sióstr. W domu na krakowskim Kazimierzu nauczyła się nie tylko rządzić, ale też zarządzać ludźmi i wykorzystywać ich potencjał. A także wykorzystywać swoje atuty, wśród których uroda wcale nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest wewnętrzne piękno, dzięki któremu można kontrolować swoje życie – tak przynajmniej mówiła matka.
Chaja chce być Heleną
Najstarsza z córek Augusty (Gitel) i Hercla Rubinsteinów nie chce być Chają, chce być Heleną. Jeszcze w Krakowie urzędowo zmieni imię. Helena bardzo kocha swoją mamę. Jednakże nie chce żyć jak ona: mieć męża nieudacznika, z głową w chmurach i oczami w świętych księgach, urodzić piętnaścioro dzieci, z których prawie połowę pochowa, marzyć tylko o tym, żeby wydać za mąż osiem córek. Helena nie chce być „balebuste” – zaradną gospodynią domową. Ma już 20 lat, czas płynie, a ona wciąż jest sama. Dopóki najstarsza córka mieszka w domu, młodszych nie można wydać za mąż – to zasada przestrzegana nie tylko w ortodoksyjnych żydowskich rodzinach.
A Helena odrzuca kolejnych kandydatów. Owdowiały Szmul to człowiek naprawdę poważny i poważne ma zamiary, ale panna o kruczoczarnych włosach i porcelanowej cerze, metr pięćdziesiąt w kapeluszu, jest nieprzejednana. Nie i koniec. Ojciec się złości, matka płacze. Zbuntowana Helena, która nie chciała być Chają, ucieka z domu. Ma gdzie się zatrzymać. Rodzina Gitel Rubinstein jest liczna i dobrze sytuowana – matka Heleny pochodzi z dziewiętnaściorga rodzeństwa Silberfeldów. U ciotki Rozalii, po mężu Beckman, w Krakowie uciekinierka spędza kilka miesięcy, ale jej ambicje sięgają wyżej.
Rozległa familia słyszała już co nieco o dziewczynie z charakterem, która nawet w ojcowskim marnym sklepie potrafiła robić dobre geszefty. Ciotka Chaja z domu Silberfeld i jej mąż Liebisch Splitter zapraszają Helenę do Wiednia. Elegancki dom kuzynów, praca w sklepie z futrami, teatry, koncerty i muzea – taki świat jest bliższy oczekiwaniom Heleny. Szkoli niemiecki, świetnie się sprawdza w sprzedawaniu towarów luksusowych. Matka w listach ciągle pyta o plany małżeńskie. Ciotka znajduje kolejnych konkurentów, Helena odmawia i tak mijają dwa lata.
Zaproszenie od kuzynki w Australii przyszło w samą porę, bo niezależna 24-letnia panna zaczyna krewnym poważnie ciążyć. Wiedeńscy krewni zamierzają przeprowadzić się do Antwerpii, a do Krakowa Helena przecież nie wróci. Rodzina naradza się korespondencyjnie i gromadzi fundusze na podróż. Gitel Rubinstein sprzedaje kosztowności. Ciotki i wujowie, których stać, dokładają coś od siebie. Wystarcza na bilet w dobrej, kabinowej klasie.
Droga do Coleraine
W maju 1896 r. w Genui Helena wsiada na pokład niemieckiego statku „Prinzregent Luitpold”. Podróż do Australii zajmie jej dwa miesiące. Nie da po sobie poznać, że czuje się samotna albo że się boi. W europejskich, afrykańskich i azjatyckich portach schodzi na ląd, obserwuje miejscowych, kupuje koraliki, ozdoby, olejki, pachnidła. Każdego dnia chroni twarz przed słońcem i wiatrem, a wieczorem smaruje ją kremem. W kufrze ma dwanaście słoiczków, które matka przysłała jej z Krakowa przed podróżą w świat. Raz czy dwa do kolacji pojawi się w perłach, które jeszcze jako dziecko dostała od babci Rebeki Silberfeld. Panna Helena podróżuje w dobrym towarzystwie: oficerowie, dyplomaci, misjonarze, podróżnicy, damy i dżentelmeni. Przygląda się im bacznie, mało mówi, bo w angielskim jest ledwie początkująca, za to dużo słucha.
