Co znaczy po hebrajsku słowo „sabon"?
Mydło. Słowem tym po II wojnie światowej w Palestynie, a później w Izraelu, nazywano ocalałych z Holocaustu.
Kto ich tak nazywał? Arabowie?
Nie, inni Żydzi. Ci, którzy wojnę spędzili na Bliskim Wschodzie. Trudno dziś znaleźć słowa, które mogłyby w odpowiedni sposób nazwać to, w jak haniebny sposób byli traktowani ocalali z Holocaustu w Izraelu po wojnie.
Co miał na myśli sabra – Żyd urodzony już w Palestynie – gdy mówił do byłego więźnia Auschwitz: „Mydło"?
Chciał w ten sposób okazać mu swoją pogardę. Swoją wyższość i wstyd, jaki odczuwał, gdy patrzył na tego człowieka. Dostrzegał w nim cechy, które widział również w sobie, ale które starał się przezwyciężyć i których nienawidził. Żydzi z europejskiej diaspory byli według niego Żydami słabymi. O mentalności ofiary. Dali się wymordować Niemcom, w drodze do komór gazowych byli potulni jak jagnięta prowadzone na rzeź. Dla syjonistów, którzy tworzyli w Palestynie nowego żydowskiego człowieka – odważnego Żyda wojownika, podobna postawa była czymś godnym pożałowania.
Tom Segev
"Siódmy milion"
Wydawnictwo Naukowe PWN
Chyba wiedza o tym, jak przebiegał Holocaust, nie była więc w Palestynie specjalnie ścisła.
Rzeczywiście. Ocalali z Holocaustu musieli się codziennie tłumaczyć sabrom, dlaczego nie walczyli z Niemcami, tak jak sabrowie walczą z Arabami. Dlaczego nie toczyli z Wehrmachtem i SS walnych bitew. Dlaczego nie zachowywali się jak bohaterowie, ale jak tchórze.
Łatwo to było oceniać z bezpiecznego Bliskiego Wschodu. Ale chyba niewiele zabrakło, żeby sabrowie mogli „sprawdzić się" z Afrika Korps?
To prawda. Gdyby marszałek Erwin Rommel pokonał Anglików w Afryce Północnej i przebił się przez Egipt, Niemcy zajęliby Jerozolimę. A wtedy tych żydowskich wojowników spotkałby ten sam los co ich europejskich kuzynów. Wszyscy by zginęli. Jak wynika z dokumentów, zbliżanie się Rommla syjoniści obserwowali z przerażeniem.
Nie szykowali się do żadnych walnych bitew. Liczyli na to, że uratuje ich brytyjska armia. I tak też się stało.
Czemu więc tak czepiali się Żydów z Polski?
Tu chodziło o wykreowany przez sabrów własny wizerunek: gdybyśmy to my byli na waszym miejscu, do Holocaustu by nie doszło. My byśmy się nie dali. Powtarzanie podobnych niedorzeczności miało nie tylko upokorzyć ocalałych, ale przede wszystkim dowartościować sabrów. Często mieli oni wręcz żal do ocalałych, że przetrwali. Przecież niemal wszyscy bojownicy z getta warszawskiego zapłacili życiem za swój bezprecedensowy akt oporu. Oni zginęli, ale pozostawili nam legendę o żydowskim heroizmie. A wy? Chowaliście się gdzieś w brudnych kanałach jak szczury, a teraz wypełzliście na powierzchnię. Pogardzamy wami dlatego, że przetrwaliście w tak upokarzający sposób. Syjonistyczny przywódca, założyciel i pierwszy premier państwa Izrael Dawid Ben Gurion powiedział kiedyś, że ci, którzy ocaleli, przetrwali kosztem innych. Z definicji są więc złymi ludźmi.
Szokujące.
Pisząc swoją książkę „Siódmy milion", także byłem zszokowany. Gdy po raz pierwszy słyszałem o podobnym nastawieniu od ocalałych – którzy
dziś w Izraelu mają status świętych – myślałem, że był to zupełny margines. Im bardziej jednak zagłębiałem się w materiał źródłowy, tym mocniej przekonywałem się, że poglądy takie były niezwykle rozpowszechnione. Niemal każdego ocalałego, który przyjechał do Palestyny, spotkały upokorzenia.
