Nikt na naszym pogrzebie
nie wygłaszał mowy,
Nikt nam nad grobem zasług
naszych nie wspominał
W korytarzu więziennym był sąd
kapturowy,
A wyrok odczytali siepacze Stalina.
(fragment anonimowego wiersza napisanego przez więźnia Mokotowa)
Warszawskie Powązki. W kwaterze Ł, zwanej Łączką, trwają prace ekshumacyjne. Instytut Pamięci Narodowej poszukuje miejsc, w których po wojnie funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa potajemnie grzebali żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych i WiN-u, osadzonych w więzieniu na Rakowieckiej i skazanych na karę śmierci. Oskarżani byli najczęściej o zdradę i szpiegostwo. Dopiero po 1989 roku zostali zrehabilitowani, ale nadal nie wiadomo na pewno, gdzie są ich groby.
Dla najbliższych rodzin są nadal niepochowani.
Choćby jedna kosteczka...
– Odnalezienie grobu ojca to dla mnie sprawa najważniejsza – mówi dr Witold Mieszkowski. – Choćby po moim ojcu pozostała w ziemi tylko jedna mała kosteczka, to z honorami pochowam ją w Gdyni na Oksywiu, w kościele św. Michała Archanioła – dodaje. W miejscu, gdzie wcześniej wmurowana została tablica ku czci komandorów rozstrzelanych po wojnie. To święte dla mnie szczątki.
Komandor Stanisław Mieszkowski, dowódca floty i obrońca Helu, uczestnik walk wrześniowych, rozstrzelany na Mokotowie, w 1956 roku został zrehabilitowany. – Już wówczas chciałem odszukać grób ojca – opowiada pan Witold. – Pisałem do wielu instytucji, ale moje prośby nic nie dały. Po 1989 roku odnaleziony protokół komisji Kosztirki oficjalnie potwierdził informacje o pochówkach więźniów politycznych na Powązkach – wyjaśnia. – Tym razem sprawą ekshumacji ojca zajęła się Prokuratura Wojewódzka w Warszawie, ale także postępowanie umorzyła.
Sygnał z niebios
Pani Zofia Pilecka-Optułowicz, córka rotmistrza Witolda Pileckiego, który 25 maja 1948 roku został rozstrzelany w mokotowskim więzieniu, wierzy, że badania prowadzone na Powązkach pod kierunkiem dr. Krzysztofa Szwagrzyka, pełnomocnika prezesa IPN do spraw poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, odkryją groby pomordowanych. Na pytanie, co wie o miejscu pochówku ojca, odpowiada: – Na razie nie mam żadnych dowodów na to, że prochy ojca spoczywają na Powązkach, ale wierzę, że tak jest. – Skąd ta wiara? – pytam. A pani Zofia opowiada historię zmarłej córeczki Krysi, pochowanej niedaleko kwatery „Ł".
– Dawniej zmarłe dzieci chowano najczęściej w kwaterze na Powązkach, wśród małych grobów z urnami. Tam też i my pochowaliśmy małą córeczkę. Może to opatrzność boska, która czuwa nade mną, wysyłała z niebios sygnały, dając znak, że ojciec również spoczywa na Powązkach? Jestem osobą wierzącą i tak to sobie tłumaczę.
Co roku, 25 maja, w rocznicę śmierci ojca, pani Zofia zapala świeczki pod tablicą umieszczoną na murze mokotowskiego więzienia, poświęconą niewinnie straconym. Przychodzi tu z mężem, dziećmi i wnukami, żeby się pomodlić. – Tutaj czuję szczególną bliskość ojca. Tu był więziony, torturowany i skazany na śmierć. Stąd nocą wywlekli go nieżywego i gdzieś tam wywieźli. Dokąd? Może wkrótce się dowiem.
Panią Zofię spotkałam na Rakowieckiej w listopadzie 2011 roku. Byłyśmy na mszy, którą w intencji pomordowanych po raz pierwszy w tym miejscu odprawił metropolita warszawski kardynał Kazimierz Nycz. W dużej sali, w tej samej, w której przed laty zapadały wyroki śmierci, modliły się rodziny pomordowanych. Wszyscy mogli zobaczyć miejsca kaźni, przejść tą samą drogą, którą przed laty prowadzeni byli na śmierć ich ojcowie.
– Wyroki śmierci wykonywano w piwnicy, do której więźniowie wchodzili, pokonując trzy stopnie w dół. Ginęli na schodach, od strzału w tył głowy – mówi dr Jacek Pawłowicz z IPN.