Wokół niej roi się od adoratorów. Kilku odważy się jej oświadczyć, ale spotkają się z odmową. Z żoną sekretarza gubernatora i kilkoma ladies Helena wymieni adresy. Bardzo się wkrótce przydadzą. W Melbourne czeka wuj Bernard Silberfeld. Zabierze ją wyładowanym towarami powozem do Coleraine, gdzie hoduje owce i prowadzi sklep. Po trzystukilometrowej podróży jej wysmakowana jedwabna suknia i kapelusz będą się zlewały z kolorem piaszczystej drogi.
Wuj w niczym nie przypomina Helenie dżentelmenów ze statku ani mężczyzn, których poznała w Wiedniu czy nawet w Krakowie. Coleraine na południowym zachodzie stanu Wiktoria, z trzema sklepami, trzema barami i szkołą, otoczone bezkresnymi stepami, nie przypomina żadnego z miejsc, które dotąd widziała. Więcej tu owiec niż ludzi, a główną rozrywką farmerów są wyścigi konne. Helena boi się koni. Jeszcze bardziej boi się drugiego wuja, Ludwika, który jawnie nastaje na jej cnotę.
Gotowa stąd uciec, ale dokąd?
Bernard, prosty farmer, nie bardzo rozumie, po co każdego ranka Helena biega do szkoły, za którą płaci z oszczędności. Przecież on bez szkół radzi sobie nieźle z angielskim. A że dużo w nim jidysz, to nikomu tu nie przeszkadza. Wuj swata Helenie kolejnych kawalerów, a ona wciąż odmawia zamęścia. Same kłopoty z nią, z tą panną z parasolką. Bernard Silberfeld nie płaci Helenie ani za to, że prowadzi mu dom, ani za to, że pracuje w jego sklepie. Ten sklep to mały świat małej panny na wysokich obcasach. Kobiety, które tu przychodzą, mają ogorzałe, wysuszone wiatrem twarze i z zazdrością patrzą na alabastrową cerę Heleny. Ona zaś, jak nauczycielka zza katedry, wykłada im o szkodliwości opalania i pożytkach płynących z noszenia kapelusza i parasolki.
Czasem wmasowuje im w skórę odrobinę swojego kremu, który trzyma pod ladą. Krem, który Gitel Rubinstein przysyła Helenie w małych słoiczkach, wytwarzają w Krakowie bracia Lykuscy, pochodzący z Węgier chemicy. Zaglądają do sklepu Hercla Rubinsteina, a starszy z braci, Jakub, bywa na przygotowanym przez Gitel obiedzie. Wujek Jakub, jak nazywa go Helena, przyśle jej wkrótce recepturę cudownego smarowidła, z którym ta 27-letnia już panna wiąże pewien plan. Jak stworzyć własny krem?
Punkt pierwszy planu: wyjechać z Coleraine.
Helena znajduje pracę w sąsiednim Sandford, u farmaceuty Hendersona, który prowadzi tam skład apteczny. Starszy pan wtajemnicza ją w zasady mieszania ziół, miodu, tłuszczu z kaszalota, cebulek, kory i różnych olejków. Na półkach ma książki, w których Helena znajdzie mnóstwo wiedzy farmaceutycznej i medycznej. Kiedy mówi klientkom sklepu, że studiowała medycynę, prawie nie kłamie. Punkt drugi: stworzyć własny krem, równie dobry jak ten od wujka Jakuba. Mama przysłała jej przepis: zioła, kora sosny, sezam, esencja migdałowa, olej, wosk. Helena dodała lanolinę, o której cudownych właściwościach przeczytała w księgach pana Hendersona. Nie będzie musiała już czekać na przesyłki ze słoiczkami z Krakowa, chociaż jeszcze po latach będzie zapewniać swoje klientki, że ten cudowny specyfik sprowadza z drugiego końca świata.
To dodaje wyjątkowości, a za nią się płaci. Punkt trzeci planu wymaga zaangażowania sił i środków, a także ryzyka. Lady Susanna, żona sekretarza gubernatora stanu Queensland, chętnie będzie gościć znajomą z transoceanicznej podróży, o czym donosi w odpowiedzi na list Heleny. Szycie sukien, pożegnanie z aptekarzem, pakowanie kufra, tydzień w pociągu i po dwóch tysiącach kilometrów Brisbane, stolica stanu, stoi przed młodą damą otworem. A tam sklepy, restauracje, teatry, muzea i zabytki. I mnóstwo eleganckich pań, których cera jest stanowczo zbyt sucha. Przecież Helena się na tym zna.