Myślę, że jeżeli ktoś mógłby mieć jakieś pretensje, to raczej ocalali do sabrów.
Dlaczego nie zrobiliście więcej, aby nam pomóc, skoro jesteście takimi bohaterami? Dlaczego nie obchodziło was nasze cierpienie? Takie pytania się pojawiały, ale raczej w prywatnych rozmowach. Szymon Wiesenthal pisał, że był zszokowany, gdy już po wojnie przejrzał wydawane w jej trakcie w Palestynie żydowskie gazety. Holocaust nie był tematem z pierwszej strony. Nie był nawet przedmiotem zainteresowania na stronie drugiej czy trzeciej. Był tematem ze strony ostatniej. I to na ogół opisywanym małym drukiem. Ważniejsze od zagłady europejskich Żydów były zawiłości polityki syjonistycznej, sprawy ekonomiczne Bliskiego Wschodu, a nawet program opery czy wyniki meczów piłkarskich.
Po wojnie zaczął się okres – jak pan to nazwał – wielkiej ciszy.
Tak. Aby żyć w Palestynie obok sabrów, ocalali z Holocaustu musieli milczeć.
Nie mogli głośno stawiać wymienionych wyżej pytań. Nie mogli mówić o swoich dramatycznych przeżyciach. Nie opowiadali o nich nawet swoim dzieciom, a dzieci o nic nie pytały. Bycie ocalałym stało się czymś wstydliwym. Pod koniec lat 40. i w latach 50. w Izraelu mówiono tylko o dwóch kwestiach związanych z zagładą – żydowskim heroizmie (powstaniu w getcie i partyzantach) oraz o żydowskich kolaborantach, kapo, policjantach z gett czy Judenratach.
Czyli sprawy skrajne i marginesowe.
Tak, były to zjawiska, które znajdowały się na dwóch biegunach, ale w gruncie rzeczy dotyczyły niewielkiej liczby europejskich Żydów. O losie wymordowanej w obozach i w czasie masowych egzekucji większości po prostu nie mówiono.
Cofnijmy się do lat 30., do momentu, w którym Hitler doszedł do władzy. Czy to prawda, że część syjonistycznych przywódców uznała to wydarzenie za korzystne?
Ben Gurion ujrzał wówczas możliwość zawarcia układu z narodowymi socjalistami, którzy chcieli się pozbyć Żydów z Niemiec. Umowę taką udało się podpisać i na jej mocy wielu niemieckich Żydów w latach 30. wyemigrowało do Palestyny. Jak się później okazało, uratowało im to życie. Na początku rzeczywiście część syjonistów uważała więc, że antysemickie prześladowania w Niemczech mogą mieć pozytywny skutek w postaci zwiększenia emigracji do Palestyny. Ale gdy Hitler wziął się za masowe mordowanie Żydów, zmienili zdanie. Jednocześnie wielu działaczy syjonistycznych wcale nie było zachwyconych taką emigracją.
Jak to?
Według nich wartościowy był tylko taki przybysz, który obudził się któregoś dnia i zobaczył „syjonistyczne światło". Uwierzył w ideę budowy państwa żydowskiego w Palestynie i z własnej woli przyjechał na Bliski Wschód, aby wcielać ją w życie. Uchodźca, który uciekał przed represjami, przybywał zaś do Palestyny nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał.
Zdarzały się przypadki selekcji imigrantów?
Niestety tak. Syjoniści woleli sprowadzać ludzi młodych, najlepiej już po przeszkoleniu rolniczym lub posiadających inne praktyczne umiejętności. Ludzi starszych czy chorych nie chciano. Traktowano ich jako ciężar dla rodzącego się państwa.
Jeden z polskich ocalałych opowiadał mi, jak jego statek przybył w 1947 r. do portu w Hajfie. Przy trapie ustawiła się komisja i pytała, kto jaki miał zawód. „Co? Kolejny szewc?! Będziesz teraz rolnikiem!", „O Boże, kolejny sklepikarz! Będziesz stoczniowcem!".