Dr Lech Rypson, który stracił ojca na Rakowieckiej, uważnie przysłuchiwał się tej relacji. Dotychczas wiedział, że skazańców rozstrzeliwano w jakimś więziennym bunkrze albo wolno stojącym na podwórzu magazynie. Przed laty, gdy pracował w Instytucie Chorób Płuc i Gruźlicy w Warszawie, opowiadał mu o tym jeden z pacjentów, którego nazwiska już dziś nie pamięta:
– Pewnego dnia przyszedł do gabinetu i zapytał, czy mój ojciec został skazany na śmierć. A potem wyjawił parę szczegółów o rozstrzeliwaniu więźniów na Mokotowie. Mówił, że na Rakowieckiej egzekucje były wykonywane tylko nocą. Skazańca wprowadzano do małego magazynu znajdującego się w podwórzu, oświetlonego czerwoną lampką. Wewnątrz panował półmrok, kat stojąc przed wejściem, dokładnie nie widział wnętrza. Celował prosto przed siebie, strzelał, odkładał broń i szybko odchodził. Ciało wrzucał do worka już inny strażnik, a jeszcze inny wywoził je poza mury więzienia.
– Jak zginął mój ojciec? – zastanawiał się dr Rypson. Ten, kto strzelał, nie widział, do kogo strzela. Ten, kto wywoził ciało za bramę, też nie wiedział, kogo wiezie. Podobno dowództwo wojskowe także nie wiedziało dokładnie, gdzie skazańcy są grzebani, bo taki był „odgórny" nakaz władz partyjnych, które chciały sprawę utajnić. Według Jacka Pawłowicza z IPN na Rakowieckiej były dwa miejsca kaźni – bunkier, który został rozebrany i na którego miejscu wybudowano parking dla samochodów, oraz piwniczne lochy w więzieniu.
(Z dr. Rypsonem rozmawiałam w czerwcu. Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że właśnie zmarł).
Jak on to wszystko wytrzymał?
Profesor Krzysztof Goźdź-Roszkowski przyjechał na mszę do więzienia z żoną i synem. Wizytę w więzieniu i relacje Jacka Pawłowicza z IPN o ubeckich metodach przesłuchań bardzo przeżył. Śledczy katowali więźniów do nieprzytomności, omdlałych z bólu oblewali lodowatą wodą i cucili, potem znowu bili, oblewali wodą i cucili. – Z protokołów śledztwa, do których miałem dostęp podczas rehabilitacji, wynika, że ojciec nigdy nie dał się złamać, nie przyznał się do winy i nikogo nie wydał. Jak on to wszystko wytrzymał? – zastanawia się profesor.
Żona pana Krzysztofa wspomina, że przechodząc więziennym korytarzem, też o tym samym myślała. – Nie wiem, czy byłabym aż taką bohaterką. Czy wytrzymałabym tyle bólu, cierpienia i nikogo nie wydała? A jeśli bym „pękła", to jak potem mogłabym żyć z wyrzutami sumienia?
W malowniczo położonym domku w Konstantynowie pod Łodzią, z widokiem na las i łąki, rozmawiamy o Lechosławie Roszkowskim, ojcu pana Krzysztofa. Walczył w powstaniu warszawskim, był ranny, cudem ocalał, uciekając z niemieckiego transportu. Więzienia na Rakowieckiej nie przeżył. Był sądzony za przynależność do Narodowych Sił Zbrojnych, zarzucono mu szpiegostwo i zamach stanu.
– Miałem pięć lat, gdy ojciec został rozstrzelany, ale pamiętam też wcześniejsze wydarzenia – opowiada pan Krzysztof. – Po aresztowaniu ojca w mieszkaniu był kocioł. Kto wchodził, natychmiast był zatrzymywany. Babcia mogła robić zakupy tylko z „opiekunem"... Tajniacy mieszkali u nas przez cały rok, a gdy w końcu się wynieśli, urząd miasta, który zarządzał lokalami, dokwaterował sublokatora. Dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że był to agent bezpieki, który pisał na dziadków donosy.