Przez żonę sekretarza szykowna Europejka poznaje żonę gubernatora i dostaje pracę w jej domu. Na początku opiekuje się dwójką dzieci lordostwa Lamingtonów, potem zostaje damą do towarzystwa. Jest reprezentacyjna i można się nią w towarzystwie pochwalić: przybyła z Wiednia, jej ojciec ma majątek ziemski w Polsce, a ona jest znawczynią metod pielęgnacji urody. Helena misternie tworzy swoją legendę, dopasowując ją do nowego życia. Z arystokratycznymi znajomymi uczestniczy w przygotowaniach do wizyty nowego brytyjskiego króla Edwarda VII, który w 1901 r. uroczyście otworzy pierwszy australijski parlament. Helena jest o krok od zrealizowania kolejnego punktu swojego pomysłu na życie. Zarabia pieniądze, obraca się w wyższych sferach, udoskonala swój krem, choć mama Gitel wciąż przysyła jej słoiczki braci Lykuskich. Rodzina gubernatora wyjeżdża do Bombaju, a Helena – do Melbourne. To dwumilionowe, nowoczesne, piękne miasto stanie się kolebką jej sukcesu. Zanim jednak do tego dojdzie, Helena zatrudni się jako kelnerka w dwóch lokalach, będzie pracować od świtu do nocy i zawierać nowe owocne znajomości. W jednej z kawiarni pozna czterech mężczyzn, których nic, poza przyjaźnią, nie łączy. Wszyscy z największą przyjemnością będą pomagali Helenie w jej przedsięwzięciu. Malarz Cyril Dillon zaprojektuje logo i foldery reklamowe jej kremu, drukarz Herbert Farrow je wydrukuje. Abel Isaacson, handlarz win, ma pieniądze i rozbudowaną logistykę, a pan Thompson, importer herbaty, zna się na marketingu. Nie bez znaczenia będzie przysługa Fredericka Shepparda Grimwade’a, prezesa firmy farmaceutycznej, który użyczy Helenie specjalistycznych urządzeń i naczyń do produkcji kremu.
I wreszcie jest!
Wyśniony, wymarzony i wypracowany sześcioma latami doświadczeń i wyrzeczeń. Krem o nazwie Valaze. Słowo to znaczy „dar nieba” po… węgiersku. Brzmi dźwięcznie, tajemniczo, trochę z francuska. Helena wędruje po bazarach i aptekach, słoiczki kremu Valaze sprzedaje drogo, po siedem szylingów i siedem pensów, przy 10-pensowych kosztach produkcji. Przy Elizabeth Street, jednej z głównych ulic Melbourne, pod numerem 138, gdzie wynajmuje trzypokojowe mieszkanie, pojawia się grawerowana tabliczka: Helena Rubinstein & Company.
Reklama, marketing i urok właścicielki czynią cuda. Przed trzydziestymi urodzinami Helena z krakowskiego Kazimierza otwiera swój pierwszy instytut przy prestiżowej Collins Street 242. Tam będzie sprzedawać nie tylko krem, ale i sposoby na urodę. (...)Edward William Titus, czyli Artur AmeisenHelena ma już prawie 34 lata, kiedy w jej życiu, a dokładnie w salonie w Melbourne, pojawia się Edward William Titus, który zostanie jej mężem i ojcem dwóch jej synów. Na razie jest oczarowana przystojnym, wytwornym dziennikarzem – „amerykańskim dziennikarzem pochodzenia polskiego”, jak mówi. On też stworzył swoją legendę. Naprawdę nazywał się Artur Ameisen i urodził się dwa lata przed Heleną na krakowskim Podgórzu, był najstarszym z dziewięciorga rodzeństwa. Pracował jako dziennikarz, z zapałem uczył się języków, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie studiował prawo w Pittsburghu, a potem prowadził kancelarię prawną.
No i, o czym nigdy nie wspomina, miał tam żonę i dwójkę dzieci, które opuścił. W Australii jest mężczyzną stanu wolnego, Edwardem W. Titusem. Przy nim Helenie zdarza się zapomnieć o kremach i rachunkach. Rzuca się z nim w wir życia kulturalnego i towarzyskiego miasta. Nawet nie wiedziała, że tyle się tu dzieje. Oczywiście nie omieszka wykorzystać Edwarda w swoim biznesie. Zatrudnia go jako szefa marketingu i reklamy. I jest to dobry ruch, bo Edward W. Titus to urodzony copywriter. Wymyśli dla Heleny wiele sloganów. Jedno słowo przejdzie do historii: „Madame”. Dla Edwarda: „Petite Madame”. To Edward pierwszy użył słowa „imperium”, kiedy oświadczał się Helenie. Chciał, by zbudowali je razem. Zgodziła się nie od razu. Jeszcze sama realizowała swój plan. W 1908 r. ruszył salon w Sydney, a ona ruszyła na podbój Londynu. Przed nikim nie przyznałaby się, jak bardzo tam na Edwarda czekała.