(śmiech) Tak, to było zmorą syjonistów. Oni chcieli zbudować od nowa „normalne" żydowskie społeczeństwo. Z własnymi rolnikami, z własną klasą robotniczą. Chcieli wytworzyć narodowe muskuły. Zerwać z nienaturalnym przekrojem społecznym diaspory, w której olbrzymi odsetek Żydów zajmował się handlem czy drobnymi pracami rzemieślniczymi. Do pewnego momentu proces budowy nowego społeczeństwa odbywał się zgodnie z planem. I nagle, po Holocauście, do Palestyny zaczęły zjeżdżać dziesiątki tysięcy szewców, sklepikarzy, krawców i zegarmistrzów. Dla Ben Guriona i jego współpracowników to był koszmar.
Jego pomysły były chyba nieco utopijne.
To prawda. On myślał w kategoriach wielkich mas ludzkich, które muszą podążać za celem wyznaczonym przez przywódców politycznych. Indywidualne ludzkie losy niewiele go obchodziły. Prawdę mówiąc, syjoniści przypominali w tym trochę komunistów. Na dłuższą metę było to nierealne. Choć z przybywających sklepikarzy rzeczywiście próbowano robić kibucników czy robotników, nie można przecież nakazać człowiekowi, aby był kimś innym, niż jest. W efekcie wielu przybyszów nie mogło się w Izraelu odnaleźć. Propaganda państwowa próbowała ich przekonać, że są szczęśliwi, oni sami próbowali się przekonać, że są szczęśliwi, ale rezultaty były często opłakane. Wielu Izraelczyków czuło – i czasami czuje do dziś – że ich prawdziwą ojczyzną jest kraj, z którego przybyli. Polska, Niemcy, Węgry czy Francja. Ale nie Izrael.
Część syjonistów uważała, że europejscy Żydzi byli sami sobie winni, że ich wymordowano.
Gdybyście nas posłuchali i wyemigrowali w latach 20. lub 30. do Palestyny, do żadnego Holocaustu by nie doszło. Hitler nie miałby bowiem kogo zabijać. Nie uwierzyliście w syjonizm, zostaliście w Europie i macie efekty. Ben Gurion szedł zresztą jeszcze dalej. Przez to, że daliście się zabić – mówił – zaszkodziliście sprawie syjonistycznej. Pozbawiliście bowiem państwo żydowskie potencjalnych obywateli. W swoim dzienniku zapisał liczbę zamordowanych w Europie Żydów i stwierdził: „To straszne... Kto teraz zbuduje Izrael?".
Mocne.
Syjonizm był ruchem zorientowanym na przyszłość. Jego celem było stworzenie państwa. I wszystko musiało być podporządkowane temu celowi. Kierownictwo syjonistyczne
w Palestynie rzeczywiście szybko przeszło do porządku dziennego nad Holocaustem. Przecież oni zaplanowali budowę pomnika upamiętniającego ofiary zagłady już w połowie wojny, kiedy większość z tych ofiar jeszcze żyła!
Czy jednym z powodów negatywnego nastawienia do ocalałych nie były więc wyrzuty sumienia?
Żydzi w Palestynie podczas II wojny żyli w znakomitych warunkach. Byli bezpieczni, a gospodarka się rozkręciła. Palestyna stała się jednym z centrów zaopatrzeniowych dla brytyjskiej armii. Powstały fabryki i inne zakłady pracy, zaczął kwitnąć handel. Okres wojny to dla Palestyny okres prosperity. Negatywne nastawienie do ocalałych wynikało jednak również z poczucia frustracji, że Żydzi z Palestyny byli tak bezradni wobec Holocaustu w Europie. Nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, żeby dojrzeć sprzeczność w przedstawianiu siebie jako żydowskich superwojowników z tym, że nie zrobiło się niemal nic, aby ratować członków własnego narodu przed zagładą.
Czy myśli pan, że Żydzi z Palestyny mogli zrobić więcej dla Żydów z Europy?
Część historyków na pańskie pytanie odpowiedziałaby twierdząco. Tak, mogli zrobić więcej. Inni uważają, że nie mieli na to najmniejszej szansy. Ja zaś po prostu nie wiem. Może tak, może nie. W swojej książce opisałem trzy próby ratowania większej liczby Żydów. W Rumunii, na Słowacji i na Węgrzech (słynna niedoszła wymiana ludzi za ciężarówki) zakończyły się one porażką. Sprawy te do dziś wywołują w Izraelu olbrzymie emocje, są żarliwie dyskutowane.
Często spotykałem się w Izraelu z opinią, że gdyby ten kraj powstał przed wojną, do Holocaustu by nie doszło.