Mamy pan Krzysztof nie pamięta. W 1943 roku umarła na serce, gdy miał zaledwie kilka miesięcy. Opiekowali się nim dziadkowie, bardzo go kochali i potrafili zastąpić mu rodziców. Żyli w trudnych warunkach, ale pomagała rodzina i na jedzenie zawsze wystarczało. – Byłem za mały, żeby zrozumieć rodzinną tragedię, śmierć mamy i aresztowanie ojca. Ale czułem smutek najbliższych – wspomina. – Babcia chodziła często zapłakana, ale gdy z więzienia otrzymała pismo, że tata nie został ułaskawiony przez Bolesława Bieruta i wyrok śmierci został wykonany, nie uroniła ani jednej łzy. Sama pojechała do Warszawy, żeby odebrać rzeczy ojca z więziennego depozytu. Znalazła tam jedynie rozerwany różaniec i medalik na grubym łańcuszku, który potem długo przechowywała jak relikwie. Gdy dorosłem, podarowała mi te najcenniejsze pamiątki.
Kilkanaście minut z mamą
Krzysztof Bukowski miał zaledwie cztery miesiące, gdy w 1948 roku rodzice zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu na Rakowieckiej. Mama odsiedziała 10 lat, ojciec został rozstrzelany. Oboje należeli do wileńskiego AK. Ojciec był kurierem, wyjeżdżał do Francji i Włoch. Latał samolotem na lewych papierach. Wielokrotnie odznaczony za dzielność i odwagę – po wojnie trafił do więzienia. Komunistyczne władze oskarżyły go o próbę obalenia siłą ustroju PRL i współpracę z obcym wywiadem. Został skazany na śmierć.
– Po wojnie – mówi syn Krzysztof – bezpieka najsurowiej ścigała i karała AK-owców okręgu wileńskiego, którzy najdłużej walczyli z komunistyczną władzą. W mojej rodzinie za działalność konspiracyjną na Wileńszczyźnie aresztowano 16 osób. Po październiku 1956 r. wszyscy wyszli na wolność, tylko ojciec został rozstrzelany.
Opowiadając o swoim dzieciństwie, pan Krzysztof wspomina najczęściej długie podróże do mamy, która po wyroku została przewieziona z więzienia na Rakowickiej do Grudziądza, w którym siedziały same kobiety.
– Pamiętam – opowiada – męczącą jazdę pociągiem w zatłoczonym i zadymionym przedziale, a potem jeszcze długą drogę do więzienia, którą pokonywaliśmy często pieszo. Pod bramą w dość licznej grupie ludzi godzinami wyczekiwaliśmy na moment, kiedy otworzy się małe okienko w dużych zielonych drzwiach i strażnik wyczyta nazwiska. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy znajdziemy się na tej liście i dostaniemy zgodę na widzenie. Zdarzało się, że wracaliśmy do domu, nie widząc mamy.
Widzenia odbywały się w długim okratowanym pokoju przedzielonym ceglanym murkiem. Najpierw wprowadzano rodziny, potem więźniów. Rozmowy w asyście strażników trwały krótko, kilkanaście minut. – Byłem mały i przeszkadzał mi murek przedzielający salę na dwie części – wspomina pan Krzysztof. – Zasłaniał mi widok mamy siedzącej na krześle. Od czasu do czasu, gdy strażnik nie widział, podnosiła się lekko i widziałem jej głowę. Uśmiechała się do mnie.
Po latach, gdy skończył studia i miał swoją rodzinę, próbował rozmawiać z mamą o latach spędzonych w więzieniu. Ale uciekała od koszmarnych wspomnień. O tym, co przeżyła za kratami, mogła rozmawiać tylko ze swoimi przyjaciółkami z celi. Podczas przesłuchań śledczy byli dla nich nie mniej brutalni niż dla mężczyzn: bili i torturowali. Przesłuchiwana przez śledczych, którzy próbowali siłą wymusić na niej zeznania, mówiła: „Do czynów mogę się przyznać, ale do winy nigdy".
Pod koniec życia często powtarzała, że jest szczęśliwa, bo dożyła „Solidarności" i wolnej Polski.