Pojawił się, gdy tylko znalazła do wynajęcia dom, który spełniał jej oczekiwania: dwadzieścia siedem pokoi przy Grafton Street, w Mayfair. Nie mogła ulokować się lepiej ze swoimi marzeniami. Tam, kiedy doglądała remontu, odnalazł ją Edward. „Niedługo będziesz tu królową” – usłyszała. W lipcu biorą ślub. Podczas podróży poślubnej, w Nicei, gdzie rezydują w Riviera Palace, Helena kupuje sobie naszyjnik z pereł. To pierwszy z kolekcji „po kłótni”. Helena będzie kupowała klejnoty za każdym razem, gdy Edward ją zdradzi. Przybędzie ich jeszcze wiele. (...)
W Londynie powstają nowe rewolucyjne produkty: kremy nawilżające i oczyszczające, emulsja do ust, płyn zwalczający zaskórniki. W laboratorium domu przy Grafton Street pracuje już zespół profesjonalistów, na konsultacje są zapraszani najlepsi lekarze z całej Europy. Z Krakowa przyjeżdża Mania, która będzie kolejną prawą ręką Madame. Helena bywa w teatrach, za kulisami również. Tylko czeka, kiedy angielskie arystokratki zaczną używać pudru, różu i szminek. Na razie w wyższych sferach makijaż wywołuje dreszczyk podniecenia, ale i grozy, bo dopuszczalny jest tylko u prostytutek i aktorek.
Helena wie, że to musi się zmienić. Londyńskie progi są jednak wysokie. Cóż, że cały Londyn wie, iż przy Grafton Street przyjmuje cudzoziemka, która z kobiecą urodą czyni cuda. Cóż, że to wiedenka, Rosjanka czy inna egzotyczna piękność. Nie ma rodowodu, który dałby jej przepustkę na najlepsze salony Mayfair czy Belgravii. Tam, jeśli jest zapraszana na przyjęcia, to po to, żeby zapłaciła rachunki za kawior, trufle i egzotyczne owoce. A panie o długich nazwiskach odwdzięczą się, przyjmując jej zaproszenie. Przyjęcie u Madame Rubinstein znajdzie się w kronice towarzyskiej. A przecież o to chodzi!
W Londynie Helena poznaje Artura Rubinsteina, z którym łączy ją pokrewieństwo dusz, bo wspólnej genealogii się nie doszukali. Sławny pianista wykłada jej swoją filozofię, którą i ona podziela: trzeba po sobie zostawić coś doniosłego, co posłuży całej ludzkości. Na przyjęciu u lady Asquith Helena spotyka Isadorę Duncan, którą podziwiała wielokrotnie w Teatrze Księcia Yorku jako wzór kobiety wyzwolonej.
Za Isadorą ciągnie się charakterystyczny długi szal. „Gdyby go tak skrócić?” – zastanawia się Helena. „A styl, moje dziecko?” – odpowiada gwiazda. Dwadzieścia lat później tancerka zginie uduszona jedwabnym szalem, który wkręci się w koło kabrioletu. Kiedy Helena popłynie do Australii, będzie tam przyjmowana jak bohaterka narodowa. Od kilku lat ma zresztą australijski paszport. Do jej legendy przybyły osiągnięcia naukowe. Dziennikarze opisują, jak to zgłębiała w Europie filozofię, historię, literaturę, a także chemię i anatomię. A ona nie protestuje ani nie prostuje, choć przecież nie ma matury. Legenda będzie jej jeszcze potrzebna.
Przed nią Paryż!
Zdobycie Paryża i AmerykiW 1909 r., podczas powrotnej podróży z Australii, Helena zatrzymuje się w Paryżu. Szuka miejsca pod przyszły salon i kupuje stroje. Tym razem skorzysta z usług Paula Poireta – krawca, który uwolnił kobiety od gorsetów i dał im staniki. Poiret jest w Paryżu na topie, a jego kreacje w orientalnym stylu pasują do upodobań Madame. Zaprojektował dla niej suknie, które zrobiły furorę w Londynie.