Tak, to jest w kółko powtarzane. Pamięta pan pewnie, jak izraelskie myśliwce przeleciały nad Auschwitz, a odwiedzający były obóz Ehud Barak powiedział: „Niestety, przybyliśmy za późno". To pogląd dziecinny i demagogiczny. Wehrmacht to nie była armia Egiptu, Jordanii czy Syrii. Połączonym siłom Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Związku Sowieckiego i tuzina innych państw jego pokonanie zajęło kilka lat. Abstrahując już od tego, jak niby Izrael miałby wojować z odległą III Rzeszą, jego szanse na zwycięstwo i uratowanie Żydów z Europy byłyby równe zeru.
Mógłby jednak przyjąć Żydów do siebie.
Sześć milionów? Do dziś do Izraela nie przyjechało tylu Żydów, choć państwo to istnieje od 64 lat. Nawet gdyby Izrael powstał w roku 1938 czy 1939, kraj zamieszkany przez kilkaset tysięcy Żydów nie byłby w stanie sprowadzić i zaabsorbować kilku milionów nowych przybyszów. To by było niewykonalne.
Kiedy negatywne nastawienie do ocalałych zaczęło się zmieniać?
W latach 60., gdy w Jerozolimie rozpoczął się proces Adolfa Eichmanna. Nagle Holocaust stał się tematem numer jeden. Ocalali nie mogli uwierzyć, że nagle ich przeżycia okazały się dla reszty społeczeństwa interesujące i ważne. Na początku prokuratura nie mogła znaleźć świadków, bo oni nie byli w stanie uwierzyć, że naprawdę mogą opowiedzieć o Holocauście. Wkrótce pojawiły się jednak tysiące artykułów prasowych i książek o zagładzie. To był raptowny i całkowity przełom. Proces Eichmanna był terapią dla całego społeczeństwa. Od tego momentu Holocaust stał się centralnym punktem izraelskiej tożsamości.
I wydarzeniem wykorzystywanym instrumentalnie do celów politycznych.
Czasami trudno jest odróżnić rzeczywistą traumę związaną z Holocaustem od manipulowania nim. Gdy w latach 50. Izrael zdecydował się na rozpoczęcie programu nuklearnego, było to wywołane prawdziwą obawą, że zagłada może się powtórzyć i należy się przed nią zabezpieczyć. Gdy w 1967 r. Izrael toczył wojnę z sąsiadami, również było to efektem strachu przed kolejną zagładą. Ale już w 1983 r., gdy premier Menachem Begin powiedział Ronaldowi Reaganowi, że wysyła swoją armię do Bejrutu, aby „dopaść Hitlera w jego bunkrze" (chodziło o Jasera Arafata), to była klasyczna manipulacja.
Dziś słyszymy, że nowym Hitlerem jest prezydent Iranu.
Tak, niedawno premier Beniamin Netanjahu pojechał do Waszyngtonu i podczas przemówienia zaczął wymachiwać dokumentem dotyczącym niechęci Ameryki do zbombardowania Auschwitz. I stwierdził, że dziś ta sytuacja powtarza się w przypadku Iranu. To bardzo niebezpieczne podejście, bo jeżeli Netanjahu naprawdę w to uwierzy, emocje mogą przysłonić mu zdrowy rozsądek. A ten będzie mu potrzebny podczas podejmowania najważniejszej decyzji swojego życia. Jeżeli rzeczywiście uzna, że Mahmud Ahmadineżad jest Hitlerem – i przekona do tego społeczeństwo – to już nie będzie miał odwrotu.
Będzie musiał zaatakować.
Czyli jeżeli dojdzie do ataku Izraela na Iran, to będzie to atak motywowany traumą Holocaustu?
Obawiam się, że w dużej mierze tak.
Z tym Hitlerem to ciekawa sprawa. Każdy przeciwnik Izraela jest „nową III Rzeszą, która szykuje nowy Holocaust". A przecież ci sami ludzie przekonują, że Holocaust był całkowicie unikalnym zjawiskiem w dziejach świata.