Bezkarni z UB
– Gdy ojciec trafił do więzienia, miałem 12 lat – wspomina dr Witold Mieszkowski, architekt. – Pamiętam ostatni nasz dzień. Rano ojciec wyszedł z psem na krótki spacer, ale do domu już nie wrócił, przybiegł tylko sam Pazur. Ojca nie zobaczyłem już nigdy więcej. Długo nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Dopiero po jakimś czasie przyszła wiadomość, że został aresztowany. W tajnym procesie siedmiu oficerów Marynarki Wojennej ojciec został oskarżony o szpiegostwo. Rozprawy odbywały się w Warszawie, w gmachu Informacji Wojskowej, w urzędzie śledczym na Oczki. Przewodniczącym sądu był płk Piotr Parzeniecki, który ferował wysokie wyroki. Mama nigdy nie dostała zgody na uczestniczenie w rozprawach. Od chwili aresztowania widziała ojca tylko dwa razy, ale niestety dopiero po wyroku, przed samym rozstrzelaniem. Mnie w ogóle nie pozwolono na widzenie z ojcem, choć miałem wtedy już 14 lat i doskonale rozumiałem sytuację naszej rodziny. Po latach w aktach IPN znalazłem swój list do Bolesława Bieruta z błagalną prośbą o ułaskawienie. Niestety, życia ojcu nie uratowałem.
W 1989 roku Witold Mieszkowski wystąpił z wnioskiem o ściganie i aresztowanie Stanisława Zarakowskiego, naczelnego prokuratora wojskowego, który podpisywał wszystkie nakazy aresztowania więźniów politycznych, jego ojca też.
– Niestety, ani on, ani inni wysocy funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa nie zostali ukarani za zbrodnie sądowe, które popełnili – mówi pan Witold. – Tylko prezydent Lech Wałęsa pośmiertnie odebrał Zarakowskiemu stopień generalski i zdegradował go do stopnia szeregowego.
Pan Witold przypomina sobie spotkanie z Zarakowskim.
– To były pierwsze dni stycznia 1953 roku. Zarakowski zakomunikował mi wówczas, że wyrok na ojcu został wykonany, a na koniec naszej rozmowy zadał prowokacyjne pytanie: „Czy wierzysz teraz w sprawiedliwość socjalistyczną?". Choć starałem się o wcześniejsze dopuszczenie do matury, bez zastanowienia, ze ściśniętym gardłem, odpowiedziałem, że nigdy w nią nie wierzyłem, nie wierzę i nigdy nie uwierzę.
Trzy lata później, jeszcze przed wydarzeniami poznańskimi, Stanisław Mieszkowski został zrehabilitowany.
– Dostałem taki świstek papieru, z postanowieniem o umorzeniu postępowania z braku dowodów winy mego ojca. Wyrok ten odebrałem jako niegodziwość i całkowite upokorzenie. Dopiero po 1989 roku zapadły wyroki uniewinniające.
Pan Witold gromadzi dokumentację. Ma dzieci i wnuki, którym chce zostawić archiwum rodzinne. Choć od śmierci ojca minęło wiele lat, w rozmowie czuję, że dawne rany nadal się w nim nie zabliźniły.
– To jest sprawa nie tylko mego ojca, ale wielu niewinnych Polaków skazanych na śmierć, za którą zbrodniarze nie ponieśli kary – tłumaczy.
– Ale ich ofiary zostały zrehabilitowane – mówię.
– Najpierw niech komuniści siebie zrehabilitują, a nie mojego ojca – denerwuje się. – Proszę, niech mi pani wytłumaczy, dlaczego zbrodniarze stalinowscy nie zostali dotąd osądzeni. Dlaczego dzieci Zarakowskiego mają żyć ze świadomością, że ich tatuś czy dziadek to kryształowa postać? Albo inny przykład sprzed roku dotyczący pięciu komunistycznych oprawców, którzy dostali symboliczne wyroki, tylko dwa lata więzienia, i w dodatku w zawieszeniu. Za kratki raczej nie pójdą. Czy to też jest sprawiedliwe?
Niech Bóg go osądzi...
Zofia Pilecka-Optułowicz pamięta dokładnie proces ojca. Do sądu wojskowego w Warszawie nie chodziła, bo miała 14 lat, ale mama relacjonowała jej dość szczegółowo to, co działo się na sali rozpraw. Sama też na wszystkich nie była, bo część posiedzeń całkowicie utajniono.
– W marcu 1948 roku zapadł wyrok, ojciec został skazany na karę śmierci – mówi pani Zofia. – Jeszcze kilka miesięcy po wyroku mama nosiła paczki do więzienia. Któregoś dnia w dyżurce usłyszała, że są już niepotrzebne, bo ojciec gdzieś wyjechał. „Dokąd?" – zapytała, ale strażnik nie odpowiedział. Podejrzewała, że ojciec został wywieziony na Syberię.