Dzięki strojom Poireta Helena Rubinstein przez lata będzie w pierwszej dziesiątce najlepiej ubranych kobiet świata. Wraca z Paryża z nowiną: spodziewa się dziecka. Ma 36 lat, niewiernego męża i bardzo absorbującą pracę. Ale pan Titus jest uradowany. Najchętniej posadziłby żonę w fotelu i trzymał ją tak przez następne miesiące. To się jednak nie uda. Tuż przed rozwiązaniem Madame jedzie do Paryża i podpisuje umowę kupna salonu kosmetycznego przy Faubourg Saint-Honoré 255. To adres porównywalny z londyńskim Mayfair.
Nowy salon poprowadzi Paulina, o rok młodsza siostra Heleny, sprowadzona z Krakowa w trybie nagłym i ekspresowo przeszkolona. (…)Pasmo sukcesów biznesowych Heleny przerywa wojna. Pierwszego sierpnia 1914 r. we Francji zaczyna się powszechna mobilizacja, rekwirowane są paryskie taksówki, młoda projektantka Gabrielle Chanel ubiera manekiny w stroje wojenne dla „kobiet, które wszystko straciły” i stroje dla pielęgniarek. W małżeństwie państwa Titusów nie dzieje się dobrze, w kuferkach Heleny przybywa sznurów pereł. Ale to małżeństwo uczyniło z niej Amerykankę. Jesienią 1914 r. wyrusza więc w podróż za ocean. Na razie sama, przez Londyn i Liverpool.
Rozezna się w sytuacji w Nowym Jorku, znajdzie mieszkanie i miejsce na salon. Edward z chłopcami ma dojechać w ciągu pół roku. Wcześniej ma zabezpieczyć dzieła sztuki i inne ruchomości w Europie. (...)Schodząc ze statku, Helena wie, że będzie musiała zmierzyć się z that woman – tamtą kobietą, czyli Elizabeth Arden, i czerwonymi drzwiami, które prowadzą do jej nowojorskich salonów piękności. Elizabeth też ma swoją legendę. Chociaż urodziła się jako Florence Nightingale Graham w Kanadzie, córka pielęgniarki i rolnika, utrzymuje, że ma pochodzenie arystokratyczne. Jako amatorka gry w golfa, miłośniczka i posiadaczka koni oraz psów bywa w elitarnych country clubach.
Podobnie jak Helena ma znakomitą cerę, też jest drobna, ale włosy ma jasne. Podobnie jak Helena chce być the first and the only one – pierwszą i jedyną. Już nigdy jej się to nie uda. Lepszą pozycję startową ma Elizabeth Arden, której salon mieści się przy Piątej Alei (Fifth Avenue), gdzie lokale nie są dostępne dla Żydów. Helena Rubinstein organizuje swój instytut między 15 Ulicą a 49 Aleją i urządza go z pomocą przybyłego z Europy architekta Paula Frankla i rzeźbiarza Nadelmana, którego sama sprowadziła. Frankl projektuje, Nadelman rzeźbi, Madame płaci i wymaga.
Efekt jest znakomity – nowojorski instytut zasługuje, według Heleny, na to, by uprawiać w nim kult higieny. Zachowana została harmonia między sztuką, modą i designem, między klasyką i nowoczesnością. Jest też trochę awangardowego szaleństwa. Dziennikarze kupują to na pniu. Entuzjastyczny artykuł w „Vogue’u” opiewa nie tylko elegancję salonu, ale i niezwykłość jego właścicielki. Nie dość, że przybyła z Paryża, to jeszcze jest córką Rosjanina i wiedenki. Ubiera ją Poiret, no i jest najlepszym na świecie ekspertem w dziedzinie wiedzy o kobiecej urodzie.
Pół roku później przyjeżdża Edward z synami. Nie ma dobrych wieści. Londyńska Solna zarekwirowana na szpital, wszystkich dzieł sztuki nie dało się zabrać, reszta pozostała na stracenie. Opowiada o artystach, którzy zostali zmobilizowani, i o Chanel, teraz już Coco, która wpisała się w wojenną stylistykę i otworzyła dom mody w Biarritz. (...)Helena przyjaźni się z Chanel, u której też czasem się ubiera, zdradzając Poireta. Ma już ponad 50 lat i w czerniach i szarościach Coco bardzo jej do twarzy. Na pokazach Christiana Diora zajmuje miejsce dla honorowych gości.