Owszem, to absurd. Ideologia bywa nielogiczna. Nie inaczej jest z syjonizmem. A nasi politycy są nie mniej cyniczni niż politycy innych krajów. Rzeczywiście, robienie z każdego arabskiego przywódcy Hitlera czyni niemieckiego dyktatora niegroźnym facetem. To trywializacja zagłady. Nie wolno jednak zapominać, że strach przed nowym Holocaustem jest wśród Żydów rzeczywiście rozpowszechniony. On istnieje naprawdę. Na przykład podczas wojny 1967 r. rabini izraelscy wyświęcali ziemię w publicznych parkach i murawę na stadionach piłkarskich.
Byli bowiem przekonani, że będą potrzebowali miejsca na chowanie dziesiątek tysięcy ciał Żydów zamordowanych przez Arabów.
To kolejna sprzeczność ideologii syjonistycznej. Cały czas słyszymy, że Izrael jest jedynym państwem na świecie, które przy pomocy swojej armii może zagwarantować Żydom bezpieczeństwo – to, że nie będzie drugiego Holocaustu. A jednocześnie ci sami ludzie mówią, że Iran pracuje nad bronią atomową, aby zmieść Izrael z powierzchni ziemi i zamordować jego mieszkańców.
Jak pan wie, że ambasady państw europejskich w Tel Awiwie przeżywają prawdziwe oblężenie. Na czele z ambasadą Polski. Izraelczycy, którzy mają jakiekolwiek europejskie korzenie, na gwałt występują o obywatelstwo tych państw i wyrabiają sobie ich paszporty. Oficjalnie po to, żeby studiować i podróżować swobodnie po świecie.
Ale każdy wie, że ma to być polisa ubezpieczeniowa. Jakby Izrael zaczął się walić, będzie dokąd uciekać. To stare żydowskie przekonanie: im więcej masz paszportów, tym jesteś bezpieczniejszy. Rzeczywiście, oficjalna propaganda głosi, że Izrael jest azylem i schronieniem dla wszystkich Żydów. Że świat jest pełen antysemitów i tylko w Izraelu Żydzi mogą być bezpieczni. Ale ludzie wiedzą swoje. Widzą przecież, w jakim regionie ten kraj się znajduje. Widzą, że w Ameryce czy Europie można żyć znacznie bezpieczniej niż na Bliskim Wschodzie.
To dość realistyczne podejście.
Też tak myślę. Pamiętam, jak podczas wojny w Zatoce Perskiej, gdy na Izrael zaczęły sypać się pociski Saddama, zadzwoniłem do ambasady niemieckiej i zapytałem, czy jakby zrobiło się naprawdę gorąco, Niemcy ewakuują 200 tys. Izraelczyków z niemieckimi paszportami. Biedny rzecznik placówki, gdy to usłyszał, prawie spadł z krzesła. Powiedział, że musi się skonsultować. Następnego dnia zadzwonił i oświadczył, że tak, Niemcy dostarczą samoloty, ale Izraelczycy muszą zapłacić za przelot.
Jak widać, jest więc już przygotowana procedura. (śmiech)
A pan boi się o przyszłość swojego kraju?
Gdyby 25 lat temu zapytał mnie pan, czy wierzę, że będziemy mieli pokój z Palestyńczykami, odpowiedziałbym twierdząco. Dziś już nie jestem takim optymistą. Sprawy zaszły tak daleko, tak się skomplikowały, że o pokoju nie ma mowy. To źle wróży naszej przyszłości. Oczywiście jak każdy Izraelczyk z niepokojem patrzę także na Iran. Mam syna, który jest w pańskim wieku. Ma 32 lata. Kupiłem dla niego i jego dziewczyny mieszkanie w centrum Tel Awiwu obok budynku dowództwa armii i Mossadu. Podczas jednej z rozmów zażartowałem, że to fatalne miejsce. Bo jeśli na Izrael zaczną spadać bomby, to pierwsza spadnie na nich. Śmialiśmy się wówczas z tego, ale jednocześnie gdzieś z tyłu głowy pojawił się niepokój... a może tak naprawdę się stanie.
Tom Segev (ur. 1945) to znany izraelski historyk i dziennikarz. Zaliczany jest do grupy rewizjonistycznych badaczy, którzy rzucają wyzwanie utartym poglądom obowiązującym do tej pory w Izraelu. Właśnie w Polsce nakładem wydawnictwa PWN ukazała się jego najsłynniejsza książka „Siódmy milion".
Skomentuj