Po rehabilitacji rotmistrza Witolda Pileckiego prokurator Łapiński stanął przed sądem. Odpowiadał za zbrodnię, jakiej dopuścił się wobec jednego z najbardziej zasłużonych dla kraju oficerów Armii Krajowej, oskarżając go o szpiegostwo. – Na rozprawach nie mógł zeznawać, co chwilę prosił sąd o przerwę i wtedy wyprowadzano go na korytarz. Nigdy nie przyznał się do winy – mówi Zofia Pilecka. – Gdy pod koniec procesu sędzia zapytał mnie, jakiej kary domagam się dla oskarżonego, odpowiedziałam: „Żadnej, niech Bóg go osądzi". Myślałam wtedy tak: „Mój ojciec żył krótko i pięknie, a Łapiński długo i plugawie. Po latach dowiedziałam się, że zmarł w wieku 92 lat w warszawskim szpitalu, niedaleko ulicy Witolda Pileckiego. W dzieciństwie pani Zofia mieszkała z rodzicami i bratem Andrzejem w dużym majątku w Sukurczach, koło Lidy, którym zarządzał ojciec. Mama uczyła w podstawowej szkole.
Szczenięce lata skończyły się, gdy wybuchła wojna.
– Tata został powołany do wojska, zostaliśmy tylko z mamą. Ratując nas przed wywózką na Sybir, zdecydowała, że musimy opuścić Sukurcze. Przez zieloną granicę przedostaliśmy się do babci, która mieszkała w Ostrowi Mazowieckiej, a tata znalazł się w Warszawie i zaczął działać w konspiracji. Podczas ulicznej łapanki dał się schwytać gestapo i trafił do obozu w Auschwitz. Po dwóch latach i siedmiu miesiącach, w obawie przed dekonspiracją, uciekł z obozu i wrócił do Warszawy. Brał udział w powstaniu warszawskim. – Reduty, której bronił przy placu Starynkiewicza, Niemcy nigdy nie zdobyli, taki był dzielny – podkreśla.
Po upadku powstania Pilecki został wywieziony do obozu w Lamsdorf, a potem Murnau. Gdy alianci oswobodzili obóz, zgłosił się do Władysława Andersa, chciał walczyć w II Korpusie. Ale generał oddelegował go do działalności wywiadowczej.
– Pamiętam, że wówczas ojciec bardzo się zmienił – wspomina pani Zofia. – Był skoncentrowany na sobie, unikał ludzi, nie spotykał się nawet z przyjaciółmi, a gdy przychodzili do mnie koledzy, niewiele z nimi rozmawiał.
12 maja 1947 roku pani Zofia nigdy nie zapomni. – To były urodziny i imieniny mamy. Czekałam na tatę w Ostrowi Mazowieckiej. Byłam pewna, że do nas przyjedzie. Niestety, przyszła wiadomość, że kilka dni wcześniej został aresztowany w Warszawie.
O aresztowaniu rotmistrza Pileckiego informowała w radiowych pogadankach dla młodzieży reżimowa dziennikarka Wanda Odolska – wspomina pani Zofia. – W szkole, podczas przerwy podeszła do mnie nauczycielka i zapytała czy Pilecki to mój ojciec, a ja bez namysłu odpowiedziałam: Tak, to jest mój ojciec i jestem z niego dumna, trafił do więzienia, bo walczył o wolną Polskę...
Symboliczny grób ojca
Mój ojciec Tadeusz Leśnikowski był szefem łączności Rejonu III „Dęby" VII Obwodu Warszawa „Obroża" AK. Został rozstrzelany na Mokotowie. Po rehabilitacji w 1958 r. mama szukała grobu. Na Powązkach odnalazła grabarza, który ciała pomordowanych wrzucał do dołu. Układał je szeregami, zgodnie z datą śmierci, w samym końcu cmentarza. W miejscu, gdzie był śmietnik. I tam też postawił krzyż, a mama zawiesiła tabliczkę z nazwiskiem ojca. Dziś w tym miejscu stoi symboliczny pomnik poświęcony straconym na Rakowieckiej bohaterom.
Podczas mszy świętej w mokotowskim więzieniu ks. Maj wygłosił homilię i powiedział: – Chcę mówić o autentycznych męczennikach tego miejsca. Twierdzę, że cierpieli, bo strzegli czystości i pojęcia „Bóg, honor, ojczyzna". Słowo „Bóg" oznaczało Boga, „honor" – głębokie zrozumienie polskiej godności, „ojczyzna" – szczere umiłowanie tego, co Polskę stanowi.
Wierzę, że również mój ojciec zostanie pochowany razem z niepochowanymi przez tyle dziesięcioleci.
Skomentuj