Z Markiem Chagallem po kilku kieliszkach wina przechodzi na jidysz. Na przyjęciach u Madame bywają Ernest Hemingway i James Joyce. Jej kolekcja obrazów, rzeźb i masek wciąż rośnie. Po powrocie do Europy udało jej się odkupić trochę dzieł, które straciła w czasie wojny. Nabywa to, co jej się podoba, a podoba jej się dużo. Życie Heleny nie znosi próżni. Jej współpracownicy są przekonani, że ona nie musi odpoczywać. Odpoczywa jednak: po otwarciu kolejnego salonu wyjeżdża na krótko do jednego z europejskich spa i wraca pełna energii do realizowania następnych przedsięwzięć. (...)
Wojna zniszczyła niemal wszystko
II wojna światowa zabrała Helenie siostrę Reginę i jej męża Mojżesza – Kolinowie nie chcieli opuścić Krakowa i zginęli w Auschwitz. Ich dzieci, Mala i Oskar, należą do jej najbliższych współpracowników. Madame przyjedzie do Europy z wojskowym transportem najszybciej, jak to będzie możliwe, we wrześniu 1945 r., żeby ocenić straty i wydać polecenia odbudowy nieruchomości i biznesu. Chwilowo wraca do technologii z czasów australijskich, kiedy to własnoręcznie mieszała i pakowała swoje kremy. Fabryka pod Paryżem została zbombardowana i ograbiona, podobnie jak wszystkie domy Heleny. W Londynie też trzeba zaczynać wszystko od nowa.
Europejki entuzjastycznie kupują kremy, według promocyjnych sloganów, „sprowadzone z Ameryki”. Amerykanki za szczyt wykwintności uważają kosmetyki importowane z Europy. A w składzie nic się nie zmieniło! Ostatnie dwadzieścia lat życia Madame to ciągłe doglądanie swojego imperium. Statki zamienia na samoloty. Jest obecna na sześciu kontynentach. Przekracza nawet żelazną kurtynę. To Helena Rubinstein w 1959 r. reprezentuje przemysł kosmetyczny podczas wielkiej amerykańskiej wystawy, którą w Moskwie otwierali Nixon z Chruszczowem.
Z honorami jest przyjmowana w Izraelu, a w Japonii mówią o niej Mama San, bardzo podoba się w Hongkongu. Jej kosmetyki są sprzedawane w trzydziestu krajach świata, produkowane w czternastu fabrykach, w samych salonach zatrudnia 32 tysiące osób. Wśród ponad 600 produktów jest maskara, bez której współczesne kobiety nie wyobrażają sobie makijażu. Swoją firmą zarządza jak nieodrodna córa Machiavellego, realizując skrupulatnie jego maksymę „dziel i rządź”. Skłóca wszystkich ze wszystkimi, od każdego wymaga stu procent poświęcenia, jednych wywyższa, innych poniża. Ale jest lojalna.
Kolejno umierają jej mężczyźni: w 1951 r. Edward Titus – ojciec jej synów, jej pierwsza i największa miłość, w 1955 r. Artchil Gourielli-Tchkonia – jej książę, a w 1958 r. w wypadku samochodowym ginie młodszy syn Horace, który nosił imię upamiętniające jej ojca Hercla (Horacego) Rubinsteina. A ona, z 44-stronicowym testamentem, który nosi w torebce i wciąż poprawia, mimo kłopotów z krążeniem, mimo raka i cukrzycy, dożyje prawie 93 lat i odejdzie 1 kwietnia 1965 r. Przez trzy dni przed salonem pogrzebowym, w którym wystawiono trumnę z Madame w sukni od Yves’a Saint-Laurenta, perłach, szmaragdach i rubinach, stoi kolejka. „Kobieta, która wymyśliła piękno”, jak zatytułowano jedną z ostatnich o niej książek, spoczęła na cmentarzu Mount Olivet w Queensie, obok drugiego męża. (...)
Fragment książki Ireny i Andrzeja Fedorowiczów „Wybranki fortuny. Polki, które podbiły świat”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Komentarze
Ewa Saturday, May 19, 2018, 10:33 AM
Jest to moja idolka tym bardziej ze 1955 r. Przyszłam na świat na krakowskim Kazimierzu na UL.PODBRZEZIE i tez jestem z pod znaku Koziorożca wiec jestem twardo dająca do celu